Andżelika Borys: - My robimy swoje

Redakcja
Andżelika Borys i inni przedstawiciele ZPnB gościli na Śląsku Opolskim na zaproszenie Stowarzyszenia Horyzonty.
Andżelika Borys i inni przedstawiciele ZPnB gościli na Śląsku Opolskim na zaproszenie Stowarzyszenia Horyzonty.
Andżelika Borys, była przewodnicząca zarządu Związku Polaków na Białorusi: - Obecność Polaków na kresach to jest historia. I tej historii zmienić nie można. Jak pamięć ludzka ustaje, zaczynają przemawiać kamienie.

- Pani sylwetka na Wikipedii kończy się opinią jednego z dziennikarzy białoruskich, że aby wytrzymać tyle lat z Łukaszenką, stojąc na czele Związku Polaków na Białorusi, trzeba mieć duszę wojownika. Czuje się pani wojowniczką?
- Nigdy się tak nie czułam. Broniłam się, bo mnie atakowano. Byłoby o wiele łatwiej i przyjemniej zajmować się oświatą i kulturą polską, gdyby było mniej oskarżeń pod moim adresem, gdybym dostawała mniej wezwań na przesłuchania i mniej było aresztowań moich kolegów. Stawałam przed sądem za zorganizowanie Dnia Wojska Polskiego w Grodnie. Z okazji Dnia Polonii i Polaków zaprosiłam zespół Lombard. Znów zostałam osądzona i skazano mnie na grzywnę w wysokości 700 dolarów.

- To na Białorusi mnóstwo pieniędzy...

- Niemało. A to nie była jedyna grzywna. Kiedy kierowałam spółką "Polonica", ukarano mnie za nauczanie języka polskiego. Ja dostałam do spłacenia około 3 tysięcy dolarów (rodzina mi pomogła w spłacie). Spółce kazano zapłacić 40 tysięcy i ta suma do dziś nie została uiszczona. Nie tylko dlatego, że to na Białorusi mnóstwo pieniędzy. Mogłam znaleźć sponsorów, którzy pokryliby karę. Ale doszliśmy do wniosku, że to nie ma sensu. Jak zapłacimy 40 tysięcy, władze pod byle pretekstem zażądają za rok osiemdziesięciu. Działalność spółki została zawieszona. Kara wisi na niej do dziś. Poza tym, zrozumiałabym, gdyby ukarano nas, bo ja jakieś pieniądze ukradłam, dokonałam jakichś przekrętów niezgodnych z prawem białoruskim. Albo nawet za to, że mówiłam źle o Łukaszence, choć przecież każdy może mieć swoje zdanie. Natomiast płacić za to, że organizowaliśmy imprezy kulturalne, a dzieci uczyły się mówić po polsku, nie widzę powodu.

- Siedziała pani w więzieniu?

- Tylko 24 godziny, na pewno najmniej spośród osób zaangażowanych w działalność Związku Polaków. Mój następca na stanowisku prezesa, Mieczysław Jaśkiewicz, siedział znacznie dłużej. Ale sądzona byłam wiele razy. Przestałam już te procesy liczyć. Zorganizowano też wobec mnie policyjną prowokację.

- Jak się to odbyło?

- Wracaliśmy z forum organizacji polonijnych z Wilna. Była ze mną pani dyrektor Domu Polskiego z Baranowicz i kierowca. Na granicy przeprowadzono bardzo dokładną kontrolę, także osobistą. We wnętrzu prawego samochodowego lusterka znaleziono woreczek z białą substancją, która po badaniach okazała się narkotykiem. Sprawą zajęło się KGB. Poddano nas szczegółowym badaniom w szpitalu psychiatrycznym w Grodnie. Wielokrotnie byliśmy przesłuchiwani. Ja miałam status podejrzanej, kierowcę oskarżono, mimo że na woreczku nie znaleziono naszych odcisków palców. Ostatecznie do procesu nie doszło, ale sprawa nie została zamknięta, a to oznacza, że zawsze może zostać odtworzona. Podobne metody władze stosują wobec działaczy opozycji. Oni też rzekomo przemycają narkotyki i fałszywe pieniądze. Więc nie byłam zaskoczona.

- Dlaczego władze z Aleksandrem Łukaszenką na czele zwalczają wasz związek? Nie lubią Polaków?

- Logika władzy jest taka, że jak im się coś nie podoba, to należy to zniszczyć.

- Tylko dlaczego nie podoba się język polski?

- To nie o język chodzi. W Związku Polaków na Białorusi odbyły się demokratyczne wybory. Nie jest tolerowane to, co się odbywa demokratycznie i poza kontrolą władz. W takiej samej sytuacji jak my są pisarze białoruscy. Jest ich stowarzyszenie uznawane przez władze i jest nieuznawane. Działają "swoje" i "nie swoje" związki zawodowe. Jak w Polsce za czasów pierwszej "Solidarności".

- Ale to było w realnym socjalizmie...

- Dzisiejsza Białoruś właśnie tak funkcjonuje. Logiki w tym wszystkim trudno się doszukać, bo w kraju niedemokratycznym logiki nie ma. Jest decyzja: uderzyć, to państwo uderza - raz w Polaków, raz w pisarzy, a raz w związkowców. Jak się uderzenie wytrzyma, to zaczynają myśleć, co robić dalej. Cel jest zawsze taki sam: utrzymać autorytarną władzę za wszelką cenę.

- Jak funkcjonuje uznawany przez władze związek Polaków?

- Związek jest jeden, ale ma dwa zarządy: uznawany przez władze i nasz, nielegalny. Ten legalny jakoś tam zarządza. My się musimy martwić, skąd wziąć salę na imprezę. Im komitet ds. ideologii albo komitet ds. mniejszości da pomieszczenie i jeszcze na imprezę zwiezie ludzi. A oni przyjadą na polską uroczystość, skoro dostaną w pracy wolny dzień. Chodzi o to, żeby to władza myślała i organizowała. Po co zarząd ma myśleć. Jak się - jak my - prowadzi autentyczną oddolną pracę, to trzeba dbać o teren, otwierać punkty nauczania, prowadzić zespoły i się nimi zajmować. Trzeba być wiarygodnym, żeby ludzie na polskie imprezy przyszli. Ci przywiezieni w zamian za wolną dniówkę są tylko na jeden raz. Potem się znudzą.

- Dlaczego przestała pani być przewodniczącą zarządu ZPnB?

- Doszłam do wniosku, że za bardzo byłam na świeczniku. Poza tym słyszałam argumenty typu: gdyby nie było Borys, normalizacja byłaby łatwiejsza. Bo to Borys jest zadufana w sobie, krzyczy i mąci. Więc dla dobra sprawy zrezygnowałam. Skoro mnie nie ma, niech władze związek uznają. Nic takiego się nie zdarzyło. Natomiast nam udało się przy okazji pokazać ekipę, która tam pracuje, bo łączy ich idea i lata zaangażowania. Mój następca, pan Jaśkiewicz, był działaczem, liderem klubu sportowego już w latach 90. Ja wtedy zajmowałam się szkolnictwem polskim. Znam go od tamtych czasów. Obecnie jestem w związku i w jego zarządzie, ale nie prezesuję.

- Na pół roku zniknęła pani władzy z oczu...

- Pojechałam do Brazylii, żeby pomóc tam wzmacniać polonijne struktury i uczyć dzieci języka polskiego. Było to trochę szalone, bo nie znam portugalskiego. Więc pomagał mi tamtejszy prezes związku Polaków. Ale się udało. Przygotowaliśmy m.in. z uczniami program o różnych regionach Polski. Oni o tych regionach opowiadali, na początku ucząc się często polskich słów wyłącznie fonetycznie, przez powtarzanie. Ale równolegle mieli przed sobą tekst portugalski, żeby wiedzieli, co mówią. Wszystko ilustrowane muzyką.

- Wyobrażam sobie tych latynoskich Polaków mówiących, jak pani, śpiewną polszczyzną kresową.

- Mówili bardzo pięknie i bardzo byli Polski ciekawi. Pytali, skąd przyjechałam. Kiedy wyjaśniałam, że z Grodna, niewiele im to mówiło. Chcieli wiedzieć, jak daleko stamtąd do Warszawy. Tłumaczyłam, że 250 kilometrów. A to blisko, uspokajali się, to w Polsce. Musiałam tłumaczyć, że było w Polsce, ale tylko do 1939 roku.

- Jak udało się Polakom na Białorusi utrzymać swoją tożsamość?
- Obecność Polaków na kresach to jest historia. I tej historii zmienić nie można. Jak pamięć ludzka ustaje, zaczynają przemawiać kamienie.

- Kamienie można przestawiać i zacierać. Choćby na Ukrainie bardzo skutecznie się ślady polskości zaciera.
- To się nigdy do końca nie udaje. Wystarczy pójść na cmentarz w Grodnie, żeby zobaczyć grób Elizy Orzeszkowej. W mieście do dziś stoi jej dom, dziś muzeum. Wystarczy odwiedzić nasze kościoły, bo tam nikt napisów polskich nie usuwa. Tożsamość to jest język i kultura. To się zaczyna w rodzinie. Naszym babkom, starszemu pokoleniu zawdzięczamy, że język polski się utrzymał. No i Kościołowi. U nas mówimy, że Polacy istnieją dzięki Kościołowi, a Kościół przetrwał czasy sowieckie dzięki Polakom. Obecnie oczywiście nie tylko Kościół polskości strzeże. Mamy własne stowarzyszenie malarzy, pisarzy, obchodzimy rocznice narodowe. Ostatnio 150-lecie powstania styczniowego.

- A w jakim języku Polacy na Białorusi mówią w domu?

- W tym, w którym zostali wychowani. To jest bardzo indywidualne i zróżnicowane, bo wiele rodzin jest mieszanych. Nie ulega wątpliwości, że według oficjalnych wyników spisu powszechnego 300 tysięcy osób zadeklarowało wprost: Jestem Polakiem. To niemało, skoro cała ludność Białorusi wynosi 9,5 mln. Ale dane oficjalne są zawsze zaniżane. Najlepiej widać to na tle statystyk kościelnych. Do Kościoła katolickiego należy około miliona osób, w tym są oczywiście także Białorusini. Liczba Polaków jest stabilna, nie obniża się, a to już sukces. W tym, że wiele osób zaczęło się zastanawiać: kim ja jestem, kim byli moi rodzice i dziadkowie, pomogło uchwalenie w Polsce i podpisanie przez śp. Lecha Kaczyńskiego ustawy o Karcie Polaka. Odkąd ona obowiązuje, bardzo wzrosło zainteresowanie - także wśród dorosłych - nauczaniem języka polskiego. Ludzie szukają firm, które komercyjnie prowadzą kursy, żeby się nauczyć języka, i poszukują dokumentów potwierdzających pochodzenie. Tego w tej skali dawniej nie było.

- Jak wygląda na Białorusi system nauczania języka polskiego?

- Zanim odpowiem, ważna informacja. Ostatnią polską szkołę po II wojnie światowej zamknięto w 1948 roku. Pierwsze polskie punkty nauczania zaczęto organizować w 1988. Łatwo policzyć, mieliśmy 40 lat przerwy. Od 1994 roku na Białorusi działa kilka modeli nauczania języka polskiego. Legalnie działają dwie średnie szkoły polskie, państwowe, wybudowane za pieniądze polskiego podatnika (w Grodnie od 1996 roku, w Wołkowysku od 1999). Po drugie, języka polskiego uczy się w szkołach białoruskich na terenie całego kraju, tam gdzie są chętni. Polskiego uczy się także w różnych miejscowościach jako przedmiotu fakultatywnego. Ponadto Związek Polaków organizuje szkoły społeczne, sobotnio-niedzielne. To są zajęcia dodatkowe, poza zwykłą szkołą nakierowane zarówno na nauczanie języka, jak i na podtrzymywanie tożsamości. Obejmują m.in. śpiew i historię Polski. Organizujemy też zajęcia metodyczne dla nauczycieli, olimpiadę z literatury i języka polskiego.

- To oznacza, że prawo do nauczania polskiego jest gwarantowane.

- Potwierdzam, że pod tym względem jest bardzo dobrze. Możliwości prawne naprawdę są. Ale zawsze można - pod wpływem sytuacji politycznej - zrobić problem. Szkoła zawsze może uznać, że akurat na opłacenie nauczyciela języka polskiego nie ma pieniędzy, a ostatecznie przenieść te zajęcia na ostatnie godziny w ostatnim dniu tygodnia, żeby uczniów zniechęcić.

- Władza was nie lubi. A jak Polaków traktuje białoruska większość?

- Sporów na tle narodowościowym nie ma, bo - inaczej niż na Ukrainie - w historii nie było konfliktów polsko-białoruskich. Korzenie kultury są wspólne. Więc jak się pan na Białorusi odezwie po polsku, często usłyszy pan po polsku odpowiedź. A jeśli miejscowi nie będą umieć, po białorusku kulturalnie przeproszą i odpowiedzą po swojemu. I też pan pewnie zrozumie.

- Podczas pobytu w Opolu spotkała się pani z liderami mniejszości niemieckiej. Jak by pani porównała sytuację Niemców w Polsce i Polaków na Białorusi?

- Każda mniejszość ma w swoim kraju swoje problemy. My chcielibyśmy działać legalnie i nie być nazywani wrogami. Mniejszości niemieckiej zazdroszczę tej normalności. Tego, że mają legalne biuro, mogą mówić głośno o swoich problemach i nie bać się, że spotkają ich restrykcje czy aresztowania, mogą stawiać tablice dwujęzyczne. My na Białorusi czegoś takiego robić nie możemy. Ponadto mniejszość polska na Białorusi korzysta wyłącznie ze wsparcia władz polskich i Polaków z kraju. Władze Białorusi nas nie uznają, więc i nie finansują. Ale nie rezygnujemy. Jak władze odmawiają nam sali, szukamy jej w jakimś klubie albo przy parafii. A jak warsztatów dla dyrygentów nie da się zorganizować na Białorusi, spotkamy się po drugiej stronie granicy, w Polsce. Słowem, robimy swoje. Tego nikt nam nie zabroni.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska