60 lat kapłaństwa świętuje pierwszy rocznik opolskiego seminarium

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
60 lat temu absolwenci seminarium w Opolu i w Nysie przyjęli święcenia w opolskiej katedrze z rąk częstochowskiego bpa Zdzisława Golińskiego. Dziś spotkają się w tym samym miejscu na jubileuszu.
60 lat temu absolwenci seminarium w Opolu i w Nysie przyjęli święcenia w opolskiej katedrze z rąk częstochowskiego bpa Zdzisława Golińskiego. Dziś spotkają się w tym samym miejscu na jubileuszu.
Byli pierwszym rocznikiem przyjętym do opolskiego seminarium duchownego. Święcenia otrzymali w czasach stalinizmu - w 1954 roku. W sobotę w katedrze opolskiej świętują 60 lat kapłaństwa.

Wtedy było ich trzydziestu sześciu. Diamentowego jubileuszu dożyło dwunastu. Większość do seminarium w Opolu przyjechała w sierpniu 1949 roku - na badania lekarskie w budynku dzisiejszej Kurii Diecezjalnej. Wtedy przedstawiono im rektora, ks. Jana Tomaszewskiego. Ksiądz z diecezji lwowskiej, proboszcz w Sidzinie i Niemodlinie, przenikliwie patrzył w oczy każdego z nich. Na budynku - dziś będącym częścią kompleksu przy ul. kard. Kominka - w którym mieli mieszkać, nie było jeszcze dachu. Ale 28 września zaczęli rekolekcje.

Studiowali i przyjęli święcenia w wyjątkowo trudnych czasach. Kiedy wstępowali do seminarium, zaczynał się stalinizm. Gdy przyjmowali święcenia, prymas Polski był uwięziony w Stoczku Warmińskim, a administrator apostolski diecezji opolskiej, ks. Bolesław Kominek, został z diecezji usunięty. Święceń udzielił im w Opolu biskup częstochowski Zdzisław Goliński.

Praca albo syn

- Pod każdym względem nie było łatwo - przyznaje ks. prałat Zygmunt Nabzdyk, później przez wiele lat prefekt, ojciec duchowny kleryków. - Mówiono nam, że to bez sensu, że chcemy iść do seminarium, bo najdalej za 30 lat ścieżki do kościołów zarosną. Ojcu, który był nauczycielem i inspektorem szkolnym, dano wybór. Albo wyrzeknie się mnie, albo posady. Nie chciał się mnie wyrzec, więc stracił pracę.

Warunki w seminarium nie były łatwe. Jedli marnie. Na pierwsze zwykle jakąś cienką zupkę, na drugie danie najczęściej kartofle pomieszane z kapustą. Niełatwo było w nich znaleźć jakiś kawałeczek mięsa czy skwarki.

- W jednym roku przełożeni seminarium ogłosili, że na Wszystkich Świętych do domu będą mogli pojechać tylko ci, którzy, wracając, przywiozą dwa kilo tłuszczu - wspomina ks. Nabzdyk. - Pisaliśmy do domu, żeby rodzice wystarali się o słoninę czy smalec. Zajęcia odbywały się w sali nad dzisiejszą Księgarnią Świętego Krzyża. W czasie następnych wakacji na pierwszy rok zgłosiło się ponad stu chętnych i przestaliśmy się mieścić. Seminarium przeniesiono do Nysy. A my pracowaliśmy w czasie wakacji przy remoncie budynku na równi z robotnikami. Do Opola wróciliśmy na piąty rok.

W Opolu na pierwszym powojennym roku spotkali się przybysze z różnych stron Polski i Ślązacy. Dodatkowo różnił wiek. Ks. Nabzdyk, rocznik 1930, wówczas jeden z najmłodszych (tylko jeden kleryk, ks. Kijowski był kilka miesięcy młodszy), wspomina, że ich najstarsi koledzy byli od nich starsi o 13, a jeden nawet o 17 lat).

Ks. Piotr Kołoczek, później wieloletni notariusz, potem oficjał Sądu Biskupiego, też należał do młodszych. Ponieważ wojna zabrała mu oboje rodziców, po jej zakończeniu zaczął pracę w kopalni (pochodzi z Miechowic, dziś jednej z dzielnic Bytomia) i uczył się w liceum dla pracujących. Księdzem chciał być od dziecka. Jak wspomina - bawił się w odprawianie mszy, a siostry były wtedy jego ministrantami. Obdarzony pięknym głosem śpiewał jako chłopiec - w latach 1941-1944 - w chórze wrocławskiej katedry, tam chodził do szkoły i mieszkał w internacie u sióstr. W 1944 r. uczniów ewakuowano, a chórzyści zostali przewiezieni do Nysy.
- Kiedy zaczynał się rok akademicki w 1949 roku, nie miałem jeszcze polskiej matury. Mój proboszcz, ks. Sosalla, pojechał nawet w tej sprawie do ks. rektora Tomaszewskiego. Ale nie było rady. Maturę mogłem zdać dopiero w styczniu 1950, więc do kolegów dołączyłem w lutym. Jeszcze w szkole kazano mi zmienić niemieckie imię, jakie dostałem na chrzcie - Wendelin - na Piotr. I dla kolegów już zawsze byłem Piotrkiem. Wendi mówią do mnie tylko najbliżsi krewni. Musiałem studiować na bieżąco i odrabiać zaległości. Egzamin z filozofii zamiast po pierwszym semestrze - zdałem dopiero na trzecim roku. Po mnie jeszcze paru kolegów doszło.

Ks. Kołoczek wspomina, że na ich roku w tych samych wykładowych ławkach spotkali się żołnierze, a nawet oficerowie Wehrmachtu, żołnierze Wojska Polskiego z frontowym doświadczeniem, a ks. Alfred Rukszto z mieszanego polsko-litewskiego małżeństwa miał nawet za sobą służbę w Armii Czerwonej.

Po dwóch stronach frontu

- Pokój dzielił ze mną kolega, który podczas wojny był czołgistą i znalazł się we wnętrzu płonącego czołgu. O osobnych łazienkach nie było wtedy mowy. Myliśmy się w pokojach, w miskach. Jego poranione plecy robiły na mnie, młodym chłopaku, wielkie wrażenie. Kiedyś na rekreacji nasz kolega, ks. Śliwka, który był w czasie wojny kontuzjowany i miał w czaszce metalową płytkę, opowiadał, jak w jakiejś wiosce pod Moskwą, został ranny. Alfred Rukszto dopytywał go, kiedy dokładnie się to zdarzyło. Okazało się, że walczyli wtedy przeciw sobie - opowiada ks. Kołoczek.

- Żartowaliśmy z nich, że to pewnie Alfred rozwalił mu czerep - śmieje się ks. Nabzdyk. - Rukszto uczył się w Wilnie w technikum i zmobilizowano go do Armii Czerwonej. Stamtąd trafił do Wojska Polskiego i przeszedł szlak od Lenino do Berlina. Został zdemobilizowany w Nysie i tu uczył się w technikum elektrycznym. Był wtedy partyjnym i ateistą. W czasie odbudowy nyskiej katedry zakładał instalację elektryczną i zaprzyjaźnił się z proboszczem, ks. Kądziołką. W końcu trafił do seminarium.

Po latach koledzy z roku wspominają, że podziały narodowościowe nie były dla nich istotne. Zresztą rektor bardzo dbał, by się nie rozwijały.

- To się w pewnym sensie domknęło na moich prymicjach - opowiada ks. Nabzdyk. - Kiedy ubierałem się w zakrystii do mszy św., proboszcz kazał mi przypiąć do rękawa alby dwa mirtowe wianki. Wiedziałem, że jest taki zwyczaj, ale dlaczego dwa? Obiecał wyjaśnić po mszy św. Kiedy wracaliśmy do domu na przyjęcie, powiedział, że jeden wianek przyniosły Ślązaczki mieszkające w parafii, bo nasz synek będzie księdzem, a drugi kobiety ze Wschodu, bo przecież prymicjant z ich synami maturę zdawał. Zapadło mi to głęboko w pamięć, żeby nigdy wiernych nie dzielić na swoich i obcych, tylko łączyć.

Księdza prałat Hubert Kowol urodził się w Opolu-Grudzicach i jako emeryt od 2000 roku znów tam mieszka. Prawie całe życie pracował na czarnym Śląsku - był przez 35 lat proboszczem parafii św. Barbary w Bytomiu. Przyznaje, że przed 60 laty radość ze święceń była trochę zmącona.

- Cieszyliśmy się bardzo, ale w sercu mieliśmy sporo obaw - przyznaje. - Tyle się jeszcze w szkole nasłuchaliśmy, że religia jest opium dla ludu. Seminarium było ratunkiem, światłem, które te lęki rozjaśniało. Ale w chwili święceń znów się baliśmy. Czy damy radę w socjalistycznej rzeczywistości pracować dobrze jako księża. Pocieszaliśmy się, że papież ogłosił 1954 Rokiem Świętym.

Łatwiej w PRL-u?

Ks. Kołoczek lęku przed naciskami politycznymi nie przeżywał, ale pamięta jak dziś, że absolutnie serio sądził, że dzień święceń będzie też dniem jego śmierci. - Po święceniach jedliśmy wspólnie obiad, a na deser podano lody - wspomina. - I prawdopodobnie tymi lodami strułem się tak, że bez żadnej przesady spodziewałem się śmierci. Cieszyłem się tylko, że umrę jako ksiądz. Kiedy po tygodniu niejedzenia stanąłem w rodzinnej parafii przy ołtarzu, żeby odprawić pierwszą mszę świętą, byłem blady jak ściana. Ludzie mówili, że musieli nas w seminarium strasznie wymęczyć przed święceniami nauką.

Czy trudniej było być księdzem w PRL-u, czy w wolnej Polsce? - pytamy księdza Kowola. - O tyle łatwiej było wtedy, że mieliśmy większe oparcie w ludziach i jasną wizję tego, co chcemy robić - odpowiada. - Rozumiałem, że w czasach zniewolenia muszę dawać ludziom radość życia, dawać im nadzieję i pokazywać piękno wiary, która jest piękniejsza i ciekawsza niż materializm. Ludzie na to odpowiadali. Jak w mojej bytomskiej parafii w 1965 wprowadziłem nowe nabożeństwo - nowennę do Matki Bożej Nieustającej Pomocy, to co tydzień przychodziło na nie tysiąc osób. To był nasz duchowy przyczynek do upadku komunizmu, bo wierni wychodzili z kościoła podniesieni na duchu. Jak dziś rozmawiam z diakonami w seminarium, mam wrażenie, że oni takiej wyraźnej wizji swojego kapłaństwa i duszpasterstwa jak my nie mają. Ani poczucia, że ludzie za nimi murem stoją. Czasem mi ich żal. Walczyć nie mają z kim. Ale myślę, że powinni wyciszać ludzi, to znaczy kierować ich z powrotem do modlitwy i kontemplacji, do mszy świętej. Samą gonitwą życia nie wypełnisz. No i ksiądz nie może być ślepy na społeczne nierówności, skoro nożyce między najbogatszymi i najbiedniejszymi się rozwierają. Kościół musi być przy ubogich.

Ks. Kołoczek podkreśla potrzebę indywidualnego podejścia do ludzi. Sam w Sądzie Biskupim takie indywidualne duszpasterstwo prowadził, godzinami rozmawiając z tymi, którzy chcieli rozwiązać rodzinne i małżeńskie problemy.

Ks. Nabzdyk nie ma wątpliwości, że czasy się zmieniły, ale rola księdza nie. - Jak ktoś autentycznie chce jako kapłan pracować, zawsze znajdzie się na tę pracę zapotrzebowanie - mówi.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska