Andrzej Niemczyk: Mój świat to kobiety i siatkówka

Archiwum prywatne
Sportowcy czy też trenerzy to normalni ludzie. Nie będę się chował po kątach, by wypić drinka - mówi Andrzej Niemczyk.
Sportowcy czy też trenerzy to normalni ludzie. Nie będę się chował po kątach, by wypić drinka - mówi Andrzej Niemczyk. Archiwum prywatne
Rozmowa z legendarnym trenerem kobiecej siatkówki.

- Nie tylko w życiu zawodowym, ale i prywatnym otaczają pana same kobiety. Trzy żony, cztery córki. Nie zwariował pan od tego babskiego towarzystwa?
- Absolutnie. Ja kocham kobiety, a tak się złożyło, że wszystkie moje żony to siatkarki, a córki również. Widzi pan, jeszcze raz się potwierdza, że moje życie to siatkówka i kobiety. Jestem na nie skazany. Tak się składa, że moje żony grały w zespołach, które prowadziłem. Na dyskoteki nie chodziłem, więc na żony brałem te dziewczyny, które były pod ręką (śmiech).

- Dobrze mieć żonę czy córkę w prowadzonej przez siebie drużynie?
- Z córką w zespole w zasadzie nie ma problemów. Z żoną trochę gorzej. Sprawy z boiska, drużyny, czy szatni przenosiło się do domu, do codziennego życia. To nie zawsze dobrze wpływało na związek. Wracając do córki, to kiedy prowadzę zespół, to wszystkie zawodniczki traktuję jak córki. Tu nie może być wyjątku. W zespole jest jak w wielodzietnej rodzinie. Rodzice muszą jednakowo traktować wszystkie dzieci, a trener wszystkie zawodniczki.

- Nie zawahał się pan wyrzucić swojej córki Małgorzaty z reprezentacji Polski, choć była jej czołową zawodniczką.
- To jeden z przykładów. Gośka była doświadczoną zawodniczką, a nie młodą zagubioną siatkarką wchodzącą do składu. Znała reguły panujące w kadrze, ale po prostu je złamała, mimo wcześniejszych ostrzeżeń. Nie było innej rady. Musiałem z niej zrezygnować dla dobra zespołu. Pozostałe zawodniczki przyjęły to ze zrozumieniem.

- Gdzieś w środku nie wahał się pan, że jako ojciec robi córce krzywdę?
- Uczucia rodzicielskie to jedno, a odpowiednia mobilizacja i dyscyplina w drużynie to drugie. Straciłbym autorytet u pozostałych zawodniczek, gdybym zostawił Gośkę w drużynie.

Jaka jest pana tajemnica sukcesu z zespołem kobiet?
- W pierwszej kolejności w każdej zawodniczce trzeba przede wszystkim widzieć kobietę. Pracuje się z zespołem, ale każdą zawodniczkę trzeba traktować indywidualnie. Doceniać to, że jest mądra, piękna czy wesoła. Z chłopakami jest łatwiej. Podciąga się ich pod jeden sznurek i można wprowadzać dyscyplinę, a nawet zamordyzm. Mężczyźni lepiej pracują w grupie i można ich traktować jako całość. U dziewczyn tak nie ma. Dodatkowo trzeba bardzo uważać na to, jak się do każdej z nich z osobna odnosi. Kobiety są bardziej pamiętliwe. Jedna drobna z mojego nawet punktu widzenia uwaga może zepsuć relacje z zawodniczką na wiele tygodni, a to się potem odbija na zespole. Jak się odpowiednio ułoży na początku pracę z zespołem dziewczyn, to potem jest już sama przyjemność. Kobiety są mocniejsze psychiczne i zdecydowanie bardziej pracowite, a to w sportach zespołowych podstawa. Jeżeli przekona się do siebie zespół dziewczyn, to za trenerem wskoczą w ogień.

- Za panem wskakiwały?
- Spotykałem i spotykam się na całym świecie z moimi byłymi zawodniczkami i może to nieskromnie zabrzmi, ale czuję, że jestem przez prawie wszystkie darzony dużym zaufaniem i sympatią.

- Nigdy nie był pan wobec swoich zawodniczek zbyt twardy czy może obcesowy?
- Obcesowy czy wulgarny nie, choć pewnie zdarzały mi się chwile słabości i wypowiadałem słowa, których potem żałowałem. Nawet w kontekście tego, co wcześniej mówiłem, że kobietę łatwo urazić czymś, z czego nie zdawałem sobie sprawy. Często dowiadywałem się po jakimś czasie, że moje zachowanie, które ja uznawałem za normalne, zostało przez jedną czy drugą dziewczynę źle przyjęte. Twardy starałem się być natomiast zawsze, ale chodzi mi o twarde trzymanie się ustalonych zasad w zespole. Nie o jakąś niedostępność czy nadmierną surowość.

- Reprezentacja Polski kobiet na kończących się mistrzostwach świata w Japonii zajmie miejsce poza pierwszą ósemką. Chyba jest lekki zawód?
- Niedosyt jeśli chodzi o miejsce jest, ale gra była całkiem przyzwoita. Zabrakło niuansów, trochę szczęścia. Tak się zdarza w sporcie. Nie zawsze można osiągnąć zakładany cel. Nie namówi mnie pan więc do krytyki obecnego trenera Jerzego Matlaka.

- Obecnie jest pan głównie ekspertem komentującym siatkówkę w telewizji Polsat. Odpowiada panu taka rola czy chciałby pan jeszcze wrócić na ławkę trenerską?
- Trener pozostanie zawsze trenerem i pewnie gdyby się pojawiła jakaś ciekawa oferta, tobym skorzystał. Mimo, że mam 66 lat i jestem trochę schorowany, to czuję jeszcze w sobie dużo siły. Kilka tygodni temu wraz z moim byłym współpracownikiem z reprezentacji, opolaninem Adamem Malikiem, złożyliśmy w Opolu u władz samorządowych miasta i województwa projekt wprowadzenia modelowego programu szkolenia młodych siatkarek. Adam to pilotuje, bo jest na miejscu, a gdy tylko będzie zainteresowanie, to jestem w stanie się w to mocno zaangażować.

- Znajdzie pan na to czas?
- Rzeczywiście na jego nadmiar nie narzekam, ale jak się w coś angażuję, to nie na pół gwizdka. W ostatnich dniach, jak trwały mistrzostwa świata, kursowałem między Łodzią, gdzie mieszkam a studiem Polsatu w Warszawie. Pobudka o czwartej rano, o szóstej musiałem być w studiu. W nim spędzałem kilka godzin i powrót do Łodzi. Obciążenie było, ale nie narzekam, bo kocham siatkówkę.

- W latach 60. grał pan w reprezentacji Polski, znał specyfikę męskiej siatkówki. Skąd pomysł, żeby jako trener specjalizować się głównie w pracy z kobietami?
- Pamiętam moje rozmowy z kolegami podczas studiów na warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego. Wszyscy wzbraniali się, że z kobietami nie chcą pracować, bo to znacznie trudniejsza praca, bo trzeba znosić babskie humory. Ja im powiedziałem, że to wyzwanie dla mnie, że ja im pokażę. Miałem epizody jako trener z zespołami męskimi, ale, jak mówię, to głównie epizody. Moje życie to siatkówka, ale i kobiety.

- Oprócz sukcesów w sporcie odniósł pan też sukces w walce z chorobą nowotworową.
- Wolę mówić, że na razie odnoszę w walce z rakiem sukces. To taka paskudna choroba, że w każdej chwili może wrócić, choć na szczęście od czterech lat mam spokój. Miałem szczęście, że trafiłem na odpowiednich lekarzy w Berlinie i później w Białymstoku i chyba najważniejsze, że nie poddałem się. Sam znalazłem zgrubienie na szyi. Okazało się, że to nowotwór węzłów chłonnych. Miałem operację i po kilku dniach wróciłem do pracy. Potem były przerzuty na śledzionę, do krwi i szpiku kostnego. Jak teraz myślę, to chyba był cud, że przeżyłem. Wtedy chyba tak do końca nie zdawałem sobie sprawy, w jakim jestem położeniu i może to też mnie uratowało. Inną teorię na temat tego paskudztwa miał mój zięć.

- Jaką?
- Powiedział: Tato, rak nie ma szans z papierosami i whisky.

- Pił pan i palił w czasie choroby?
- Tak. Lekarze bardzo dziwili się, że jestem w stanie to robić. Przy tak ogromnych dawkach chemii, jakie przyjmowałem, było to dla nich nie do pomyślenia. Kiedy dowiedziałem się o chorobie, powiedziałem lekarzom, że całkowicie im ufam i niech mnie leczą wszelkimi możliwymi sposobami. Jednocześnie też zapowiedziałem, że nie mam zamiaru zmieniać swojego życia. Bo czy umrę za miesiąc, rok czy dwa nie miało wielkiego znaczenia. Chciałem żyć normalnie i to mi się udało.

- A teraz jak u pana ze zdrowiem?
- Nie narzekam, choć muszę łykać dużo tabletek. Przez to też mam nadwagę, ale sił, jak już wcześniej mówiłem, też mam dużo.

- Po tych wielkich sukcesach, jakie pan osiągnął z naszą kadrą, czuje się pan taką pomnikową postacią w polskiej siatkówce?
- Trochę tak jest. Jeżdżę dużo po kraju, bywam na różnych meczach. Kibice podchodzą, proszą o autografy czy wspólne zdjęcia. Śmieję się, że chyba każdy kibic siatkówki w Polsce ma ze mną zdjęcie, tyle razy już do nich pozowałem. To miłe, że ludzie mnie rozpoznają, chcą porozmawiać. Staram się znaleźć czas dla każdego, bo wiem, że w ten sposób promuję siatkówkę. Z tą pomnikową postacią jest też niekiedy trochę problem. Ostatnio jak byłem w Opolu, wszedłem wieczorem do knajpy i chciałem się napić czegoś mocniejszego. No, ale jak tu się napić, kiedy ludzie się wyraźnie patrzą i pewnie myślą, że mi jako trenerowi nie wypada.

- Zamówił pan jakiś alkohol?
- Pewnie, że tak. Sportowcy czy też trenerzy to normalni ludzie. Nie będę się chował po kątach, by wypić drinka.

- W sprawach politycznych też się pan nie chowa. Zbliżają się wybory samorządowe, a pan kandyduje do rady miasta w Łodzi. Z jakiej partii?
- Z żadnej. Jestem bezpartyjny i startuję z listy społecznej. Wydaje mi się, że człowiek, który jest znany i popularny nie powinien się wiązać z jakąkolwiek partią. Nie tylko zwolennicy jednej partii mają mnie kochać, ale wszyscy (śmiech).

- Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska