20 lat po pożarze lasów w Kuźni Raciborskiej

Redakcja
Pożar w okolicach Kuźni Raciborskiej. 1992 rok.
Pożar w okolicach Kuźni Raciborskiej. 1992 rok. Archiwum Lasów Państwowych.
Trasa przez lasy koło Kuźni, wiadomości w samochodowym radiu: "Płoną kompleksy leśne w Hiszpanii, Bułgarii i w Grecji, ogień zbliża się do miasta...". Dwadzieścia lat temu media alarmowały o pożarze w tutejszych lasach, największym w Europie.

"W Polsce kolejna fala zwrotnikowych upałów" - następne newsy z radia - "Temperatury bliskie rekordów. W Opolu odnotowano 36 stopni Celsjusza...".

Wówczas też był taki upał, a tropikalne temperatury zaczęły się już w maju. Od kilku miesięcy w kraju trwała susza.

Przez lasy wiodą tory, byle iskra spod kół pociągu towarowego mogła rozpętać piekło na ziemi. Tak też się stało.

Iskry spod kół pociągów wywołują zresztą pożary do dziś, a niedawno kędzierzyńscy leśnicy znaleźli przy torach stopioną część hamulców pociągu. - Na hamulec musiała działać temperatura tysiąca stopni - pokazuje poskręcany stop Urszula Walisko z Nadleśnictwa Kędzierzyn.

Pożar wybuchł 26 sierpnia od iskry spod kół pociągu towarowego nr 9284 (późniejsze śledztwo ustaliło każdy szczegół). Nie wszystkie hamulce były sprawne, więc gdy maszynista je uruchomił, sypnęły ogniem, w tym czasie pociąg przejechał kilka kilometrów. Iskry padały na zaniedbany, pełen suszu teren wzdłuż torów. Obowiązkiem kolei było utrzymywać porządek wzdłuż torów, nie dopilnowano tego.

Macie się ewakuować

- To był piątek po południu. Jechało dużo wozów strażackich i wojsko. Potem kolejni strażacy i kolejni żołnierze. Z całej Polski ich zwożono! - mówi Maria Biegun mieszkająca w Sławięcicach niedaleko lasu. Kazimierz Partko mieszkał wówczas w Starej Kuźni (potem przeprowadził się do Kędzierzyna) - gdy ogień szalał jeszcze po śląskiej stronie, a drogami gnały wozy strażackie i wojskowe wozy bojowe, pojechał rowerem do lasu...

- Z głupiej ciekawości - mówi. - Dotarłem do torów. A potem poczułem przedsionek piekła, usłyszałem pomruk, nie widziałem ognia, ale słyszałem go. I nagle w twarz uderzyła mnie chmara owadów: plask, plask. Przeraziłem się, wziąłem nogi za pas i w tej ucieczce… wpadłem na dzika, który biegł jak ogłupiały przed siebie. Włączyłem na moim cyklu piąty bieg i dalej do domu. Byłem w chałupie w pięć minut, zwykle - jechałem piętnaście.

Słyszał trzask gałęzi, nie wie, czy to była uciekająca zwierzyna, czy już płomienie. A może jedno i drugie.

Do walki z ogniem kierowano strażaków z niemal wszystkich województw, także żołnierzy, bo czołgi i wozy bojowe miały zepchnąć płomień. Miały, ale nie udawało się.

Strażacy i żołnierze wychodzili i wyjeżdżali z lasów wycieńczeni, głodni, wściekli, bo świadomi bezsilności.
Gospodarze we wsiach na skraju płonących kompleksów otwierali bramy swych obejść: - Aby mieli choć gdzie przysiąść - mówi pan Kazimierz.

Po Sławięcicach jeździł samochód z megafonem, w imieniu władz apelowano by nie wychodzić z domów, potem - by szykować się do ewakuacji.

- Ja tam wolałam zostać, pomagać. Inni mieszkańcy też. U nas na podwórzu było wojsko. Leżeli pod namiotami polowymi. Chłopaki młode były i przestraszone, niektórzy płakali. - wspomina pani Maria Biegun.

Podczas pożaru zdarzały się cuda. Ten krzyż nie spłonął, choć lasy wokół niego ogień strawił całkowicie.
Podczas pożaru zdarzały się cuda. Ten krzyż nie spłonął, choć lasy wokół niego ogień strawił całkowicie. Archiwum Lasów Państwowych

- Żołnierze i strażacy głodni byli, sklepy pozamykane. Nakarmiliśmy ich chlebem ze smalcem, ogórkami - mówi Maria Biegun. - Potem organizacja była coraz lepsza, wystawiliśmy stoliki przed domy, a na nich - wszystko, co było najlepszego w kuchni.

Ruszając z jednostki myśleli, że jadą na poligon, a tu przyszło im walczyć z żywiołem, jakiego wcześniej w Europie nikt nie odnotował.
- Na dodatek była sobota i niedziela. Sklepy zamknięte, a za wojskiem i strażą nie przyjechało nic, żaden prowiant, żadne zaplecze, żadna kuchnia polowa - dodaje Maria Biegun.

A przecież bohaterów trzeba było nakarmić. - Więc co było w domu, to się im wynosiło. Podstawa to był chleb i picie. Mieliśmy też smalec, ogórki kiszone... - mówi pani Maria. - Która z kobiet upiekła ciasto na niedzielę, to też je przyniosła i skroiliśmy parę blach. Kurczaki z fermy w pobliżu też ludzie piekli. Nikt nie pytał o rachunki.

Na ulicach przed płotami gospodarze poustawiali stoły, a na nich wszystko, co mieli w kuchni i na ogródku najlepszego: ciasta, ogórki, pomidorki, kiełbasy, pajdy chleba. Wodę, soki, kompoty. Herbatę i kawę.

- Po paru dniach byliśmy już świetnie zorganizowani. Nagotowano zupy, a ja rozlewałam ją do miseczek. Ręce mi się trzęsły z emocji, zupę rozlewałam, aż się poparzyłam... - mówi pani Maria.

Powaleni na kolana

Już kilka tygodni po zagaszeniu ognia, wywiezieniu spalonej zwierzyny cisza ustąpiła. Wróciły ptaki. Siadały na opalonych drzewach.
Już kilka tygodni po zagaszeniu ognia, wywiezieniu spalonej zwierzyny cisza ustąpiła. Wróciły ptaki. Siadały na opalonych drzewach.

Jeżeli w lesie widać jakiś ślad po wielkim ogniu, to tylko dlatego, że leśnicy zostawili go tu specjalnie - najpierw jako punkt orientacyjny, potem - jako atrakcję turystyczną. Na zdjęciu Urszula Walisko koło pnia spalonego 20 lat temu dębu.

Urszula Walisko z Nadleśnictwa w Kędzierzynie: - Przez te dwadzieścia lat tyle już o pożarze napisano, tylu bohaterów odpytano. A o bezimiennych, choć pomocnych ludziach ze wsi - jakoś niewiele mówiono. Dziękować trzeba im do dziś - podkreśla. I też dziękuje, bo z pomocy korzystała.

Dwadzieścia lat temu jeździła ze strażakami do płonących lasów. Robiła im za przewodnika.

- Dziś mamy inne drogi w lesie, nie tak wąskie, pożar już tak szybko i łatwo by się nie rozprzestrzenił, płomień nie więziłby wozów - mówi, prowadząc terenowy zielony samochód drogą, faktycznie kojarzącą się z autostradą: szeroka, z pasami pożarowymi wzdłuż, takie drogi mają zatrzymać ewentualny ogień.

Ale wówczas drogi były wąskie, nieoznaczone, nieobytym łatwo było stracić orientację. Ogień przeskakiwał przez te drogi w sekundę.
Płomień powalił strażaków na kolana już pierwszego dnia, pochłonął dwie ofiary śmiertelne - trzy godziny po zauważeniu pożaru, w ogniu stało już ok. 200 ha. Pięć samochodów pożarniczych wjechało w głąb lasu. Ogień wydawał się być w bezpiecznej odległości, ale podmuchy wiatru w mgnieniu oka sprowadziły na strażaków płomienie oraz kłęby duszącego dymu, odcinając drogę odwrotu, zamykajac w płonącej kopule.

18 strażaków cudem wydostało się z tego piekła. Nie doliczyli się dwóch kolegów. Dopiero druga grupa poszukiwawcza zdołała dotrzeć do już spalonych wraków czterech samochodów i zwęglonych zwłok. Andrzej Kaczyna, dowodzący akcją, spłonął w wozie. Kilkadziesiąt metrów dalej poniósł śmierć Andrzej Malinowski - strażak z OSP w Kłodnicy. Był z nimi Hubert Dziedzioch z Raciborza. Nie słyszał krzyków kolegów, bo wokół był huk, że nawet własnej modlitwy człowiek by już nie usłyszał. Najpierw polewał siebie wodą, potem zaczął biec przez młodnik, ten sam, w którym znaleziono szczątki Andrzeja Malinowskiego. Ale Hubert miał więcej szczęścia.

- Ten chłopak z Kłodnicy, co zginął, już jako nastolatek poszedł do OSP… Gdyby wiedział, że idzie tam po śmierć… - mówi pan Hubert.
- Wiedziałam o tych ofiarach, gdy wchodziłam do lasu. Śmierć dwóch strażaków zaraz na początku pożaru, kiedy ogień w mgnieniu sekundy ich odciął, była dla nas przestrogą. Strażacy przyjechali niemal z całej Polski, nie znali terenu. Pilnowaliśmy, aby drogi nie stracić i by ogień znów nikogo nie odciął - wzdycha pani Urszula.

Trzeba iść do szkoły

Czasami człowiek z zupełnie niezrozumiałych powodów robi coś wbrew dotychczasowemu zwyczajowi. Tak było w przypadku pani Uli. W 1992 roku jej najmłodsza córka, Zuzia miała zacząć edukację w szkole. - Nie było potrzeby, aby szkolne zakupy robić ze sporym wyprzedzeniem, zresztą nigdy wcześniej tak nie robiłam - wspomina pani Ula. - Tym razem, nie wiedzieć czemu, spieszyłam się z kupnem wszystkiego, co potrzebne pierwszoklasiście.

I tak już w sierpniu pani Ula miała skompletowaną wyprawkę dla córy, nawet tradycyjną tytę ze słodkościami.
28 sierpnia, około 16.00 ogień z Kuźni Raciborskiej trawił już nadleśnictwo kędzierzyńskie. Urszula praktycznie więc nie wróciła z pracy przez dwa tygodnie.

1 września jej córkę zaprowadziły do szkoły dwie najbliższe koleżanki. - Córa miała wszystko do szkoły przyszykowane jak należy, to za sprawą tych przyspieszonych zakupów - mówi pani Ula.

W domu został też 12-letni syn. Widział, jak bardzo sąsiedzi pomagają strażakom i żołnierzom gaszącym pożar, że dają im jeść i pić. 12-latek postanowił też nieść pomoc.

- Gdy wróciłam do domu, odkryłam, że w spiżarce nie ma kompotów ani soków. Syn wynosił je na drogę i dawał strażakom i żołnierzom. Byli świetnie zorganizowani - syn dawał butelki napełnione sokiem i kompotem, a odbierał puste. Byłam z niego dumna - mówi Urszula Walisko.

Cudem ocalał

Podczas pożaru zdarzały się cuda. Ten krzyż nie spłonął, choć lasy wokół niego ogień strawił całkowicie.
(fot. Archiwum Lasów Państwowych)

Zwykle lasy płoną wierzchołkowo - ogień przeskakuje po wierzchołkach drzew. Ten pożar był inny, całościowy - płonęło wszystko od czuba drzewa po korzenie, a także ściółka, wysuszona gleba też, aż do piasku. W powietrzu latały szmaty - tak nazywali je strażacy - czyli płonące szyszki, to były pociski, od których zajmowało się wszystko, co było po drodze. Bywało, że czoło pożaru przetoczyło się, ale jego ramiona wciąż obejmowały kolejne hektary z boków albo zawracały.

O mocy żywiołu mówią liczby: po pierwszej godzinie płonęło 100 ha, po trzech godzinach - 600 ha, po sześciu godzinach - 2000 ha. Ogień przesuwał się z prędkością 120-150 km/h. 27 sierpnia pożar rósł o ponad 10 ha w ciągu minuty! Ostateczenie ugaszono go w połowie września. Strażakom chodzącym po pożarzysku - bywało - wciąż topiły się podeszwy butów.

Pożar w okolicach Kuźni odciął dostęp do zbiorników wodnych. Znalazł się w odległości 4-5 km od potężnych zbiorników paliwa (70.000 ton) na przedmieściach Kędzierzyna i Zakładów Chemicznych w Kędzierzynie-Blachowni.

- Pamiętajmy, że od lata trwała susza - mówi pani Urszula. - W sierpniu temperatury sięgały 34 stopni Celsjusza w cieniu. W takich warunkach temperatura pożaru w strefie płomieni mogła dochodzić nawet do 1000 stopni. W strefie spalania bezpłomieniowego - do 400 stopni.

Bomby i krzyż

Docieramy do stawu Kozieławy. Myśliwska altanka, kamień upamiętniający pożar. - W czasie akcji dojechał tu sztab z Kuźni Raciborskiej, aby się zorientować, jak rozwija się ogień - wspomina pani Ula. - Akurat spychacz przygotowywał pas obronny. Dowódcy wysiedli z samochodu i w tym momencie na wypalonej powierzchni zaczęły... wybuchać bomby. Jedna za drugą.

To pod wpływem wysokiej temperatury eksplodowały niewybuchy, jakie zostały po nalotach alianckich. Sztab musiał się szybko ewakuować. Potem porządek robili tu saperzy z Brzegu. Ale lasy są obszerne.

- Podejrzewam, że jeszcze niejedna niespodzianka z czasów II wojny światowej może być ukryta gdzieś pod ziemią - mówi Urszula Walisko.

Krzyż na Łączy to nasz kolejny przystanek. Wszystko wokół było spalone: drzewa, runo, ziemia - tylko piasek się nie spalił. I owe dwa metry kwadratowe powierzchni, nie więcej, gdzie stoi krzyż. Na zdjęciach sprzed dwudziestu lat widać wyraźnie, że wokół krzyża panuje pustynny krajobraz. Ale sam krzyż - nawet nie osmalony!

- Ciekawe, prawda? - mówi pani Urszula. - Niektórzy twierdzą, że to cud.

Podobnie ocalała kapliczka św. Marii Magdaleny w lasach rudzkich. Ponoć okoliczni, gdy pragną czegoś szczególnie mocno, przychodzą pod ów krzyż lub do kapliczki i modlą się.

Po drugiej stronie drogi, kilka metrów od krzyża - widok dość dziwny, bo las jakby zapadnięty, niemal metr poniżej poziomu pozostałych gruntów. To dlatego, że w tym miejscu były torfowiska, długo się wypalały. A jak już doszczętnie spłonęły, to pozostała po nich luka, poziom gruntu obniżył się właśnie o ten metr, jaki zajmował torf. Nie sposób było wypełnić czymkolwiek tej dziury. Ale natura sama dała radę, brzozy - samosiejki pojawiły się pierwsze. Teraz rośnie tu gęsty mieszany las. Niektórzy nazywają go lasem w dole.

A grzybów nie brakowało

Już kilka tygodni po zagaszeniu ognia, wywiezieniu spalonej zwierzyny cisza ustąpiła. Wróciły ptaki. Siadały na opalonych drzewach.

Las spłonął szybko i - w końcu tak mówi przysłowie - nie miał szybko odrosnąć. To, czego ogień nie strawił, trzeba było wyrąbać. Nie było drzew, runa, gleby. Podłoże było pokryte popiołem, który stwardniał i zamienił się w coś na kształt betonu, a ekspertyzy naukowców mówiły, że ziemia jest całkowicie martwa. Panowała przerażająca cisza, nawet bzyczenia owadów nikt nie słyszał...

- Raz poszedłem do lasu we wrześniu, po pożarze. Tam było jak w horrorze. Czarno, kikuty drzew. Poranione, nadpalone zwierzęta - mówi Jan Biegun, mieszkaniec Sławięcic.

Pracownicy Lasów Państwowych służyli strażakom za przewodników podczas akcji gaśniczej, bo to oni rozpoznawali każdy krzew i każde drzewo w lesie. Ale na pożarzysku się gubili. - Brakowało nam punktów orientacyjnych, znanych wcześniej dębów, ambon... - mówi Urszula Walisko. - Człowiek lasu źle się czuje na otwartej przestrzeni, gdzie w promieniu kilku kilometrów nie ma drzew.

Ludzie dużo zrobili, by życie tu wróciło, Lasy Państwowe wydały miliony złotych, budując i remontując leśne drogi, sadząc drzewa, zwalczając szkodniki. Ale bez wsparcia samej natury - nie udałoby się. Na szczęście podłoże nie okazało się takie martwe, jak to mówiły ekspertyzy.
- Pierwsze zaczęły rosnąć brzózki samosiejki - mówi Urszula Walisko. - A zaraz po nich - grzyby, szczególnie koźlaki, które żyły w doskonałej symbiozie z brzozami. Rok, dwa lata po pożarze wszyscy chodziliśmy na grzyby z koszami na pranie!

Już kilka tygodni po zagaszeniu ognia, wywiezieniu spalonej zwierzyny cisza ustąpiła. Wróciły ptaki. Siadały na opalonych drzewach.

W odradzającym się lesie pojawiły się szkodniki, nie tylko te znane leśnikom. Także te typowe dla… sadów. Osłabiona przyroda wymagała zabiegów ochroniarskich ze strony leśników. O tym, jak odbudowuje się las po ogniowej klęsce powstała już na podstawie doświadczeń z raciborskich lasów niejedna rozprawa naukowa.

- Byliśmy na przejażdżce rowerowej - uśmiechają się w środę Maria i Jan Biegunowie ze Sławięcic. - Nowe drogi, nowe drzewa. Las się nie tylko odrodził, on powstał na nowo.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska