Aleksander Lwow: W Himalajach każdy walczy o siebie

archiwum prywatne
Aleksander Lwow pod Kopcem Artura Gilkeya, symboliczną mogiłą amerykańskiego himalaisty, który zginął w 1953 roku podczas wyprawy na K2. Jest to zarazem symboliczny cmentarz wszystkich ofiar jednej z najtrudniejszych gór świata.
Aleksander Lwow pod Kopcem Artura Gilkeya, symboliczną mogiłą amerykańskiego himalaisty, który zginął w 1953 roku podczas wyprawy na K2. Jest to zarazem symboliczny cmentarz wszystkich ofiar jednej z najtrudniejszych gór świata. archiwum prywatne
Aleksander Lwow, wybitny polski wspinacz, uczestnik licznych wypraw w najwyższe góry świata, zdobywca czterech ośmiotysięczników.

- Jak ginie wycieńczony himalaista?
- Siada przy jakiejś skałce lub wprost na śniegu i czasem po chwili po prostu umiera, albo zasypia i już się nie budzi. Każdy przypadek jest inny, ale sytuacje, gdy ktoś nie ma sił, by kontynuować zejście, i zostaje na górze, zdarzały się niestety wielokrotnie i historia himalaizmu zna ich mnóstwo.

- Czy gdyby polscy wspinacze uczestniczący w ostatniej wyprawie na Broad Peak kilka godzin wcześniej rozpoczęli atak na szczyt, zwiększyliby swoje szanse na powrót do bazy w komplecie?
- Oni rozpoczęli najszybciej, jak było to możliwe. Oczywiście należy wyjść jak najwcześniej, ale ta zasadnicza reguła ma swoje ograniczenia. Wyjście w środku nocy powoduje konieczność stawienia czoła największemu ziąbowi, sięgającemu -50 stopni Celsjusza. Opuszczenie namiotu w takich warunkach, w dodatku w ciemności potęguje ryzyko odmrożeń. Poza tym po ciemku bardzo trudno jest się ubrać w namiocie, który jest ciasny, a musi pomieścić kilka osób. Przed wyjściem w górę należy jeszcze znaleźć i stopić śnieg, by mieć wodę do picia, a to wszystko sprawia, że moment rozpoczęcia ataku szczytowego musi się opóźniać. Mimo to uważam, że polska wyprawa na Broad Peak wyruszyła najszybciej, jak w tamtych warunkach mogła.

- Co więc zawiodło?
- Podczas podejścia sama ściana stworzyła tak ogromne trudności, że na szczyt dotarli po 14 godzinach wspinaczki, a planowali, że zajmie im to osiem, najwyżej dziesięć godzin. To znaczy, że ich organizmy przez ten czas były poddane niedoborowi tlenu i odwodnieniu, bo nawet jeżeli mieli w plecakach po litrze czy dwa wody, to jest o wiele za mało niż organizm wydatkuje podczas takiego wysiłku. W efekcie "akumulatory" naszych himalaistów wyczerpały się w nieprzewidziany sposób, gdyż niemal całą energię zużyli oni w drodze na szczyt. W przypadku dwóch najsilniejszych kolegów "akumulatory" okazały się pojemniejsze i zdołali zejść niżej, ale słabszym zabrakło "prądu". Pamiętajmy, że Maciej Berbeka miał 59 lat. Nawet przy najlepszej kondycji w tym wieku wytrzymałość się obniża. Sam mam 59 lat i choć jestem w dobrej formie, wiem, że moje apogeum już minęło i nigdy nie będę miał takiej wydolności jak wtedy, gdy miałem lat 35.

- Był pan kiedyś w sytuacji, gdy partner na tyle osłabł, że trzeba było go zostawić w górach?
- Na szczęście nie. Na szczęście, bo na ekstremalnych wysokościach każdy musi walczyć o siebie. Nigdy nie musiałem w górach nikogo porzucić, lecz w 1983 roku udzielałem koledze wsparcia. Tyle że to się działo na wysokości siedmiu tysięcy metrów, a teren pozwalał na to, by najpierw opuszczać go na linie, a potem prowadzić pod ramię, tak jak się prowadzi pijanego kumpla z baru. Potem na 5,5 tysiącach mój towarzysz dostał tlen i mógł kontynuować zejście o własnych siłach. Ta akcja była możliwa technicznie i zakończyła się sukcesem również dzięki naszej doskonałej formie fizycznej. Gdyby jednak to samo zdarzyło się kilometr wyżej, na ośmiu tysiącach, już nie mówię o tym, że w zimie, nie byłoby szans na skuteczną pomoc. Natomiast w ataku na Broad Peak uczestniczyło czterech gości, z których każdy podczas zejścia działał na granicy swoich fizycznych, psychicznych i fizjologicznych możliwości. Dlatego żadna pomoc nie była możliwa. Można było tylko perswadować, tak jak to baza robiła, próbując przez radiotelefon namówić Tomasza Kowalskiego do podjęcia walki z organizmem. Ale do tego trzeba sił, których on już kompletnie nie miał.

- 25 lat temu wraz z Maciejem Berbeką, drugą z ofiar ostatniej wyprawy, bez powodzenia atakowaliście Broad Peak. Berbeka postanowił teraz wyrównać porachunki z tą górą i przypłacił to życiem, mimo ogromnego doświadczenia. Co jest najtrudniejsze w zimowym himalaizmie?
- Szereg czynników, począwszy od ciśnienia atmosferycznego, które na takich wysokościach jest równe jednej trzeciej normalnego, występującego na nizinach i - mówiąc obrazowo - prawie nie ma czym oddychać. A do tego zima w Himalajach czy Karakorum niesie ze sobą rzecz najtrudniejszą do przezwyciężenia - potwornie niskie temperatury, sięgające -40, -50 stopni, i to faktycznie, odczuwalnie, a nie, jak to się często powtarza, "w efekcie wychłodzenia". Efekt wychłodzenia jest w tym przypadku jeszcze głębszy.

- Tlenu na ośmiotysięcznikach brakuje zawsze, nawet latem jest tam bardzo zimno, choć nie aż tak jak zimą. Czym więc wyprawy zimowe różnią się od letnich pod względem technicznym?
- Zimą dzień jest bardzo krótki, a pogoda przeważnie bardzo zła. Przeraźliwemu zimnu towarzyszy niezwykle silny wiatr i słaba widoczność. Wspomniany wiatr wywiewa śnieg i wspinaczka odbywa się po odkrytych połaciach lodowych. Dlatego tam, gdzie latem zazwyczaj idzie się po śniegu i jest to dość łatwe technicznie, zimą stopień trudności rośnie ekstremalnie. To wszystko razem powoduje, że himalaizm zimowy jest największym sportowym wyzwaniem, jakie sobie można w górach wyobrazić. Jeżeli mielibyśmy ułożyć gradient trudności alpinistycznych, to zimowe wejście na ośmiotysięcznik znajdzie się na samym szczycie skali.

- Jak przebiega taka zimowa wyprawa?
- Taktyka zdobywania ośmiotysięczników jest podobna niezależnie od pory roku. Najpierw przez kilka dni idziemy na lodowiec w pobliżu góry, która jest naszym celem. U jej podnóża zakładamy bazę, a później w trakcie kolejnych kilku, kilkunastu dni - tu wszystko zależy od pogody - zakładamy kolejne obozy wysokościowe w takim rytmie, że najpierw wychodzi się na wysokość około sześciu tysięcy metrów i zakłada obóz pierwszy. Następnie trzeba zejść z powrotem do bazy, żeby odpocząć. To wszystko jest zdeterminowane koniecznością aklimatyzacji organizmu do niedoboru tlenu w warunkach niskiego ciśnienia. Nie da się tego zrobić szybko, zwykle musi upłynąć od trzech do czterech tygodni, zanim podejmiemy próbę wejścia na szczyt. Z tego powodu budowanie linii poszczególnych obozów dobrze wpisuje się w proces aklimatyzacji i przygotowania organizmu, by fizycznie potrafił podołać rosnącej wysokości.

Aleksander Lwow (ur. 18 września 1953 w Krakowie), alpinista i himalaista od 1970 roku. Uczestnik wielu wypraw w Himalaje, między innymi czterech na Mount Everest, dwóch na K2 (w tym jednej zimowej), Broad Peak (zimą), Yalung Kang (zimą). Wspinał się także w Hindukuszu, Pamirze, Andach i Tienszanie. Jest autorem pierwszego polskiego i jak dotąd najszybszego w historii (7 godzin, samotnie) wejścia na Pumori. W 1984 roku wraz z Krzysztofem Wielickim zdobył Manaslu (8156 m n.p.m.), w 1986 Lhotse (8511 m n.p.m.), rok później Czo Oju (8201 m n.p.m., oba wejścia z Tadeuszem Karolczakiem), a w 1993 roku wraz z Piotrem Snopczyńskim i Larym Hallem stanął na szczycie góry Gaszerbrum II (8068 m n.p.m.).



- Czyli przed wejściem na szczyt przez kilka tygodni trzeba chodzić w górę i w dół z bazy do kolejnych obozów.
- Z założeniem, że za każdym razem staramy się osiągnąć większą wysokość. Po tych kilku tygodniach jest już gotowa linia obozów, połączonych linami, tzw. poręczówkami, za pomocą których łatwiej pokonywać najtrudniejsze fragmenty góry. Jeżeli góra jest naprawdę trudna, to poręczówki ciągną się na długości kilku kilometrów. Mając założony najwyższy obóz, czekamy na pogodę, która pozwoli zaatakować szczyt.

- Ile można w obozie czekać na otwarcie okna pogodowego?
- Im wyżej, tym krócej. Teraz prognozy są już bardzo precyzyjne, więc można przewidywać te okienka i próbować się do nich dopasować. Ale dawniej, gdy sam aktywnie pokonywałem Himalaje, nie było takich prognoz i trzeba było wychodzić na czuja. Często, nie wiedząc, czy pogoda się poprawi, czekaliśmy w obozie dwa dni, a gdy słońce wreszcie się pojawiało, my musieliśmy schodzić ze względu na kończące się zapasy żywności czy paliwa i wyczerpanie organizmu. Konieczność oczekiwania na sprzyjającą pogodę powoduje, że szanse powodzenia maleją gwałtownie.

- Dlaczego właśnie Polacy wyspecjalizowali się w zdobywaniu zimą najwyższych gór na Ziemi?
- Ponieważ w czasach, gdy uzyskaliśmy możliwość organizowania takich wypraw, nie było już dziewiczych ośmiotysięczników - w warunkach himalajskiego lata wszystkie szczyty zostały zdobyte. Chcąc zaistnieć w tym światku, musieliśmy podejmować wyzwania zimowe. Okazaliśmy się w tym dobrzy, eufemistycznie mówi się, że jesteśmy mistrzami świata, co wynika może z faktu, że my, Polacy, stosunkowo najlepiej znosimy cierpienie. Moja osobista definicja zimowego himalaizmu: jest to sztuka bezsensownego cierpienia. Nie ma w tym ani krzty przyjemności czy rozkoszy, którą w górach można znaleźć, gdy jest ciepło, a pod nami do pokonania jest sucha, przyjemna skała. W zimie nie ma na to szans.

- Po co wam, wspinaczom, ten ekstremalny masochizm?
- O bólu i cierpieniu szybko się zapomina, co kobiety wiedzą najlepiej w odniesieniu do rodzenia, a mężczyźni w odniesieniu do kontuzji, połamanych nóg czy rąk. Jeżeli się wraca z wyprawy w promieniach sławy, mając na koncie sukces w postaci zdobycia szczytu dotąd nie zdobytego, to po powrocie wszystkie trudy rekompensują przejawy podziwu i uwielbienia, medale, zainteresowanie mediów. A jeżeli wyprawa kończy się tragedią i ma co najwyżej słodko-gorzki smak, tak jak teraz, gdy wielki sukces w postaci zimowego wejścia czwórki Polaków na Broad Peak okupiony jest śmiercią dwóch himalaistów, próbuje się o tym jak najszybciej zapomnieć.

- Na ile ryzyko takich tragedii zmniejsza nowoczesna technika: buty z podgrzewaczami, nowoczesne puchowe kurtki czy lokalizatory GPS?
- One bardzo pomagają, gdyż buty z podgrzewaczami czy wspaniałe współczesne kurtki zmniejszają ryzyko odmrożeń, a to jedno z największych zagrożeń w Himalajach i Karakorum. Precyzyjne prognozy pogody pozwalają lepiej planować wyprawy, a lokalizatory, które akurat na Broad Peaku nie były potrzebne, bo tam trudno się zgubić, ale są góry gdzie bardzo o to łatwo, zwiększają bezpieczeństwo. Jednak mimo ogromnego postępu wydolność fizyczna wspinacza jest taka sama jak kiedyś, w tej materii technika nie powoduje żadnego progresu. Każdy, kto idzie w góry, musi pamiętać, że summa summarum to, czy bezpiecznie wróci, zależy tylko od jego kondycji, stopnia aklimatyzacji i przestrzegania elementarnych reguł działania w górach najwyższych.

- Idąc w góry, myśli się tylko o szczycie, czy także o śmierci, która czyha na wspinacza?
- Każdy alpinista i himalaista ma świadomość, że w górach można zginąć i to stosunkowo łatwo. Każdy z nas miał znajomych lub wspinaczkowych partnerów, którzy z wypraw nie powrócili, dlatego ktoś, kto idąc w góry, nie myślałby o tym, że może zginąć, byłby naiwniakiem albo idiotą. Jednocześnie każdy, wyruszając na wspinaczkę, podobnie jak szofer wyjeżdżający na szosę, jest przekonany, że jego akurat wypadek, tragedia, a tym bardziej śmierć nie spotka.

- Jest pan przesądny?
- Niektórzy miewają przeczucia lub pod wpływem wydarzeń towarzyszących przygotowaniom do wyprawy rezygnują z niej. Osobiście nie doświadczyłem czegoś takiego. Przez całe moje ponadczterdziestoletnie alpinistyczne życie kierowałem się regułą, by nie działać na siłę. Skoro więc piętrzą się przeszkody, które nie powinny występować w takim natężeniu, to przyjmuję, że tak ma być. Jeśli coś się nie układa, to trudno, odpuszczam z przekonaniem, że ułoży się przy kolejnej próbie. Czy to znaczy, że jestem przesądny? Chyba nie, ale towarzysząca mi maksyma "nic na siłę" nigdy mnie w górach nie zawiodła.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska