Aktorzy prowincjonalni

Iwona Kłopocka-Marcjasz
Iwona Kłopocka-Marcjasz
Pokoleniowy most: dwie Anki - Aleksandra Cwen i Halina Łabonarska - i dwóch Krzysztofów - Tadeusz Huk i Maciej Namysło.
Pokoleniowy most: dwie Anki - Aleksandra Cwen i Halina Łabonarska - i dwóch Krzysztofów - Tadeusz Huk i Maciej Namysło. fot. Krzysztof Świderski
Maciej Namysło jeszcze niedawno bardzo zazdrościł warszawskim aktorom. Nie pieniędzy czy łatwej popularności, ale możliwości pracy z wielkimi. - Jarocki nigdy nie przyjedzie pracować do Opola - mówił z żalem. Przyjechała Agnieszka Holland.

Nie marzył o roli Krzysztofa, bo w ogóle nie wiedział, o czym są "Aktorzy prowincjonalni". Film zobaczył dopiero przed pierwszą próbą czytaną, na której miała być podana obsada opolskiego przedstawienia.

- Film przeżyłem potwornie. Prawie depresja - przyznaje. Ale już wiedział, że chce zagrać głównego bohatera. W napięciu czekał na decyzję Holland. Nie mógł uwierzyć, gdy usłyszał swoje nazwisko.

- Umarłam ze szczęścia. Zabrakło mi powietrza, nie potrafiłam wydobyć głosu - mówi Aleksandra Cwen, której Holland powierzyła główną rolę żeńską, Anki. - Z nerwów rozcięłam sobie palec o egzemplarz sztuki, wymazałam krwią całą okładkę. Ale krew na scenie przynosi szczęście.

"Aktorów prowincjonalnych" Agnieszka Holland napisała ponad 30 lat temu wspólnie z Witoldem Zatorskim. Oboje poznali pracę na prowincji.
- Robiłam 'Emigrantów" Mrożka w Gorzowie Wielkopolskim. To była upiorna prowincja, przygnębiająca poprzez brak jakichkolwiek miejsc, gdzie może być fajnie. Ale ludzie dawali z siebie wszystko. Dla mnie to było istotne doświadczenie, bo zobaczyłam, że ten miniświat teatru, i to właśnie teatru prowincjonalnego, odbija pewną prawdę o kraju i o kondycji ludzkiej. Że ci aktorzy, którzy czegoś się boją, do czegoś dążą, o czymś marzą - mogą stać się znakiem pewnej sytuacji człowieka.
Prowincjonalny zespół. Lokalne gwiazdy, ambitne, szukające prawdy i sensu, ale i nieudacznicy, którzy "wszystkich liter nie potrafią wymówić" i cieszą się, "bo epizodzik w pierwszym akcie, a potem... do domu". Lęki i frustracje, czy to, co się robi, ma sens. Chęć poczucia wolności w sztuce i związana z tym bezkompromisowość, a z drugiej strony pokusa pójścia na układy, bo w końcu aktor jest "tylko do grania".

Zazdrość o to, że mniej zdolny kolega dostał taką samą podwyżkę. Zawiść o role: "gra dużo, bo jest żoną dyrektora albo trafiła do odpowiedniego łóżka". Miłość do teatru, ale i zażenowanie, gdy na pytanie: co ostatnio grałaś? trzeba odpowiedzieć: wronę. Obcowanie z geniuszem Wyspiańskiego i kawa brana w teatralnym bufecie na zeszyt, bo pieniędzy nigdy nie starcza do pierwszego.

30 lat później wszystko tak samo

Agnieszkę Holland zaprosił do Opola dyrektor Teatru Kochanowskiego, Tomasz Konina. - Cuda się zdarzają - powiedział, gdy wielka artystka przyjęła propozycję.
(fot. fot. Sławomir Mielnik)

Aktorzy mogą się w tym tekście przejrzeć jak w lustrze.
- To o nas - mówili wstrząśnięci po pierwszym czytaniu.
- Przeżyłem déja vu - przyznał po opolskiej premierze Tadeusz Huk, filmowy Krzysztof. - To bardzo depresyjna sztuka, ogromnie mnie poruszyła. Przykre tylko jest to, że kondycja tego zawodu wciąż jest taka sama.

- Po trzydziestu latach i po pięćdziesięciu, ale też sto lat temu - to jest wciąż ta sama historia. Bo aktorzy prowincjonalni zawsze chcą czegoś wielkiego, pięknego, chcą być docenieni, a nie są - mówi Sława Kwaśniewska, filmowa Malina. Niedawno obchodziła 60-lecie pracy artystycznej. W teatrze przeżyła kilka epok.

- Aktorstwo jest okrutnym zawodem, widziałam wiele tragedii. Ale też kariery - tak jak się mówi w sztuce - robione przez łóżko.

W 1947 roku spotkała się "na prowincji" z koleżanką po fachu. Dla tamtej cel uświęcał środki. "Nie ma złych dróg, pójdę każdą" - mówiła otwarcie. "Tak nie można!" - protestowała młodziutka Sława. Ponownie spotkały się po 10 latach.

- Tamta była już warszawską gwiazdą, ja tkwiłam w Sosnowcu - wspomina Kwaśniewska. "A widzisz!" - triumfowała sławna koleżanka.

Jedną z najpiękniejszych scen przedstawienia, rozegraną w konwencji teatru w teatrze, jest scena lalkowa Anki z wronami. Na premierze rozległy się po niej pojedyncze brawa. Klaskała Halina Łabonarska.

- Bardzo mnie to wzruszyło. Dziękowałam za tę scenę Oli Cwen. To wspaniała metafora ulotności tego, co robi aktor, ale też tego, że nasz trud często jest niedoceniany. Komuś z zewnątrz może się wydać, że to nic takiego - to, co zagrał, a dla artysty to jest wielka sprawa.

Tadeuszowi Hukowi i Halinie Łabonarskiej "Aktorzy prowincjonalni' szerzej otworzyli drzwi kariery. On - aktor Starego Teatru - dobrze znany był w Krakowie i z teatru telewizji, ale dopiero po filmie zaistniał w powszechnej świadomości. Ona - zauważona przez Holland w poznańskim Teatrze Nowym - w chwili premiery filmu już pracowała w Warszawie.

- Rola Krzysztofa zwróciła na mnie uwagę - mówi Huk. - Paradoksalnie jednak na następną ważną propozycję musiałem długo czekać, bo wszyscy uważali, że skoro ta rola była tak wielka, to w mniejszej nie wypada mnie obsadzać. Do tej pory jest to jedna z najważniejszych ról w mojej karierze. To fantastyczne i przykre zarazem. Może jeszcze to się zmieni, nim pójdę na emeryturę - dodaje z ironią.

- Mieliśmy poczucie, że robimy coś bardzo ważnego, co na pewno zostanie zauważone - mówi Halina Łabonarska. - Dla mnie był to początek wyjścia z teatru, poszerzenia swego emploi, odnalezienia się w innych formach. Ale równie istotne było spotkanie z niezwykłą osobowością Agnieszki Holland.
Sława Kwaśniewska nie ma wątliwości, że rola Maliny była najważniejsza w jej życiu.

- Załapałam się - jak mówi obecna młodzież - na kino moralnego niepokoju. Zagrałam u Holland, Falka, Kieślowskiego, Kijowskiego, ale to mogli docenić ambitni widzowie, chodzący do kina. Jednak dopiero po roli w serialu "Jan Serce" dowiedziałam się, że jestem "wspaniałą aktorką". To nieprawda. Zawsze byłam dobrą aktorką, ale teraz nawet taksówkarz wiedział, że wiezie "gwiazdę". Bo tylko seriale telewizyjne dają popularność.

Teatr jest dziedziną miłości

Agnieszka Holland twierdzi, że aktorzy są jak rasa - tacy sami w prowincjonalnym polskim teatrze, jak i w hollywoodzkiej machinie.

- Bo to, co pcha człowieka do tego zawodu - mówi - to jest pewien zespół cech, pasji, dążeń, lęków, potrzeby przygody, ucieczki od siebie i potrzeby poznania siebie. W takim miejscu jak Opole teatr jest dla nich głównym miejscem życia i w tym miejscu człowiek czuje, że albo się spełnia, albo ponosi klęskę. W Warszawie, gdzie jest coraz więcej możliwości łatwego zarobku i zdobycia sławy, to jest mniej klarowne.

Aktor, niekoniecznie dobry, ale mający możliwość grania w serialach, występowania w tańcach z gwiazdami czy prowadzenia teleturniejów, może stać się człowiekiem nie tylko sławnym, rozpoznawalnym, ale i bardzo zamożnym. Ale w teatrze już nie. Teatr jest bardziej dziedziną miłości. Ale jak ktoś z miłością pracuje, jest artystą, na scenie jest Królem, Bohaterem, Mordercą, a po 20 latach wraca wciąż do tego samego małego mieszkanka służbowego i nawet go nie stać na porządne wakacje, to musi czuć ból.

Krzysztof chce zagrać dobrze, z sensem, ale ma też cel osobisty. Marzy, że jeśli zagra dobrze, to będzie mógł wyrwać się z prowincji, wyjechać do Warszawy.
- Gdybym dostał interesującą propozycję, to na pewno bym wyjechał - mówi Maciej Namysło. - Ale ja nie szukam. Bo nie chodzi o to, by po Konradzie w "Wyzwoleniu" wystawionym na prowincji zagrać w stolicy - jak proponuje Krzysztofowi dyrektor z Warszawy - "psa Leniwego" z bajki Andersena.

Aktorzy prowincjonalni najbardziej boją się braku swego nazwiska w obsadzie nowej sztuki. Maciejowi zdarzyło się, że nie grał przez pół roku.
To zabija, kiedy aktor siedzi w domu i nic robi. Ja założyłem w tym czasie Stowarzyszenie "Kochanowski", robiłem "Odramę" - pierwszy międzynarodowy festiwal prób czytanych, organizowałem warsztaty teatralne dla młodzieży. Udawało się lęk i mękę zagłuszyć. Ale znam aktorów, którzy w takiej sytuacji załamywali się psychicznie. Nieużywany aktor umiera.

Ale w prowincjonalnym teatrze czasem umiera także aktor używany, chwalony i nagradzany. Elżbieta Piwek, która w "Kochanowskim" debiutowała i spędziła tu 30 lat, od września pracuje u Bartosza Zaczykiewicza w Teatrze Studio w Warszawie.

- Czułam się już wypalona - mówi. - Dojrzałam do tej decyzji i zmiana dobrze mi zrobiła. Złapałam dystans do pracy, dało mi to dodatkową energię.

10 stycznia będzie miała swoją pierwszą warszawską premierę - "Kusiciela" Brocha w reżyserii Marka Fiedora. Parę dni temu zobaczyła się też w obsadzie kolejnej sztuki, którą wyreżyseruje Anna Smolar, współtwórczyni opolskich "Aktorów prowincjonalnych".

Elżbieta Piwek nie lubiła Warszawy, teraz się jej uczy, poznaje ludzi, z przyjemnością stwierdza, że ci znani i popularni są bardzo normalni. I że warszawscy aktorzy są mniej sfrustrowani.

- Nie zwariowałam, nie latam po bankietach, nie szukam za wszelką cenę kontaktów - mówi. - Pracuję tak samo rzetelnie jak zawsze. Dobrze się tu czuję.
Dostrzega możliwości, jakie daje stolica - w filmie, radiu, dubbingu, teatrze offowym, telewizji.

- Ale ja ich nie szukam - zapewnia - to one, o dziwo, mnie szukają. Muszę uważać, żeby w coś nie wdepnąć. Nie jestem zainteresowana telewizją. Miejscem, w którym chcę być, jest teatr.

Szczęścia w Warszawie dwa lata temu postanowiła też szukać jedna z najzdolniejszych opolskich aktorek, Grażyna Rogowska. Szczęścia, czyli odmiany, nowych wyzwań, sprawdzenia siebie.

- W pewnym momencie poczułam, że w Opolu się duszę. Nie cieszyły mnie już kolejne premiery, bankiety, nagrody czy dobre recenzje. Siedząc przez wiele lat z tymi samymi ludźmi w małym teatrze, wszyscy dostajemy masek. Wiadomo, że ta potrafi to, a tamten nie potrafi tego. Wszystko staje się oczywiste, energia w zespole umiera.

Grażyna nie ma etatu. Żyje na kartonach w maleńkim mieszkaniu, kupionym za gigantyczny kredyt, który nie wystarczył jednak na jego urządzenie. Nie ma życia osobistego. Wychodzi rano i wraca późną nocą. Ma momenty euforii, ale i noce przepłakane w poduszkę.

Grała w Teatrze Laboratorium u Słobodzianka główną rolę w "Szajbie", śpiewała swój opolski recital piosenek żydowskich w Montowni, gra w "Niebezpiecznych związkach" w Teatrze Komedia. Swoje życie zawodowe dzieli na sprawy ducha - dlatego związała się ze Sceną Prapremier In Vitro, z którą jeździ teraz po festiwalach teatralnych - i komercji - dlatego wzięła rolę w serialu telewizyjnym, jest w paru agencjach aktorskich, chodzi na castingi do reklam. Ale codziennie myśli: "bylebym tylko miała za co opłacić kolejną ratę kredytu".

Najpierw ją to przeraziło, ale teraz już pogodziła się z faktem, że w Warszawie trzeba uprawiać komercję, żeby mieć szansę na propozycje stricte artystyczne. Bo do tych drugich biorą aktorów z nazwiskiem, a nazwisko robi się w telewizji.

- W Opolu jest ciepełko. Dobry teatr, ambitny repertuar, pewna praca, pieniądze kiepskie, ale pozwalające przeżyć. Tu walczę o siebie każdego dnia i nie mam pewności, czy za pół roku będę jeszcze aktorką.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska