"Ojciec" polskiej emigracji w Brazylii pochodził spod Opola. Powstał o nim film

Milena Zatylna
Milena Zatylna
Nawet w dalekiej Brazylii młodzież tańczy mazurki i krakowiaki. A to za sprawą miejscowej Polonii, która kultywuje polskie tradycje i zwyczaje.
Nawet w dalekiej Brazylii młodzież tańczy mazurki i krakowiaki. A to za sprawą miejscowej Polonii, która kultywuje polskie tradycje i zwyczaje. Dariusz Deberny
Pochodzący ze Starych Siołkowic Sebastian Edmund Woś-Saporski jest „ojcem” polskiej emigracji w Brazylii. Jego portret wisi na honorowym miejscu w konsulacie RP w Kurytybie, obok portretu polskiego prezydenta, a jego nazwiskiem nazywane są miejscowe ulice, szkoły i skwery. Film o tym niezwykłym Ślązaku nakręcił Dariusz Deberny z TVP 3 Opole.

Od Sebastiana Wosia do Edmunda Saporskiego

Sebastian Woś urodził się w 1844 roku w Starych Siołkowicach. Najpierw uczęszczał do miejscowej 4-klasowej szkoły, a następnie do gimnazjum „na górce” w Opolu. Po skończeniu szkoły pracował jako urzędnik pocztowy.

- Wywodził się z bogatej rodziny chłopskiej, mieszkającej w centrum wioski. Dom ten nadal istnieje, jest wyremontowany, ale już do Wosiów nie należy, chociaż do dziś Wosiowie mieszkają w Starych Siołkowicach i okolicznych wioskach. Na cmentarzu są groby zarówno z nazwiskiem Woś, jak też Wosch – mówi Dariusz Deberny.

Sebastian Woś, choć był poddanym pruskim i dobrze znał niemiecki, czuł się raczej Polakiem.

W wieku 23 lat zdecydował się na emigrację do Ameryki Południowej. Według jednej z hipotez, Sebastian Woś zmienił nazwisko na Edmund Saporski w czasie podróży statkiem. Tam miał rzekomo poznać jakiś Saporskich. Jeden z nich zmarł, a Woś, przejął jego tożsamość z wdzięczności za pomoc i troskę.

Według innej, zmiana nastąpiła jeszcze na Śląsku i miała uchronić Sebastiana przed poborem do pruskiego wojska.

- To na pewno nie był taki zwykły prosty chłopek-roztropek. Miał fantazję. Był przebojowy, żądny przygód, światły i świadomy. Najpierw przypłynął do Montevideo w Urugwaju, a później przeniósł się do Brazylii, do położonej na południu kraju niemieckiej kolonii Blumenau – wyjaśnia Dariusz Deberny.

Tam pracował jako geometra, mierniczy, budował koleje, wytyczał działki i pisał listy do Starych Siołkowic, aby zachęcić kolejne rodziny do przyjazdu. Kilka z tych listów zachowało się do dziś.

- Największą zachętą był fakt, iż w Brazylii można było kupić ziemię i była tania w odróżnieniu od realiów na Śląsku – tłumaczy Dariusz Deberny. – I tak po dwóch latach do Wosia dołączyło czternaście rodzin z Siołkowic. Od tej pory datuje się początek polskiej emigracji w Brazylii.

Audiencja u samego cesarza

Ale ta pierwsza lokalizacja nie przypadła polskim osadnikom ze Śląska do gustu.

- Narzekali, że ziemi jest za mało. Ponadto nie chcieli mieszkać z Niemcami, bo byli przez nich źle traktowani – mówi autor filmu dokumentalnego.

Aby temu niezadowoleniu zaradzić, Sebastian Edmund Woś-Saporski wspólnie z księdzem Zielińskim podczas audiencji u cesarza Pedro II zdobyli koncesję na przydział ziemi i utworzenie polskiej kolonii.

- Polscy emigranci otrzymali ziemię w brazylijskiej dżungli, w stanie Parana, 10 kilometrów od miasteczka Kurytyba, które wówczas liczyło kilkanaście tysięcy mieszkańców – opowiada Dariusz Deberny. – Tam założyli osadę o nazwie Pilarsinio, co po portugalsku znaczy „sosenka”. Po kilku latach została przemianowana na bardziej swojsko brzmiącą „Pielgrzymkę”

Wówczas do 14 pierwszych rodzin kolonistów z Siołkowic dołączyło kolejnych 14.

- Kupili ziemię, a że była ona tania, to stać ich było nawet na 10-20-hektarowe gospodarstwa – mówi Dariusz Deberny. – To nie była czysta ziemia orna, ale nieużytki i lasy, które musieli dopiero zagospodarować, by nadawały się do rolniczego użytkowania.

Wokół Kurytyby utworzył się wianuszek polskich kolonii, bo później do emigrantów ze Starych Siołkowic dołączają kolejni z sąsiednich podopolskich wiosek, takich jak Kaniów czy Popielów itp.

Brazylijska gorączka

Osadnicy uprawiali kukurydzę, fasolę, soję, sorgo, proso, maniok i bataty. Musieli pożegnać się z ziemniakami, które owszem, rosły w tamtejszym klimacie, ale nie były podstawową rośliną uprawną, a także z pszenicą czy żytem.

- Trzeba powiedzieć, że trafili w świetne miejsce, bo Parana to spichlerz Ameryki Południowej, bardzo dobra ziemia i świetny klimat pod rolnictwo, a niektóre roślin rodzą nawet dwa razy do roku – wyjaśnia Deberny. – To też byli świetni farmerzy. Wiedzieli, co robić, potrafili to robić i nagle stali się najlepszymi gospodarzami w promieniu setek kilometrów.

Koloniści budowali domy z araukarii. To iglaste potężne drzewa, których korona układa się w majestatyczny kielich.

- Pień araukarii to prosty, mierzący nawet 30 metrów pal, a więc doskonały surowiec – opowiada Dariusz Deberny. – Dziś możemy obejrzeć te domy w skansenie im. Jana Pawła II w centrum Kurytyby.

Lata 80. XIX wieku to okres, w którym Brazylia zaczyna się dynamicznie rozwijać. W 1888 r. w kraju ostatecznie zniesiono niewolnictwo, co poskutkowało m.in. tym, że zabrakło rąk do pracy.

- Dlatego rząd brazylijski zaczął wdrażać programy, aby ściągnąć emigrantów, konkretnie farmerów – mówi autor filmu. – Ten rzut osadników nie musiał już ziemi kupować, ale otrzymywał ją za darmo.

Wówczas do w Europy ruszyli pośrednicy, aby zachęcać do emigracji do Brazylii. Oferowali nawet bezpłatne bilety na statek.

- Jeździli po wioskach i miasteczkach, i namawiali do wyjazdu. Okazało się, że głód ziemi jest tak duży, zwłaszcza na ziemiach polskich, że ludzie masowo sprzedawali swój dobytek i wyjeżdżali. W historiografii to zjawisko nazywane jest „brazylijską gorączką” – tłumaczy Dariusz Deberny. - Samych Polaków przyjechało 50 tys. rodzin w ciągu 20 lat. I większość osiedliła się w południowej Brazylii, w Paranie i w stanach poniżej.

Sebastian Edmund Woś-Saporski zmarł w 1933 roku i jest pochowany w rodzinnym grobowcu, który do dziś stoi na cmentarzu w Kurytybie.

Polskość w Brazylii ma się dobrze

Dariusz Deberny w swoim filmie opowiada nie tylko o „ojcu” polskiej emigracji w Brazylii, ale także o jego potomkach i brazylijskiej Polonii.

- Dziś to już nie są farmerzy, ale profesorowie, inżynierowie, artyści, prawnicy, którzy są dumni z polskich korzeni – relacjonuje. – Ten renesans polskości w Brazylii zapoczątkowała wizyta papieża Jana Pawła II, który przyjechał tam w 1980 roku, odprawił Mszę świętą na stadionie w Kurytybie, a do miejscowej Polonii mówił po polsku, co sprawiło, iż poczuli się bardzo dowartościowani. Wielki Polak przyjechał do nich, również Polaków.

Drugim katalizatorem mody na polskość i poszukiwanie polskich korzeni w rodzinie, było wstąpienie naszego kraju do Unii Europejskiej i strefy Schengen. Od kilku lat mnóstwo osób stara się o uzyskanie Karty Polaka, aby móc swobodnie podróżować do Polski i Europy.

A jacy są współcześni polonusi w Kurytybie?

- Nośnikiem polskości są przede wszystkim tradycja i kuchnia – mówi Debrny. – Na Wielkanoc chodzą do kościoła ze święconką, robią kroszonki, śpiewają polskie kolędy przy każdej okazji, nie tylko w okresie świąt Bożego Narodzenia, gotują pierogi, pieką kołocze, tańczą mazurki i krakowiaki. Jeśli chodzi o kolędy, to razem z kamerzystą mieliśmy małą przygodę zaraz po przylocie do Kurytyby. Kierowca Ubera o włoskobrzmiącym nazwisku, który wiózł nas z lotniska do hotelu, kiedy dowiedział się, że jesteśmy Polakami, przez całą drogę puszczał nam i podśpiewywał kolędy. Tłumaczył, że ma polskich przodków, a kolędy są „molto bene”.

Ale jeśli chodzi o język, sprawa jest bardziej złożona.

- Osoby, które trafiły do głębokiego interioru, daleko od miast i żyły tylko w polskim otoczeniu, nie musiały kontaktować się po portugalsku, nawet przez kilka pokoleń tego języka nie opanowały – tłumaczy Dariusz Deberny.

Stało się tak nawet mimo faktu, iż prawicowy rząd, który doszedł do władzy w 1938 roku, zakazał posługiwania się językami mniejszości narodowych. Groził za to mandat albo nawet pobicie pałką policyjną.

- W trakcie kręcenia materiału poznałem na przykład Reginę Czerwiński, która jest szefową Stowarzyszenia „Dom Polski” w Kurytybie. Poszła do szkoły w 2001 roku i nie potrafiła mówić po portugalsku. Co ciekawe, nie była jedynym takim dzieckiem w szkole – opowiada Deberny. – Pochodziła z dalekiej kolonii. Wychowywali ją dziadkowie. Regina studiowała później polonistykę na Kurytybie, która jest jedyną taką katedrą w całej Ameryce Południowej. Kiedy przyjechała na stypendium do Polski, po raz drugi musiała się uczyć polskiego. Mówiła językiem archaicznym, bo babcia zamiast bajek czytała jej utwory Mickiewicza czy Słowackiego.

Język polski, który zachował się w osadach kolonistów, nie nadążał za rzeczywistością. Zasób leksykalny nie był uzupełniany przez dziesięciolecia, pozostał na poziomie XIX czy też początku XX wieku.

- Polski tam „zamarzł”. Dlatego jak emigrantom brakowało jakiegoś słowa, czerpali je z portugalskiego – mówi autor filmu. – Słyszałem na przykład takie ciekawe konstrukcje jak „Podaj mi z masło z congelador”, czyli z zamrażarki.

Ale są też rodziny, w których język ojczysty się nie zachował. Przykładem są choćby potomkowie samego Wosia-Saporskiego.

- Edmundo Saporski ożenił się z Brazylijką. Mieli ośmioro potomstwa. Dzieci były dwujęzyczne, ale w kolejnych pokoleniach język polski zniknął – relacjonuje Dariusz Deberny. – Praprawnuczki Wosia, z którymi się spotkałem w Brazylii, a które w ubiegłym roku odwiedziły Siołkowice, już po polsku nie mówią.

Dziś Kurytyba to 1,5-milionowa metropolia. Miasto znajduje się w dziesiątce największych w kraju.

- Kurytyba jest też jednym z najbardziej europejskich miast w Brazylii, czystym i zamożnym, w którym nie ma faweli – mówi filmowiec. – Obecnie w Kurytybie i wokół niej mieszka około 400 tysięcy osób polskiego pochodzenia, czyli 1/3 populacji. Są polskie domy kultury, zespoły folklorystyczne, szkoły, które wspiera konsulat, będący jedną z najstarszych polskich placówek dyplomatycznych na świecie oraz polskie MSZ i Ministerstwo Kultury. Można powiedzieć, że polskość ma się tam bardzo dobrze.

Film Dariusza Debernego nosi tytuł „O czym szumią araukarie”. Można go zobaczyć na TVP 3 Opole. Będzie też dostępny na Vod TVP po premierze ogólnopolskiej w TVP Polonia.

Tytuł to nawiązanie do reportażu „Araukarie szumią po polsku” autorstwa Stanisława Racławickiego, który nakręcił dla TVP Katowice w latach 60. XX wieku z okazji 100-lecia polskiej emigracji w Brazylii.

- Chociaż autor nie był w Brazylii, bo nie miał takiej możliwości, reportaż jest piękny i był dla mnie cenną inspiracją, a mój film jest niejako hołdem dla tego twórcy – dodaje Dariusz Deberny.

od 7 lat
Wideo

Reklamy "na celebrytę" - Pismak przeciwko oszustom

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska