Adam Makowicz: - Cały mój jazz

Redakcja
Adam Makowicz
Adam Makowicz Paweł Stauffer
Rozmowa z Adamem Makowiczem, światowej sławy pianistą jazzowym.

- Skąd w tużpowojennym domu inżyniera maszyn górniczych w Rybniku wziął się fortepian?
- Ojciec robił jakiś projekt dotyczący kopalni. Po skończeniu zawiózł go do Katowic. Wchodzi do gabinetu, a dyrektor zjednoczenia przemysłu węglowego rozkłada ręce: Nie mogę panu zapłacić, bo nie mam pieniędzy. Ale mam... fortepian. Chcesz pan fortepian? Jak mama to usłyszała, powiedziała: Bierz. I tak w domu pojawił się całkiem przyzwoity instrument, najpewniej z szabru. Mama od dawna o tym marzyła, bo chciała dorabiać lekcjami muzyki, ale na kupno nie było szans, bo w domu się nie przelewało.

- To mama odkryła w panu talent?
- Nikt nie odkrył. Mama po prostu chciała, żeby jej dzieci poznały muzykę na tyle, by się nią cieszyć i uczynić swoje życie bogatszym. Początki zawsze są trudne i nudne: gamy, palcówki, żadnej melodii, a tu koledzy wołają, by pograć w piłkę. Ale mama stała za plecami i pilnowała. Bez tego pilnowania nie byłbym muzykiem. Po dwóch-trzech latach, jak już wygrywałem jakieś melodyjki, to zaczęło mi się podobać. Mama co sobotę zapraszała do domu muzyków na wieczorki muzyczne. W Rybniku była świetna szkoła muzyczna Szafranków. Oni wprowadzili w mieście klimat ekskluzywności sztuki. Przysłuchiwałem się i powoli rozsmakowywałem się w muzyce.

- Rodzice oczywiście chcieli, żeby pan grał muzykę klasyczną. To były lata 50., jeszcze żył Stalin. Wzorem był Związek Radziecki, a Ameryka była be. Skąd w takim klimacie wziął się u pana ten jazz?
- Wszystko przez starszego kolegę Czesia Gawlika. On nosił się po amerykańsku i słuchał amerykańskiej muzyki. Miał rodzinę w Kanadzie i stamtąd dostawał płyty. U niego po raz pierwszy usłyszałem jazz.

- No dobrze, usłyszał pan, ale do odrobienia w liceum muzycznym był Chopin.
- Jazz to było objawienie! Ten swingujący rytm, przy którym całe ciało chce tańczyć, ta wolność improwizacji, styl tej improwizacji. To wszystko razem olśniło mnie. W ciągu jednej nocy postanowiłem, że muszę poznać tę muzykę i już nie chciałem grać klasyki. Potem zacząłem słuchać audycji Willisa Conovera i natychmiast stałem się jego wiernym słuchaczem. To był człowiek z misją. Audycje nadawał z Waszyngtonu, a przez mocne nadajniki docierały one do Związku Radzieckiego i całej Europy. W pewnym sensie to były audycje propagandowe. Conover propagował muzykę jazzową, ale ponieważ nie padało w nich ani jedno słowo na temat polityki, nie były zagłuszane. On te audycje adresował przede wszystkim do słuchaczy z bloku wschodniego. Wiedząc, że tam może być kiepsko ze znajomością angielskiego, wypracował sobie specjalny sposób mówienia - powolny i bardzo wyraźny. Bez nadmiernego gadulstwa, bo wiedział, że to by tylko zniechęciło.

- Jak pan się uczył tej muzyki?
- Słuchałem i starałem się zapamiętać. W tych czasach nawet nagrać nie było jak, bo nie było magnetofonów. Pierwsze pojawiły się chyba w 1956 roku, takie wielkie rosyjskie skrzynie. Silnik pracował jak traktor, zagłuszając wszystko. Był drogi jak diabli. Szkoła muzyczna go kupiła i to było wielkie wydarzenie. Pozostawała tylko pamięć. Starałem się szybko coś zapisać, a kiedy w kolejnej audycji utwór powtarzano, dopisywałem to, co mi uciekło.

- Jak do pana nowej miłości odnieśli się nauczyciele w liceum muzycznym?
- Jazz był wtedy uważany za muzykę, która nie tylko manieruje muzyka, ale nawet psuje instrument. W szkole ćwiczyłem więc na zdezelowanym fortepianie, z obdartymi do gołego drewna klawiszami. Moi nauczyciele nie chcieli mnie już dalej uczyć, twierdząc, że kto raz pokochał synkopy, już nigdy nie będzie dobrze grał klasyki. Ale przede wszystkim ja sam wiedziałem, że to nie ma sensu. Mój mistrz Szafranek powiedział, że jak w wieku 18 lat nie gra się całego programu klasycznego, to o karierze nie ma już co marzyć. Po prostu do osiemnastki trzeba być skończonym muzycznie, potem już tylko dorastać pod względem techniki. Proszę popatrzeć na Zimermana, Blechacza. Oni na szczyt weszli, mając 18 lat. Dlatego w Katowicach nawet nie podszedłem do egzaminów końcowych. Potem jeszcze dwa lata przemęczyłem się w szkole krakowskiej i w końcu bez żadnego dyplomu porzuciłem edukację.

- Dla rodziców to musiał być cios.
- Rodzice nawet nie chcieli o tym słyszeć. Jazz artystycznie był niechciany, a obyczajowo - podejrzany. Prasa nazywała go kakofonią. Pisano, że to muzyka dekadencka. Młodzi ludzie zbierają się gdzieś po nocy, grają, palą, piją wódkę. A pewnie, zdarzało mi się wypić jakieś piwo czy małą wódkę i jak wracałem w nocy, to miałem ten jazzowy chuch. Mama załamywała ręce, bo brat ojca był alkoholikiem i rodzice bali się, że to mi się odezwie w genach. Oboje martwili się o mnie. Nie dość, że gra dziwną muzykę, to jeszcze z dziwnymi ludźmi się zadaje.

- Odcięli pana od kasy, postawili ultimatum?
- Oni nie postawili. Sam uznałem, że to byłoby nie fair. Skoro postępowałem wbrew rodzicom, to musiałem to robić na własne ryzyko.

- Został pan w Krakowie - bez wykształcenia, bez pracy i bez mieszkania. Jak pan sobie radził?
- Łatwo nie było. Czasami przez kilka dni nie miałem co do ust włożyć, aż dziąsła mi bielały i zęby zaczynały się ruszać. Trzy lata byłem bezdomny. W lecie spałem na ławkach w parkach, w zimie w piwnicach, na koksie w "Żaczku" (krakowski akademik - red.), no i na dworcu. Krakowski dworzec był luksusowy - kaloryfery, czytelnia.

- Trzy lata! Można się stoczyć i nigdy już nie podnieść.
- Poznałem nocne życie, widziałem ludzi, którzy się stoczyli, ale ja miałem cały czas swój cel. Chciałem grać jazz. Jak ktoś ma autentyczną pasję - nie tak, że się zapali do czegoś na tydzień i rzuci - to jest okay, niezależnie od tego, w jakich warunkach się znajdzie. Szczęściem jest już posiadanie takiego marzenia. Człowiek wtedy stawia wszystko na jedną kartę. Dopóki jest pasja, człowiek jest szczęśliwy. Bo ten cel jest jak silnik, który ciągnie do przodu i sprawia, że życie jest wartościowe.

- Można przytulić się do dworcowego kaloryfera i przeżyć, ale na jego żeberkach nie da się grać pasaży. Gdzie pan ćwiczył?
- Z szukaniem instrumentu było tak jak z szukaniem noclegu. Ludzie mi pomagali, widząc, że chcę i nie przychodzę pijany. W Krakowie działały różne studia piosenki, kabarety studenckie. Przyłączałem się do nich, byle tylko mieć w pobliżu jakieś pianinko. Prosiłem, czy mogę posiedzieć i popracować. Jak otworzył się jazz club studencki, to zamieszkałem tam na rok i co noc miałem fortepian do dyspozycji. Sęk w tym, że w nocy za bardzo nie mogłem grać, bo w pobliżu ludzie mieszkali i czasami milicją straszyli z powodu hałasu.

- Michał Urbaniak powiedział, że jest pan największym pracusiem, jakiego w życiu spotkał. Podobno potrafił pan ćwiczyć dwanaście godzin dziennie.
- Trochę przesadził, ale siedem godzin grałem na pewno. Chciałem mieć jak najlepszą technikę. Podstawy dał mi Szafranek w Rybniku, potem już nie potrzebowałem żadnych nauczycieli, bo sam sobie wymyślałem różne ćwiczenia, palcówki, etiudki, żeby palce mieć sprawne. Całe życie szukałem w muzyce wartości, które mógłbym przekazać ludziom. Wszystkie odcienie emocji od radości po smutek, wszystko to, co przeżywamy, powinno być w muzyce wyczuwalne. Umieć to przekazać to wielka sztuka.

- Kiedy rodzice po raz pierwszy byli z pana dumni?
- Zespół Jazz Darings, który założyłem z trębaczem Tomaszem Stańką, w 1963 roku wygrał konkurs jazzowy. Finałowy koncert odbył się w Filharmonii Krakowskiej. Zaprosiłem rodziców, a oni uznali, że skoro filharmonia otwiera drzwi dla takiej muzyki, to widocznie jest ona coś warta. Lody przełamywały się już od jakiegoś czasu. Już pisano o mnie w gazetach - "nadzieja pianistyki", "nowa gwiazda". Moim zdaniem na wyrost, ale to taka uroda prasy, która co rusz odkrywa geniusza, o którym po roku już nic nie słychać.

- Kiedy w 1977 roku dostał pan zaproszenie do USA, był pan już znany w Polsce i na Zachodzie. Spełniła się druga część marzenia: już nie tylko grać jazz, ale grać go w Ameryce!
- Ameryka zawsze była magnesem. W przypadku jazzu szczególnie, bo przecież on się tam narodził. Jakiś czas temu Kongres ustanowił muzykę jazzową dobrem narodowym. To tam żyli wszyscy muzycy, którzy dla nas stanowili wzorce, byli naszymi "profesorami".

- W notach biograficznych, siłą rzeczy skrótowych, wszystko wygląda tak prosto. "Wyjechał, zaraz potem zadebiutował w Carnegie Hall". Pstryk i już. Łatwo było zdobyć Amerykę?
- Ja jej nie zdobywałem. Wychowany zostałem w skromności, co zresztą potem mi przeszkadzało. Kiedy wyjechałem do Nowego Jorku, byłem przekonany, że jestem niewiele wart i wszystkiego dopiero muszę się nauczyć. O tyle było mi łatwo, że miałem dobrego promotora - Johna Hammonda. To była silna osobowość i duża osobistość w Nowym Jorku. Spokrewniony z Vanderbiltami, miał wszelkie dojścia, nie potrzebował pieniędzy, robił to, co chciał. A co do debiutu w Carnegie Hall to rzeczywiście było to mocne przeżycie.

- Triumf z osiągnięcia szczytu?
- Zagrać choć raz w wielkiej Carnegie to rzeczywiście jest szczyt marzeń dla każdego, ale wtedy dominowało inne uczucie. Ja, skromny muzyk zza żelaznej kurtyny, znalazłem się wśród występujących tego wieczoru czterech pianistów. To były muzyczne tuzy, a ja czułem się przy nich jak ubogi krewny. Zastanawiałem się, co ja tu robię. Wbrew pozorom to był trudny do udźwignięcia ciężar.

- Następnego dnia po koncertach rzucał się pan do porannej prasy i recenzji?
- Starałem się unikać gazet, ale ludzie mi je wpychali. Przeważnie pisano dobrze. Żaden pianista nie grał wtedy tak jak ja. Nazywano mnie oburęcznym pianistą. Z reguły pianiści do improwizacji używają prawej ręki, a lewa trochę punktuje harmonię. Ja obie ręce traktowałem jednakowo, różne figury wygrywałem jednocześnie prawą i lewą. Kiedy jednak pisano o mnie "geniusz", uznawałem to za grubą przesadę. Zdarzały się też bardzo złe recenzje i od tego momentu przestałem je w ogóle czytać.

- Za bardzo bolało?
- Znam swoje słabe strony. Taka świadomość jest konieczna, bo jak się jej nie ma, to nie wiadomo co doskonalić. Ale czasem niesprawiedliwa recenzja to kwestia przeżycia, bo sprawia, że tracisz miejsce pracy.

- Planował pan pozostanie w Ameryce?
- Nie. Co prawda kiedy drugi raz wyjechałem w 1978 roku, miało to trwać trochę dłużej, ale nie całe życie. Kiedy zaczęła się "Solidarność", gdziekolwiek dawałem koncert, wszystkie media pytały mnie, czy popieram ten ruch. Oczywiście, że popierałem. Dla mnie "Solidarność" oznaczała wolność, niezależność, możliwość wyjazdów z Polski i powrotów do niej. Dla artysty to najważniejsze. Wcześniej dwa razy mnie z kraju nie wypuszczono, musiałem zerwać kontrakty, a dla muzyka to jest tragedia, bo po zerwanym kontrakcie drugi raz cię nie zaproszą. Po tych wywiadach znalazłem się na czarnej liście. A potem był stan wojenny. Poszedłem do konsulatu, by przedłużyć paszport i usłyszałem, że jestem w Stanach nielegalnie i bilet mogę dostać tylko w jedną stronę. Więc podziękowałem. Ponownie zadzwonili do mnie z konsulatu w 1987 i wtedy już zmienili ton, ale ja od roku miałem amerykańskie obywatelstwo. Do Polski przyjechałem dopiero w 1989. Wtedy już było: "Welcome".

- Teraz chętnie wraca pan do Polski?
- Jestem tu co roku na jesieni. Mam domek po rodzicach pod Wisłą i kiedyś chciałbym tam zostać. Boję się jednak, że jak tam osiądę, to już nie będzie mi się chciało jeździć po świecie. Jeszcze chcę być aktywny. Ten silnik w środku wciąż pracuje na pełnych obrotach, Nowy Jork temu bardziej sprzyja niż beskidzki spokój.

- Coś pana bawi poza muzyką?
- Lubię elektroniczne zabawki - jak dziecko. Ciągle pojawiają się nowe gadżety i zaraz muszę je mieć. Lubię też zdalnie sterowane samochodziki. Z niedawno zmarłym znanym grafikiem Janem Sawką często robiliśmy na Manhattanie zawody.

- Zwykle o to pyta się kobiety, ale nie mogę się oprzeć. Pan się w ogóle nie zmienia, jakby czas się dla pana zatrzymał. Jak to się robi?
- Umiar we wszystkim to podstawa. Mam tylko jedną słabość - słodycze. Rzuciłem palenie i wiele innych złych nawyków, ale słodkości nie potrafię. Jak widzę na wystawie świeżutkie ciasteczka, to nie minę ich obojętnie.

- A potem siłownia?
- Dużo chodzę, to moja jedyna gimnastyka. To się zaczęło w Polsce. Kiedy byłem bezdomnym, nieraz całe noce chodziłem po mieście. Kraków przeszedłem wzdłuż i wszerz kilkaset razy. Nie mam samochodu. Na Manhattanie trzeba być kompletnie pokręconym, by próbować poruszać się autem. To miejsce jest tak zapchane, że nawet piesi mi przeszkadzają, bo ja chodzę szybko, niemal pędzę.

- Nie myśli pan o emeryturze?
- Muzyk nie idzie na emeryturę z własnej woli. Rubinstein miał 90 lat i jeszcze dawał koncerty. Dopóki palce chodzą i głowa pracuje, to będę grał.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska