Andrzej Piaseczny: tańczyłem z Nergalem

Jacek Poremba
Andrzej Piaseczny
Andrzej Piaseczny Jacek Poremba
Rozmowa z Andrzejem Piasecznym, wokalistą, autorem tekstów.

- W poniedziałek ukazuje się twoja najnowsza płyta "To, co dobre". Krążek jest pochwałą codzienności. To też twoja deklaracja dobrego życiowego samopoczucia?
- Raczej wołanie o taki stan i deklaracja programowa (śmiech). Jakiś czas temu uświadomiłem sobie, że lubimy wytykać innym nacjom to, że na co dzień się uśmiechają. Obśmiewamy je i mówimy, że to sztuczne i że my jesteśmy prawdziwi, bo jesteśmy smutni. Tylko że ten nasz smutek i nostalgia, którą ja też mam, zamyka nas na siebie i innych. Na małe codzienne radości, które są motorem życia i powodują, że chce nam się wstawać. Z tym ostatnim przesadziłem… Nie ma takiej rzeczy, która powoduje, że chce mi się rano wstawać (śmiech).

- Lubisz sobie pospać?
- Uwielbiam! Kto dzwoni do mnie niefrasobliwie przed dziesiątą, może usłyszeć niezbyt gorące powitanie… (śmiech).

- Skąd nasz brak entuzjazmu?
- Stąd choćby, że ciągle chcemy więcej. Stawiamy kolejne cele i gonimy za nimi. To nie błąd, ale trzeba umieć ten pęd równoważyć. Kiedy bezsprzecznie trafiają nam się dobre rzeczy, spotykamy dobrych ludzi, to się nimi cieszmy.

- A z czego ty się ostatnio cieszyłeś?
- Na przykład z tego, że wczoraj kupiłem kaczkę na dzisiejszą kolację ze znajomymi (śmiech).

- Krążek "To, co dobre" nagrałeś w USA. Coraz więcej polskich artystów nagrywa za granicą. Uległeś modzie?
- Przede wszystkim uległem przygodzie. Dałem się namówić Anicie Lipnickiej, by podjąć taką próbę. Nie chodziło o to, by znaleźć coś lepszego, tylko innego. O to, by spojrzeć na siebie z innej perspektywy i dać popatrzeć na siebie komuś, kto mnie kompletnie nie zna. Nagrywając w Waterfront Studio w Hudson koło Nowego Jorku, chciałem znaleźć kogoś, kto nie zna moich osiągnięć i porażek, przyzwyczajeń, muzycznych sympatii i może zaproponuje coś nowego.

- Zaproponował - płyta jest dość surowa muzycznie. Bez ozdobników i zbędnych dźwięków, gitarowa…
- Na początku nie byłem pewny, czy chcę, żeby była właśnie taka. Ale się przekonałem. Nie można w kółko wszystkiego uładzać i upiększać. Trzeba czasem pokazać, jak jest naprawdę.

- Trafiłeś w USA rewelacyjnie - na Henrego Hirscha, który pracował z Lenny Kravitzem i Mickiem Jaggerem.
- Na początku nawet nie wiedziałem, kto to jest. Potem kolana się pode mną ugięły.

- Miałeś tremę?
- Jak diabli. Nie tylko z powodu tego, że ktoś taki jak Henry Hirsch ma mnie ocenić. Ja też zwyczajnie nie mam łatwości nawiązywania kontaktów z ludźmi.

- Niemożliwe…
- Naprawdę! Na scenie może tego nie widać. Kiedy wychodzę śpiewać, to jestem osobą sceniczną - rozmawiam, zagaduję, opowiadam. W życiu prywatnym nie jestem wcale taki kontaktowy.

- Studio Hirscha mieści się w kościele. Czułeś obecność mocy wyższej?
- Kiedy pierwszy raz wszedłem do głównego pomieszczenia, które mieści się w centralnej części kościoła, to dreszcz przeszedł mi po plecach. Nie jest to wprawdzie świątynia w znaczeniu europejskim - wielka, zimna, gotycka, tylko przytulny kościół rodem z amerykańskich filmów. Chóru gospel w nim nie było, ale był ten klimat, witraże. Atmosfera była taka, że nieraz przemknęło mi przez głowę zapytanie: kto tu jeszcze ze mną jest? I czy te duchy są przyjazne (śmiech).

- Niedawno egzaminowałeś jako juror w "The Voice of Poland". Można w takim programie stworzyć gwiazdę?
- Tak, ale pod warunkiem, że takiemu młodemu talentowi ktoś pomoże, gdy zgasną światła kamer. Program jest tylko wyborem kogoś, komu się daje szansę. Jeśli go zostawimy samemu sobie, to ta szansa sprowadza się tylko do kronik towarzyskich albo udziału w "Tańcu z gwiazdami"…

- Pijesz do Michała Szpaka?
- Nie pokazuję go palcem, mówię o zasadzie. Tych, którym się udało po poprzednich edycjach można policzyć na palcach jednej ręki. Program nie czyni z kogoś artysty. Czy gwiazdą zostanie ktoś z "The Voice of Poland" - nie wiem. Mam nadzieję. Z finalistą Antkiem Smykiewiczem pracuję właśnie nad jego płytą. Nie ma pewności, że mu się uda, ale próbuję pomóc. Może to i lepiej, że programu ostatecznie nie wygrał, bo mamy więcej czasu.

- A po co tobie był ten program? Po popularność, po kasę?
- Po możliwość spotkania z ludźmi, bo kiedy schodzę ze sceny, jestem raczej odludkiem. Po możliwość odebrania lania od uczestników, którzy opierali się wszelkim moim radom. Ale też - nie zamierzam oszukiwać - zaistnienie w takim programie to dodatkowa promocja i możliwość pokazania się z nieco innej strony. Już podczas emisji show spotkałem w teatrze Agatę Młynarską, która widziała mnie w jednym czy dwóch odcinkach. Znamy się lata, więc wie, że bywam milczkiem. Na mój widok zawołała: Andrzej, ty mówisz, widziałam w telewizji!

- To prawda, że tańczyłeś za kulisami z Nergalem?
- (śmiech) Bardzo dobrze bawiliśmy się podczas programu. Podczas wielogodzinnych prób zdarzały się różne wybuchy radości…

- Czyli jednak.
- Nie potwierdzam, nie zaprzeczam.

- To był walc czy krwiste tango?
- (śmiech) Takie klasyfikacje bym odradzał… Żaden z nas nie potrafiłby się chyba znaleźć w jakiejś konkretnej formie.

- Wśród nagród masz tytuł jednego ze 100 najbardziej wpływowych gentlemanów w Polsce. Co może taki gentleman?
- Może na przykład dobrze upiec kaczkę… (śmiech) Mniej więcej do tego się sprowadzają takie tytuły. Choć oczywiście miło jest je dostać!

- Mimo wspomnianego tytułu, potrafisz siarczyście zakląć.
- Niestety… Ale umiem kontrolować te wybuchy, choćby dlatego, że mam dosyć nerwową naturę. Walczę z nią z sukcesami, ale czasem porażki się zdarzają. W każdym razie podczas nagrań do "The Voice of Poland" nie zdarzyło mi się zakląć. A - nie skarżąc - wszystkim innym owszem.

- Twoja wybuchowa natura objawia się na przykład tym, że odgrażałeś się, że będziesz rzucał w polityków żołędziami?
- Już zbieram je w koszyczek… (śmiech). To było przy okazji świętowania kolejnych urodzin dębu "Bartek". Warto go ratować, bo to piękny świadek historii, ale w bardzo kiepskiej już formie. Nieżyjący prezydent Lech Kaczyński na placu zamkowym posadził dwa drzewka, które wyrosły z jego żołędzi. Jasne, że jest wiele innych spraw, na które potrzeba pieniędzy. Stawianie konstrukcji, żeby ten dąb się nie przewrócił, nie jest może pierwszą potrzebą. Ale warto i o nim pomyśleć. Tym bardziej, że na urodzinach dostojnego jubilata, chwilę przed wyborami, było wielu polityków. Mieli pełne usta obietnic. Damy im rok, a potem sięgniemy po żołędzie…

- Lubisz sobie popolitykować?
- Trudno oddzielić artystę od obywatela. Żyję w rzeczywistości tworzonej przez polityków. Ale generalnie staram się nie wygłaszać swoich myśli publicznie. Wolę śpiewać, mówić muzyką. Z jednym wyjątkiem - zawsze głośno namawiam do udziału w wyborach. Nie można odebrać sobie głosu.

- Niedawno wystąpiłeś w Opolu w ramach trasy dla sieci hipermarketów. Różnie to było komentowane.
- Były to występy w ramach akcji charytatywnej - pomagaliśmy zbierać pieniądze na wsparcie Rodzinnych Domów Dziecka Fundacji Pomocy Dzieciom "Happy Kids" oraz na stypendia dla ich pełnoletnich wychowanków. Ludzie są bardziej hojni, gdy dają coś właśnie przy okazji fajnego wydarzenia. Nie grałem między półkami z krojonym serem i podrobami. To były wstępy zimowe, na świeżym powietrzu. Graliśmy głównie kolędy, pastorałki, więc bywało bardzo klimatycznie. Poza tym mogłem na tych koncertach zagrać również dla tych, którzy niekoniecznie znaleźliby parę groszy na biletowany koncert. To też cenne.

- Co to znaczy, że czekasz na wnuki?
- Był taki czas, że przez kilka lat opiekowałem się dwoma dziś już dorosłymi chłopakami. Mogę o nich mówić, że są moimi przybranymi synami. Jeden z nich właśnie spodziewa się dziecka, więc to moje gadanie nie jest bezpodstawne. Ale na tym mówienie o tym, co pozasceniczne skończę.

- Od lat tak ucinasz odpowiedzi na pytania o ciebie.
- To, co moje, niech pozostanie niepubliczne.

- Media bywają teraz mocno inwazyjne, a ty się nie dajesz.
- Nie mieszkam w Warszawie. Zaszyłem się zbyt daleko, żeby do mnie jeździć z aparatem. I całe szczęście.

- Powinnam od tego zacząć - najlepszego z okazji 41. urodzin, które obchodziłeś 6 stycznia. Czego ci życzyć?
- Tego, by jak najmniej było w moim artystycznym życiu rocznic. Kiedy artysta ubiega się o recital, na przykład w Opolu, posługując się iluśleciem pracy, to znaczy, że nie ma nic do zaproponowania. Tego wolałbym uniknąć.

- Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska