Adrian Zieliński: Jestem głodny kolejnych sukcesów

Marcin Sagan
Marcin Sagan
Adrian Zieliński.
Adrian Zieliński.
Rozmowa z Adrianem Zielińskim, mistrzem olimpijskim z Londynu w podnoszeniu ciężarów.

- Cztery miesiące temu przeżył pan chwilę triumfu, otrzymał złoty medal, wysłuchał "Mazurka Dąbrowskiego". Wraca pan do tego pamięcią?
- Może to się wydać dziwne, czy nawet aroganckie, ale nie. Nie myślę o nim. Nie przypominam sobie poszczególnych podejść, nie analizuję, czy mógłbym coś zrobić lepiej. Jechałem do Londynu z określonym zadaniem zdobycia medalu. To się udało, a dodatkowo jest medal złoty. Czego chcieć jeszcze? Można się zastanawiać, czy mógłbym podnieść więcej. Na igrzyska się jednak jedzie po to, by stanąć na podium. Może też nie przywołuję pamięcią występu w Londynie, bo byłem tak skoncentrowany, że wszystko, co się działo, gdzieś uleciało z mojej głowy. Dopiero na podium byłem rozluźniony.

- Pewnie niewiele osób wie, że mógł pan stać na tym olimpijskim podium, a na maszt byłaby wciągana niemiecka flaga.
- Raczej jednak nie byłoby to możliwe. Kilka lat temu przedstawiciele niemieckiej federacji namawiali mnie do przyjęcia niemieckiego obywatelstwa, ale wcale nie brałem tego pod uwagę.

- Skonsumował pan już ten swój sukces?
- Obiecane wcześniej nagrody za złoto z Polskiego Komitetu Olimpijskiego, Polskiego Związku Podnoszenia Ciężarów czy jeszcze kilku instytucji dostałem lub dostanę i o to nie muszę się martwić. Za sukcesem nie poszedł jednak żaden inny konkret.

- Do mistrza olimpijskiego kojarzonego z sukcesem i wielką siłą, którego występ w Londynie śledziło w telewizji kilka milionów Polaków, nie zgłaszają się sponsorzy, żeby wykorzystać go do reklamowania swoich produktów? Nie wierzę.
- Naprawdę. Nie jestem tenisistą, piłkarzem, siatkarzem czy kierowcą. Nie, żebym się żalił. Po prostu tak jest. Podnoszenie ciężarów to nie jest medialny sport. Nie zazdroszczę sportowcom z innych dyscyplin, ale stwierdzam fakty. Kuponów więc po swoim sukcesie nie odcinam.

- Stał się pan jednak osobą rozpoznawalną w polskim sporcie.
- To akurat jest zasługa olimpijskiego złota. Wcześniej dwa lata temu byłem mistrzem świata, ale po tym sukcesie odbiór tego przez kibiców był znikomy. Właściwie ograniczał się do fanów podnoszenia ciężarów. To jest właśnie urok medalu olimpijskiego. Mój kolega z reprezentacji Marcin Dołęga mówi, że swoje trzy złote medale mistrzostw świata zamieniłby na jeden brązowy z igrzysk.

- Zapraszają pana do różnych programów telewizyjnych, niekoniecznie związanych ze sportem. Po sukcesie stał się pan sportowym celebrytą. Wywiady, autografy, wizyty w zakładach pracy, przywołując cytat z "Seksmisji".
- Proszę tego tak nie traktować, a mnie nie nazywać celebrytą. Jestem sportowcem. Skoro mnie zapraszają do programów telewizyjnych czy różnych innych przedsięwzięć, to jak mam czas - idę. Mówiłem już o tym, że ciężary to mało medialny sport. Robię to niejako dla promocji tej dyscypliny. Teraz mam na to czas, bo po igrzyskach trenowałem znacznie mniej, a poza tym przechodzę rehabilitację po trudnym roku, by z nowymi siłami w styczniu wrócić do mocniejszych treningów. Wiem też, że jak zacznę mocniejsze treningi, to ograniczę wizyty w różnych programach. Zresztą od igrzysk w Londynie jest coraz dalej, więc już największe ciśnienie, żeby mnie zapraszać, minęło. Oprócz programów telewizyjnych zapraszany jestem też na różne zawody młodzieżowe czy do szkół. Tak było też przed Londynem. Kiedy tylko mogę, to staram się być. Nie odmawiam rozmów z kibicami, zdjęć, a dziennikarzom wywiadów. To ta miła strona popularności. Staram się nie zadzierać nosa, a po złocie w Londynie muszę być jeszcze bardziej skromny. Nie chciałbym, żeby ktoś stwierdził, że mi odbija "woda sodowa" (śmiech).

- Po sukcesie w Londynie pełno też było wizyt u polityków czy na różnych akademiach. Toastów też pewnie było sporo. Odmawia pan kieliszka czy w węższym gronie kufla piwa?
- Oczywiście podczas oficjalnych uroczystości nie wypada odmówić tego symbolicznego toastu. Alkoholu jednak prawie wcale nie piję. Zbyt szanuję swój organizm. Zresztą ja alkoholu po prostu nie lubię. Nie smakuje mi, choć muszę przyznać, że niekiedy na lampkę czerwonego wina się skuszę.

- Trudniej pewnie przychodzi odmawianie sobie jedzenia, bo przecież wagę musi pan trzymać.
- To rzeczywiście jest nieco trudniejsze, choć i tak mam dużo łatwiej niż większość zawodników. Moja naturalna waga jest zbliżona do 85 kg, czyli kategorii, w której startuję. Nie muszę więc wiele zrzucać przed zawodami.

- Dietę pan pewnie stosuje?
- Najlepszą. Polecam każdemu. Pewnie wiele osób ją zna. Po prostu mniej jeść. Wiem, że to może być ciężkie, ale skoro potrafię ciężko trenować, to już trzymanie się tej diety to pestka w porównaniu z przerzucaniem kolejnych ton ciężarów na treningach. W normalnym okresie startowym ograniczam się z jedzeniem. Teraz, jak już wspominałem, mam taki sportowy urlop, więc na więcej sobie pozwalam.

- Na co przede wszystkim?
- Ryby. Uwielbiam je. Zwłaszcza drapieżne słodkowodne, jak szczupak czy sandacz. Jem też trochę więcej tłuszczów, ale to też w celach rehabilitacyjnych. Tłuszcz obudowuje stawy i to mi się z pewnością przyda. Na wagę ostatnio nie wchodzę, ale nie sądzę, żebym się jakoś przeraził, kiedy wejdę. Mam może 87, może 88 kg. Więcej na pewno nie. Wracając zaś do ryb, to lubię pojechać z wędką nad wodę, choć wielu okazji do tego nie mam, bo oprócz treningów i startów na głowie mam jeszcze naukę. Studiuję na Wyższej Szkole Gospodarki w Bydgoszczy. Przede mną napisanie pracy licencjackiej. Nie zastanawiałem się jeszcze, czy będę kontynuował naukę na studiach magisterskich. Na podjęcie decyzji mam jeszcze trochę czasu. Wędkarzem natomiast jestem nieszczególnym. Żadną złowioną większą rybą się nie mogę pochwalić...

- Wracając do ciężarów i ich małej medialności, czy nie wynika ona z tego, że sztangiści po prostu za mało startują?
- Jest w tym pewnie dużo prawdy. Ogólnie mało jest zawodów i tak naprawdę w danym roku czołowi zawodnicy w kraju przygotowują się do najważniejszych imprez. Do tego dochodzą zawody ligowe, kilka towarzyskich. Dla mnie nie byłoby problemem startować więcej. Kibice musieliby się jednak przygotować do tego, że wyniki osiągane na większości zawodów daleko odbiegałyby od tych na najpoważniejszych imprezach. Nie da się bowiem dłużej niż przez kilka tygodni utrzymać wysokiej formy. Ciężka praca czeka wszystkich ludzi związanych z ciężarami, żeby ten sport był bardziej popularny.

- Jakie ma pan plany na następny rok?
- Z mocniejszymi treningami ruszam w styczniu. Już podjąłem decyzję, że nie wystąpię w wiosennych mistrzostwach Europy. Nie zdążę wypracować odpowiedniej formy. Najważniejszą imprezą w przyszłym roku są jesienne mistrzostwa świata w Warszawie. Po złotym medalu olimpijskim to moje kolejne sportowe marzenie, by zostać mistrzem świata podczas imprezy we własnym kraju. Nie zadowalam się złotem olimpijskim. Może mógłbym się czuć sportowcem spełnionym, bo mam przecież tytuły mistrza świata i mistrza olimpijskiego. Nie jestem jednak spełniony. Pod tym względem kuponów więc też nie odcinam. Jestem głodny kolejnych sukcesów. Bardzo głodny. Mam dopiero 23 lata i wierzę, że jeszcze wiele kolejnych lat startów przede mną. Motywacji mi absolutnie nie brakuje i oby jak najdłużej nie zabrakło.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska