Andrzej Czyczyło: - Cenię sobie swoje skundlenie

Danuta Nowicka
Nie czuję się spełniony. I bardzo się z tego cieszę. Może uda mi się jeszcze wymyślić coś sensownego - mówi Andrzej Czyczyło.
Nie czuję się spełniony. I bardzo się z tego cieszę. Może uda mi się jeszcze wymyślić coś sensownego - mówi Andrzej Czyczyło.
Rozmowa z Andrzejem Czyczyłą, satyrykiem i scenografem.

- Sądziłam, że twój talent ma charakter samoistny, tymczasem, jak dowiedziałam się na wystawie w Muzeum Śląska Opolskiego, zostałeś bogato wyposażony genetycznie.
- To była ta wartość dodana wystawy, że wsparłem się na talencie ojca. Nawiasem mówiąc, zewsząd otrzymywałem oznaki podziwu dla jego dokonań, z czego jestem bardzo zadowolony. Dawno mu się to należało. Dyrektor warszawskiego Muzeum Karykatury na widok aktu jego pędzla spytał: "A skąd oni tutaj mają Lentza?".

- Dziadkiem też nie omieszkałeś się pochwalić...

- Ze względu na jego zainteresowania teatralne. Jako kierownik sekcji wpisał się w owianą legendą tradycję teatralną klubu Sokół w Chrzanowie, niedaleko Krakowa, więc tym chętniej połechtałem swoją próżność.

- Wróćmy do ojca...

- Powiem tak: czego się nie naumiałem w szkołach, tego się nauczyłem od niego, tym bardziej że ojciec miał prawdziwy dar pedagogiczny. Do dzisiaj zachowałem skłonność, by rysunek zaczynać od detalu, a ojciec zawsze powtarzał: "Pamiętaj, od ogółu do szczegółu, bo nie zapanujesz nad kompozycją". Pomagałem mu m.in. w dekorowaniu wystaw sklepowych, które to zajęcie było jego wyborem, a zarazem dramatem. Nie patrzył na makaron czy konserwę, a jedynie na formę i kolor. To budowało mój potencjał warsztatowy.

- Gdyby w twoim nazwisku wystąpiło podwójne "ł", miałabym pewność, że z litewskich rubieży wasz ród...

- Zapewniam, że było, jako nastolatek widziałem je na dokumencie z połowy XIX wieku. Notabene, kiedy prowadzę korespondencję np. z Białymstokiem, tamtejszy teatr nie przyjmuje do wiadomości, że może być inaczej.

- Przypuszczałam, że tropisz swoją przeszłość w Chorwacji...

- Tam mieszka rodzina ze strony matki. Muszę ci powiedzieć, że kiedy patrzę na swoje życie z perspektywy niemal 60 lat, cenię sobie to moje skundlenie...

- Bo zadecydowało o dystansie, wyostrzyło spojrzenie na tu i teraz?

- Mój krytycyzm nie wynika z wychowania w innej kulturze. To kwestia wielorakiego spojrzenia, bogatszego oglądu świata, choćby w sferze kulinariów, obyczaju, zachowań. Moja chorwacka babcia, mała kobiecinka, niecałe metr sześćdziesiąt, zaznaczała swoją odrębność poprzez noszenie ciężarów, włącznie z żarciem dla świń, na głowie. Stawała na schodkach i bardzo sprytnie je zarzucała. Jak to dawniej bywało, piekła chleb i kiedy znosiła ze strychu korzec mąki, pamiętam to doskonale, postępowała tak samo. Wiesz dlaczego? Pochodziła z prigorców, czyli przygórzan. W górzystym terenie z konieczności tak się postępowało i to jej pozostało.

- A co powiesz o rodzinie ojca?

- Wszyscy byli pochodzenia mieszczańskiego. Dziadek, już mieszkaniec Chrzanowa, zaciągał po krakowsku - "A idźze, idźze" - mówił.

- Kiedy nazwisko Czyczyło pojawiło się w "Szpilkach", interesowała cię sfera obyczajowa, wolna od polityki. Twój pierwszy rysunek przedstawiał parę młodych ludzi i amorka, któremu chłopak wymierza kopniaka.

- Nie zapominaj, że sam byłem wtedy chłopakiem, studentem, z rodzaju tych nowoczesnych, że gdzieś tam z tyłu głowy miałem zakodowane, że żyję w kraju socjalistycznym. Początek lat 70. niósł z sobą owczy pęd do europeizacji; dała o sobie znać kultura konsumpcjonizmu, którego namiastkę stworzył Gierek. To przecież za jego czasów pojawiły się delikatesy, puszeczki z anchois, nastąpiła liberalizacja rygorów paszportowych... Nie bez kozery mówiono o Polsce jako o najweselszym baraku socjalistycznego obozu... Poetyka rysunków z tamtego okresu jakoś się w to wpisywała, niemniej na porządku dziennym, jeśli chodzi o autorów "Szpilek", stały się utarczki z cenzurą. Tylko czasami udawało się coś przemycić.

- Rozumiem, że przestałeś mówić o sobie.

- Mówię o kontekście, który mnie formował. Za mistrzów politycznej narracji uchodzili wtedy Czeczot i Dudziński. Obaj potwierdzili swoją światową klasę, kiedy znaleźli się na emigracji.

- Czułeś się rozczarowany po likwidacji "Szpilek"?

- Brałem udział w próbach ich reaktywacji. A kiedy ten tytuł, który nigdy nie był tubą propagandową systemu, ostatecznie padł, jedyną formą wykorzystania rysowników stały się indywidualne wystawy, organizowane przez Eryka Lipińskiego. Moje rysunki wyjechały do Sofii, Paryża, Londynu.

- Mówiliśmy o uwarunkowaniach politycznych. A techniczne? Powszechna komputeryzacja nie okazała się kolejnym trzęsieniem ziemi?

- Absolutnie nie. Nie zapominaj, że komputer to tylko narzędzie, że przed monitorem zawsze musi być głowa.

- Dysponujesz pewną galerią postaci, przynależnym im zespołem gestów i min. Ta powtarzalność cię nie nudzi?

- Nie. Zwróć uwagę, że tandemik małżeński komentujący polską rzeczywistość za każdym razem rysuję inaczej. A to, że jestem rozpoznawalny tylko mnie cieszy. W dalszym ciągu zamierzam pielęgnować swoją "kaligrafię".

- Otwierając twoją jubileuszową wystawę, dyrektor Muzeum Karykatury Marek Chmurzyński zwrócił uwagę, że Warszawa ma swojego Czeczota i Lutczyna, Kraków - Mleczkę, a Opole - Ołdaka i Czyczyłę. Innymi słowy zostałeś zaliczony do ligi mistrzów.

- Taki komplement tylko mi schlebia. Naturalnym wyznacznikiem wartości są jednak tytuły, które nas publikują: "Polityka", "Rzeczpospolita", "Przekrój". Co nie znaczy, że nie miałem i nie mam satysfakcji z obecności w "nto", "Trybunie Śląskiej", "Życiu Kalisza" czy w nieistniejącym już "Wieczorze Wrocławia", tym bardziej że ich czytelnicy przysyłają dowody sympatii. Któregoś dnia o świcie Andrzej Czernik z Eko Studio oświadczył, że rysunkiem, na którym solniczka mówi, że jest solą tej ziemi, a pieprzniczka - "pieprzysz", ustawiłem mu dzień.

- Twoje CV zyskało dzięki nagrodom: pierwszej w krajowym konkursie "Brydżem bliżej", Grand Prix na Targowisku Humoru i Satyry, Medalowi w Tokio.

- Nieskromnie dodam, że jeszcze za komuny w Stanach Zjednoczonych ukazała się książka "Najlepsze karykatury polityczne świata w dekadzie lat 1870-1980" - jako jeden z trzech Polaków zostałem w niej uwzględniony, a inny mój rysunek znalazł się w katalogu wystawy konkursowej w USA z okazji 500-lecia odkrycia Ameryki.

- Teatr pojawił się z lojalności wobec dziadka, z miłości do sceny i oklasków?

- Pewno z jednego i drugiego powodu. Był i inny - ojciec miał niezwykłe poczucie humoru i talent komediowy. Wszystko to odkładało się i odżyło, kiedy w Opolskim Teatrze Lalki i Aktora nastąpiła zmiana dyrekcji. Po Zygmuncie Smandziku pojawił się Włodzimierz Fełenczak, który dobrze mnie zapamiętał ze "Szpilek". I w niezwykle trudnym czasie - powstała Solidarność, nastał stan wojenny - wystąpił z pomysłem na przedstawienie z satyrycznym zębem, o "Żelaznym chłopcu".

- A potem mały krok i znalazłeś się w telewizji.

- Gdzie m.in. opracowałem scenografię do fabularyzowanych scen dwóch filmów dokumentalnych, które odbiły się dość szerokim echem nie tylko w Europie, "Zakazanej miłości" i "Ucieczki" w reżyserii Marka Tomasza Pawłowskiego. Teraz planujemy film o tematyce oświęcimskiej. Okazuje się, że przed powstaniem obozu Niemcy powołali tam coś w rodzaju biura emigracyjnego, legalnie wysyłającego Żydów za granicę. Zawiadywał nim Żyd.

- Twoje życie zawodowe stało się przedłużeniem dzieciństwa. Najpierw włożono ci do ręki kredki, potem lalki...

- Może to rekompensata za wczesne sieroctwo? Matka zmarła, gdy miałem 10 lat.

- Teraz w lesie pod Niemodlinem bawisz się w urządzanie domu.

- Bardziej niż domem jestem zafascynowany miejscem. Nie muszę wychodzić z ogrodu, by zebrać grzyby czy spotkać się z borsukiem. To miejsce uczy dystansu, poszerza widzenie.

- We własnym domu pogłębiasz wady?

- Oczywiście. Bo nikt nie zwraca uwagi, że zmieniam noc w dzień, włączając o drugiej w nocy radio czy odkurzacz. Zakosztowałem dobrodziejstw niedostępnych w bloku.

- No i możesz bez ograniczeń rozwijać kulinarny talent, o którym z takim entuzjazmem rozpowiadasz w redakcji. Na przykład, że ulepienie 70 uszek zajmuje ci półtorej godziny.

- Trochę życie mnie do tego zmusiło, trochę sprawiło wychowanie, trzymanie się w swoim czasie fartucha babci. Ojciec też świetnie gotował. Ponieważ w Chrzanowie mieszkało wielu Żydów, na naszym stole pojawiły się ich specjały: młyńce czy karp po żydowsku, sprawiany tak, że wyrzuca się wyłącznie żółć i jelito, a cała reszta wędruje do gara.

- Gotując, sięgnąłeś ideału. Mężczyzna, który tego nie potrafi, to dzisiaj obciach.

- I dobrze, bo nawyki kulinarne zmieniają się na lepsze.

- Co tam gotowanie wobec tego, że dzięki tobie na opolskim Rynku depczemy gwiazdy, a Wieża Piastowska znalazła się na placu Wolności.

- Pomniczek z wieżą to także pokłosie rysunku satyrycznego, który powstał dla uczczenia wspólnej akcji Zabużan i Ślązaków. Pomyślałem sobie, że warto ją upamiętnić bez względu na to, czy województwo ocaleje. Poza tym... Takie małe formy burzą monotonię miasta.

- Na koniec pytanie okolicznościowe, z okazji 35 lat zabawiania ludu polskiego i 30 dogadzania widzom w teatrze: czujesz się spełniony?

- Nie. I bardzo się z tego cieszę. Może uda mi się jeszcze wymyślić coś sensownego.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska