Aleksander Doba - człowiek, który samotnie przewiosłował Atlantyk

Anna Grudzka
Anna Grudzka
Aleksander Doba podczas wszystkich swoich podróży cały czas podkreśla, że jest Polakiem.
Aleksander Doba podczas wszystkich swoich podróży cały czas podkreśla, że jest Polakiem. Archiwum prywatne
- Myślałem, że w wieku 67 lat będę stary. Nie jestem. Ludzie się starzeją mentalnie - mówi Aleksander Doba, Podróżnik Roku National Geographic, który samotnie i bez niczyjej pomocy przepłynął Atlantyk.

Zdobył pan tytuł Podróżnika Roku 2015 National Geographic. Czuje się pan turystą czy podróżnikiem?
- Jestem turystą, a moją pasją jest turystyka kajakowa więc się określam jako turysta kajakowy. Od zawsze byłem bardzo aktywny w różnych dziedzinach turystyki: rowerowej, pieszej nizinnej, górskiej, szybownictwie, spadochroniarstwie. Rodzice zarazili mnie tą ciekawością. Jak miałem 34 lata, wpadłem w kajaki na mojej pierwszej i jak się okazało, ulubionej rzece Drawie. Kajaki polecam wszystkim, ale nie polecam przepływania kajakiem całego oceanu. Tu potrzebne są specyficzne umiejętności i sprzęt.

Pana wyprawa trwała w sumie 167 dób. Jak sobie pan radził na oceanie? Mnie najbardziej przerażałaby samotność...
Kiedy brakowało mi ludzkiej gęby, to patrzyłem w lusterko. Uważam się za pozytywną i radosną osobę. Jak tu się nudzić z człowiekiem, którego się lubi?
Miałem też dwa najlepsze telefony satelitarne i mogłem kontaktować się z rodziną. Wysyłałem esemesy, choć przyznam, że raz przegapiłem, jak mi się wyczerpała karta prepaid. Wygadałem wszystko i byłem 47 dni bez łączności. Wysłałem wtedy innym urządzeniem prośbę o pomoc w rozwiązaniu problemu. Po drugiej stronie chyba źle odczytali sygnał, bo wysłali tankowiec, żeby mnie ratował. Nie miałem radia i kiedy przypłynął, na migi próbowałem im wyjaśnić, że ze mną i kajakiem wszystko okay, ale nie działa mi telefon. Niestety nie rozumieli po angielsku - może dlatego, że to był grecki statek. W końcu, po kilku godzinach wstałem wkurzony i wykrzyczałem do nich "spier...ć!". Chyba zrozumieli, bo po chwili zaczęli mi kiwać "bye, bye". Nie mogłem się potem nadziwić, jaki ten język polski zrozumiały. W końcu żona dostała wiadomość, że mam problem z telefonem, i opłaciła abonament. Operator uaktywnił kartę SIM, ale nie w moim telefonie. Tak zostałem z dwoma najlepszymi telefonami, ale bez łączności.

Wspomniał pan o żonie. Każda kobieta chce mieć ukochanego mężczyznę u swojego boku. Jak ona zareagowała na wiadomość o pana podróży?
Bała się, że ja mogę szybko wrócić (śmiech). Mam wspaniałą żonę, młodszą ode mnie. Ona też lubi pływać kajakiem, bo turystyka kajakowa jest zaraźliwa, ale bardzo przeciwna tym moim wyprawom. Powiedziałem jej dopiero, jak już miałem wszystko dopięte na ostatni guzik. Bardzo się wtedy bałem. I słusznie, bo te wszystkie burze, które mnie spotkały na oceanie, to mały pikuś w porównaniu z tym, co mi żona zgotowała na wieść o wyprawie. Ona wiedziała, że musi huragan wywołać, żeby mi tę podróż wybić z głowy. Niestety nie udało się jej.

A na samym oceanie niczego się pan nie bał?
A czego? Jak studiowałem na politechnice, to mieliśmy szkolenie wojskowe i zapamiętałem taką maksymę: wróg rozpoznany jest już mniej groźny. Dlatego starałem się nie wroga, ale ten akwen, po którym mam płynąć, rozeznać. Chodziłem do biblioteki, rozmawiałem z żeglarzami. Starałem się dowiedzieć jak najwięcej na temat oceanu, sztormu, fal. Wiedziałem, czego mam się spodziewać, i nie było żadnego problemu. Poza tym mam bujną wyobraźnię co pozwoliło mi się do wyprawy przygotować nie tylko fizycznie, ale i psychicznie.

Traktował pan ocean jak wroga?
Raczej jak coś żywego. Najspokojniejszy był rano o świcie. Pod wieczór potrafiło być intensywnie. Trafiły się fale większe i mniejsze. Największe były podczas sztormu - ich wysokość dochodziła wtedy nawet do 9 metrów. Przetrwałem osiem takich sztormów - raz to wiało nawet przez trzy dni. Sztormy to są bardzo silne wiatry. Jak już zawierucha mija, to fale są wciąż duże, ale wiatr, który aktualnie wieje, jest słabszy od tego, który je wywołał. Dlatego fale są duże, ale łagodne. Takie fale lubiłem najbardziej. Kiedy je pokonywałem, czułem się jak na pieszym rajdzie : raz pod górkę, raz z górki - co to była za frajda!

Dziewięciometrowe fale??? To budzi respekt...
Wysokość to jedno. Fala ma jeszcze długość. Podczas sztormu fale miały po blisko 100 metrów liczone od jednego grzbietu do drugiego. Żeby je pokonać, ustawiałem kajak dziobem do fali. Udawało mi się to uzyskać, dzięki temu, że wyrzucałem dryfkotwy. To rodzaj małej kotwicy w postaci spadochronu.
Znajdując się między falami, płynąłem w kierunku wierzchołka. Podniosło mnie powoli, łagodnie. Najtrudniej jest na górze, bo tam czeka mnie zderzenie z załamująca się falą. To było trochę jak spotkanie z taranem, ale kajak był dzielny, to i ja musiałem być dzielny.

Mówi pan o sobie, że jest osobą pomysłową, czy ta cecha przydała się podczas podróży?
Przydała. Jestem zaradny, nie narzekam, że coś mi doskwiera, raczej próbuję problem załatwić. Na oceanie, wykorzystując różne materiały odpadowe, mając bardzo mało narzędzi, przerobiłem bardzo dużo rzeczy.
Ze względu na małą wentylację w kabinie musiałem spać przy lekko uchylonym uchwycie włazu. Jako że kajak był mały, te większe fale nieraz wpadały mi na głowę. Przeszkadzało mi to, więc ze skrzynki, którą miałem na kajaku, i folii z żywności liofilizowanej stworzyłem osłonę. Zaprojektowałem też samoster.

Skoro mowa o sterze, to przytrafiła się panu pewna awaria na Trójkącie Bermudzkim. Przypadek? Zauważył pan tam coś ciekawego?
Trójkąt Bermudzki to taki tajemniczy akwen między Bermudami, Miami a Portoryko, obszarowo mniej więcej trzy razy większy od Polski. Zdarzały się tajemnicze zaginięcia statków, samolotów więc starałem się wyrwać z tego trójkąta, ale nietypowe wiatry trzymały mnie tam 40 dób. W tym czasie starałem się poznać zagadkę tego miejsca. Szukałem dziury w oceanie, zakłóceń na busoli, oglądałem się na rufę czy na kajaku nie przysiadła mi jakaś syrena albo nimfa, ale niczego nadzwyczajnego nie zauważyłem. W końcu podczas jednego sztormu urwał mi się ster i musiałem płynąć na Bermudy.

Pytałam o samotność, obawy, ale jak pan sobie radził z codziennymi sprawami. Na kajaku nie było toalety czy kuchni...
Za toaletę służyła mi butelka z odciętą górą. Te grubsze potrzeby załatwiałem na rufie kajaka, trzymając się specjalnych uchwytów. Z tym wiąże się też pewna opowieść. W wyprawie przez cały czas towarzyszyły mi takie duże ryby z rodziny koryfenowatych. Były bardzo ciekawskie i miały niesamowity system porozumiewania się. Na początku nazywałem je moją eskortą honorową, a potem zacząłem nazywać je hienami.

Dlaczego?
Kiedy przestawałem wiosłować i pełzłem na rufę za potrzebą, przywiązany na siedmiometrowej lince do uprzęży żeglarskiej, te rybki dawały sobie sygnał, że coś ciekawego będzie się działo, i podążały za mną. Jak już się wypinałem za burtę, to tych kilkanaście ryb obserwowało każdy mój ruch. Oczy miały jak dwa złote i wpatrywały się we mnie. To był stres niesamowity. Zupełnie inaczej niż sam na sam z deską klozetową. Trzeba powiedzieć, że te ryby nie były zainteresowane odchodami. Nazwałem je hienami, bo one po prostu czekały, aż wypadnę za burtę. To były drapieżne ryby, pływające z prędkością 90 km/h. Ich ulubionym przysmakiem były latające ryby.

To musiały być ciekawe spektakle, kiedy polowały...
Latające ryby są wielkości śledzia. Poruszają się stadami po 20-30 sztuk. Wzbijając się w górę, otwierają płetwy piersiowe i lecą jak szybowiec na odległość około 100 metrów. Nie raz dostałem taką rybą w policzek, to żadna przyjemność, bo one pędzą z prędkością 90 km/h. Czasem jak uderzały w elementy kajaka i padały nieżywe, to miałem wyżerkę. Czyściłem je i gotowałem zupkę. Próbowałem ich też na surowo. Pychota. Polecam wszystkim spróbować. Problem polega na tym, że trzeba się po nie daleko wybrać, bo muszą być świeże.

Chciałby pan swoją wyprawę powtórzyć?
Oczywiście. Pierwsza wyprawa wydawała mi się ambitna, ale jak potem stwierdziłem, taka nie była. Przepłynąłem Atlantyk w najwęższym miejscu, więc postanowiłem pokonać go w najszerszym. Bez pomocy.
Apetyt rośnie w miarę jedzenia. Dlatego teraz chciałbym wyruszyć 14 maja 2016 roku z kontynentalnej części Nowego Jorku do Portugalii. To będzie wyprawa ambitniejsza i trudniejsza, bo tam są zimniejsze wody i więcej sztormów, ale i frajda na pewno też będzie większa.

Panie Aleksandrze, nie miał pan dość ani razu w czasie tych 167 dób?
Ani razu. W tych wyprawach oceanicznych nie samo dotarcie do Florydy było ważne, ale zmaganie się z żywiołem i bezpośredni kontakt z przyrodą. To była istota mojej podróży.

Ma pan więcej entuzjazmu niż młodzi ludzie. Jak to się robi?
Kiedyś myślałem, że jak będę w takim wieku - mam 68 lat - to już będę stary, a ja stary nie jestem. Ludzie się starzeją mentalnie. Ja wolę się otaczać młodymi ludźmi, bo o czym ja mam ze starymi gadać? Kto jest bardziej chory? Od młodych biorę energię i sam daję swoją. Wszystkim radzę, żeby mieć marzenia, ich część zamienić w plany, a potem te plany konsekwentnie realizować. To się sprawdza, nie tylko w turystyce, ale w ogóle w życiu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska