Andrzej Kozioł: - Kolędy sie śpiwa ino w Boże Narodzenie

fot. Grzegorz Ziemiański
Andrzej Kozioł: - Już Rej pisał, co na Rynku się działo: "Jak kto się chce tym dziwom przypatrzyć, jak się chudzina żywi, idź na krakowski rynek, tam się nadziwujesz".
Andrzej Kozioł: - Już Rej pisał, co na Rynku się działo: "Jak kto się chce tym dziwom przypatrzyć, jak się chudzina żywi, idź na krakowski rynek, tam się nadziwujesz". fot. Grzegorz Ziemiański
- W mojej dzielnicy oprócz kolęd były piosenki: "Na naszym Zwierzyńcu są takie zwyczaje, że mama za córkę dwie pierzyny daje" - mówi Andrzej Kozioł, krakowski dziennikarz i pisarz.

- Co pan proponuje - którędy wejdziemy na przedświąteczny Rynek?
- Może od Sławkowskiej? Ta ulica rozpoczyna linię A - B, ciągnącą się do Floriańskiej. Dawniej mówiono o niej "Cielętnik", bo było tam korso i stare, trzydziestoparoletnie matrony prezentowały swoje córki. Znam to z autopsji, bo jeszcze w czasach mojego dzieciństwa po mszy w kościele Mariackim starzy krakauerzy szli w to miejsce, stali, lustrowali przechodzących. Panowie zimą paradowali w sutych futrach i nieomal każdy miał zawieszoną na guziku paczuszkę ciastek od Scherfardta.

- Może uda nam się spotkać jakiegoś hrabiego?
- Myśli pani o Aleksandrze Brześciańskim, znanym z tego, że o swojej żonie nigdy nie mówił inaczej niż "hrabina", przy czym niektórzy mieli wątpliwości, czy ten tytuł rzeczywiście się Brześciańskim należał? Kiedy w 1847 r. po raz pierwszy pojawił się w Krakowie, swojemu stangretowi kazał zajechać na Rynek w czasie największego ruchu. Sam wmieszał się w tłum i kiedy pojazd stanął, wołał: "Co za konie cudowne, co za kocz! Czyjże ten cug przepyszny?", a stangret zgodnie z instrukcją odpowiadał tak, żeby wszyscy słyszeli: "Jaśnie wielmożnego pana hrabiego Brześciańskiego".
- Teraz nie byłoby to możliwe. Na Rynek wstęp mają jedynie dorożki...
- Ku rozpaczy współczesnych arystokratów, bo swoje wypasione samochody muszą parkować z dala od Rynku. Natomiast w lecie to miejsce zamienia się w trakt spacerowy i wielką kawiarnię. Liczne wycieczki z rozdziawionymi ustami gapią się na wielkości telewizyjne i teatralne, które popijają z filiżanek. Zamiast "cieląt", mamy więc, za przeproszeniem, święte krowy.
- Antków też zabrakło...
- Dowcipnych cwaniaczków, sławnych w całej Europie, od kiedy baedeker zaczął ich wymieniać jako lokalną osobliwość. Podobno potrafili zaczepić najwyższą w mieście panią Żeleńską, żeby spytać: "Pani, a zimno tam na górze?".
- Wstąpimy na bożonarodzeniowy kiermasz? Z pana książki można się dowiedzieć, że podobne urządzano w średniowieczu...
- Już Rej pisał, co na Rynku się działo: "Jak kto się chce tym dziwom przypatrzyć, jak się chudzina żywi, idź na krakowski rynek, tam się nadziwujesz; ano jedna kiełbaski smaży, druga grzelce przedaje, druga wątrobę pieczoną z octem a z cebulą; druga też zawodzi, druga z opłatki po rynku i ulicach biega, druga z wieńcem, druga z ziółki czyrwoną maścią siedzi".
- O niedźwiedzinie, którą przypomniał pan ostatnio w "Smakach polskich", nie wspomina?
- Jakoś sobie nie przypominam. A wiadomo, że Polacy z upodobaniem zajadali niedźwiedzie łapy. W 1665 r. podano je na weselu Sobieskiego z Marysieńką wraz z ogonami bobrów, nawiasem mówiąc, uchodzących za potrawę postną, i chrapami łosiów.
- Teraz na jarmarku można jedynie pożywić się kiełbasą, golonką, grzańcem i pieczonymi oscypkami.
- Na co niektórzy narzekają, bo chcieliby zamienić Rynek w salon. Pamiętam, jak kilkadziesiąt lat temu zamiast kramów, jak spod sztancy były budy jarmarczne, pokryte brezentem. Za to kryły w sobie cuda. Widziała pani kiedyś włosy anielskie?
- Jakżeby inaczej. Sama paradowałam z takimi włosami jako anioł.
- W Krakowie można je było kupić tylko tutaj, pod choinkami, na których nie sterczały jakieś tam szpice, tylko fruwały anioły. Sprzedawano inny towar absolutnie deficytowy, np. płachty cynfolii, szeleszczące na wietrze. Jeszcze w latach 40 pod wieżą ratuszową kupowało się choinki...
- Na których potem, jak wyczytałam w pana książce "Na krakowskim Rynku", wieszało się glansowane flanelą malinówki i cukierkowe sople, raczej mało jadalne...
- I złocone albo srebrzone orzechy. A wie pani, za czym szczególnie tęsknię? Za zapachem kręconych świeczek w malutkich lichtarzykach. I za aromatem pomarańcz z Jaffy, tak drogocennych, że każda była pakowana w bibułkę.
- Białe opłatki już wtedy wyparły kolorowe?
- W symbolicznych ilościach sprzedawał je pan Malik, organista z kościoła sióstr norbertanek na Zwierzyńcu. Kiedy pojawiał się w długim tramwajarskim płaszczu, pachnącym mrozem, z wielkim wiklinowym koszem, wymoszczonym nieskazitelnie białą serwetą, na której leżały opłatki, wiedzieliśmy, że święta za pasem.
- Popatrzmy, co na kiermaszu dzisiaj. Może uda mi się kupić pszenicę na kutię...
- Kutii nigdy w Krakowie nie było. Co prawda wspomina o niej w pamiętnikach Estreicherówna, ale ona pochodziła ze Stanisławowa. Kutia pojawiała się na stołach grekokatolików, a tych w Krakowie osiadło bardzo wielu, natomiast później
- przybyszów z Kresów. Teraz mieszane małżeństwa sprawiają, że kresowe potrawy łączy się z galicyjskimi i być może za pięć, może piętnaście lat kutia stanie się krakowska.
- Mam, za przeproszeniem, nadzieję, że na Śląsku, gdzie też istnieje miszmasz kulturowy, nie rozprzestrzeni się krakowski żur wigilijny.
- Proszę raczej żałować. U mnie w domu był zawsze, oczywiście postny, tak samo jak barszcz. I św. Mikołaj, biskup w stroju pontyfikalnym, w ornacie, z infułą i pastorałem. Przychodził w nocy z 5 na 6 grudnia, podczas gdy dzisiaj pałęta się po supermarketach od połowy listopada do świąt.
- Mówi pan o przerośniętym krasnalu, jak ten tutaj?
- No właśnie. W czerwonej szlafmycy.
- Znaleźliśmy się po drugiej stronie Sukiennic, w pobliżu pomnika Adasia, w miejscu, gdzie wystawia się konkursowe szopki. Podobno w siermiężnych latach 40. najlepsi budowniczowie inkasowali nagrody w postaci wina, boczku i kiełbasy?
- I pewno bardzo to sobie chwalili, bo czasy były ciężkie. A swoją drogą, gdyby nie konkursy, dzisiaj na pewno nie mielibyśmy szopek. Wie pani, że tuż po wojnie, kiedy pomnika nie było, rozstawiano je dookoła miejsca, na którym stał, zanim zburzyli go Niemcy?
- Szopki od zawsze należało budować na wzór najważniejszych sakralnych budowli w Krakowie?
- Od czasu pierwszego konkursu w 1937 roku. Najczęściej czerpie się wzór z gotyckiej wieży kościoła Mariackiego albo Kaplicy Zygmuntowskiej. Ważne są kolory. Kraków jest zielony poprzez zielone kolory wież, ale w szopce nie ma zieleni. Przeważają złoto, granat i czerwień. Niektórzy widzą w tym kolorystykę stroju krakowskiego, notabene, wkładanego przez kwiaciarki 24 grudnia, czyli w dniu imienin Adama Mickiewicza. W takim ubraniu, częstokroć dziedziczonym po matkach i babkach, składają wieszczowi kwiaty. A wracając do szopek: w tym roku do konkursu nie dopuszczono szopki, w której nie było Świętej Rodziny... Były też afery: niektórzy szopkarze kupowali gotowe szopki od swoich kolegów, wystawiali jako swoje i dostawali nagrody. W ten sposób niecnota została nagrodzona...
- Podobno z żywej szopki dominikanów przy Stolarskiej kiedyś uciekła świnka i brat zakonnik w zakasanym habicie gonił ją po plantach.
- Niestety, nie dane mi było zobaczyć. Może wybrała się z wizytą do osła i baranów w nowej szopce franciszkanów, na placu vis-a-vis papieskiego okna? A w ogóle szopek mamy w Krakowie dostatek, z najbardziej cenną, kilkusetletnią, u klarysek na Grodzkiej.
- Dokąd jeszcze zaprowadzi nas bożonarodzeniowy trop?
- Przede wszystkim w przeszłość. W zapachy pasty, którą przed wigilią pokrywano podłogi, świątecznych pierników i strucli. I jeszcze na ulicę św. Bronisławy, na Aleje Waszyngtona, na Kopiec Kościuszki. W czasach prawdziwych, śnieżnych zim "święta Bronisława" roiła się od narciarzy i saneczkarzy. Ludzie nie jeździli wtedy do Austrii - nie było ich na to stać i na drodze stała żelazna kurtyna - ani na Słowację, bo jej wtedy nie było. Szczególnie na drugi dzień świąt wylegały tłumy spacerowiczów, podczas gdy pozostali, ze mną włącznie, oddawali się lekturze podwójnego numeru "Przekroju", kupionego spod lady. Ze wspaniałymi rysunkami Daniela Mroza, zwanego nadrealistą galicyjskim, z powieściami kryminalnymi. Pamiętam, za jaką cenę "Przekrój" chodził wtedy po Związku Radzieckim; Rosjanie się o niego zabijali i płacili kilka rubelków, rezygnując tym samym z kilku flaszek.
- "Przekrój" wyprowadził się do Warszawy, a kolędnicy... Co z nimi?
- Ano właśnie. W mojej dzielnicy oprócz kolęd były piosenki: "Na naszym Zwierzyńcu są takie zwyczaje, że mama za córkę dwie pierzyny daje. Dwie pierzyny daje, trzecią obiecuje, niech nas taka mama w d... pocałuje". Kolędnicy co prawda wciąż są, ale ich repertuar skrócił się do jednej zwrotki najbardziej popularnych kolęd. Za to kilka następnych w charakterze reklamy można usłyszeć w supermarketach, podczas gdy dawniej... Tu przypomina mi się taka historia: jeden z moich kolegów był konsultantem podczas kręcenia filmu o obrzędach bożonarodzeniowych na Podhalu. Działo się to w lecie i górale odmówili śpiewania kolędy. Kuszono ich kasą, kuszono gorzołeczką, ale zaparli się: "Kolędy sie śpiwa ino w Boże Narodzenie".
- Zabrakło kolędników, za to pojawili się zamorscy przebierańcy.
- Na szczęście Angoli przyjeżdża coraz mniej. Występują na Rynku w bardzo niekompletnych strojach, poprzebierani często za damy w staroświeckich kapeluszach. Ale krakowianie są przywiązani do tradycji i przyjmują to nie najlepiej.
- Pod koniec naszego spaceru zarysował się obraz mało optymistyczny.
- Nie narzekajmy. Dzisiejsze dziesięciolatki za kilkadziesiąt lat pewno też będą wspominać: "Za czasów naszego dzieciństwa to dopiero były święta...". Tak, jak pani Kietlińska w połowie XIX wieku wzdychała z innego powodu: "Prawdziwych zabawek (...) już nie ma. Zapanowała wiedeńska tandeta". **

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska