Anna Kalata: Ciągle mnie nie poznają

Fot. Archiwum prywatne
Fot. Archiwum prywatne
Rozmowa z Anną Kalatą, minister pracy w rządach Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego, a ostatnio uczestniczką "Tańca z gwiazdami"

- Jak często ludzie na pani widok łapią się za głowę i pytają: to naprawdę pani?
- Ciągle jeszcze codziennie zdarzają mi się tego rodzaju doświadczenia (śmiech). Choć dzięki mediom stałam się w ostatnich tygodniach osobą mocno rozpoznawalną! Wcześniej zdarzało mi się nawet, że witając się z kimś na ulicy, musiałam się legitymować wizytówką. Mówiłam: dzień dobry, to ja - Anna Kalata. A ten ktoś patrzył na mnie z niedowierzaniem. Pokazywałam więc swoje imię i nazwisko na blankieciku i wtedy wszystko stawało się jasne.

- Nie poznawali pani koledzy z sejmowych i ministerialnych czasów?
- Bardzo wielu! Również tacy, którzy za mojej pracy w rządzie przebywali ze mną codziennie. Teoretycznie powinni więc dobrze wiedzieć, jak wyglądam (śmiech).

- To prawda że nosiła pani rozmiar 50, a teraz 36?
- Prawda. Zdarza mi się nawet czasem kupować coś w rozmiarze 34. Ale to zależy od sklepu i rozmiarówki.

- No dobrze, to do rzeczy: jak się pani udało w rok zrzucić aż 38 kg?!
- W pierwszym miesiącu zrzuciłam 13 kilogramów, a przez jedenaście kolejnych - po 2-3 miesięcznie. Dziś wiem, że pierwszą rzeczą, którą musi zrobić każdy, kto marzy o tym, by schudnąć, jest podjęcie decyzji. Sporo jest przy tym przemyśleń, analiz i zwątpień. Potrzeba kropki nad "i", momentu, w którym człowiek stwierdza: zmieniam to od dzisiaj, od teraz. Nie od jutra czy od przyszłej niedzieli. Po tej mitycznej "przyszłej niedzieli" jest kolejna, za "jutrem" jest pojutrze i znów odkładamy wszystko na nie wiadomo kiedy. Moje jutro przyszło w zasadzie z godziny na godzinę.

- Kiedy?
- W 2007 roku, podczas pierwszego wyjazdu do Indii. Byłam w New Dehli służbowo. Panowała tam, jak zresztą zawsze w Indiach, wysoka temperatura. W zestawieniu z nią kilogramy zaczęły mnie bardzo uwierać. Po krótkim pobycie stwierdziłam: trzeba to zmienić. Już w samolocie nic nie jadłam i w postanowieniu wytrwałam przez kolejnych 12 miesięcy.

Przykładowy dzień diety Anny Kalaty

Przykładowy dzień diety Anny Kalaty

>śniadanie: kromka chleba, pół jajka (np. na twardo), kawa ze słodzikiem
>drugie śniadanie: porcja mieszanych owoców - truskawki, maliny, gruszki, jabłka, arbuz - w zależności od pory roku
>obiad: gotowane warzywa - np. kalafior, marchew, buraczki; mała porcja gotowanego mięsa
>kolejne danie po 2 godzinach: sałatka z ogórka, pomidor, cebula
>podwieczorek: starta marchewka z jabłkiem
>kolacja: chrupkie pieczywo, plasterek wędliny, najlepiej drobiowej, marynowane pieczarki, herbata

- A jak to się stało, że w ten pierwszy miesiąc waga spadła tak bardzo?
- Bo na początku zafundowałam sobie bardzo drastyczną dietę… Gotowałam na parze niskokaloryczne warzywa, takie jak kalafior, piłam trochę soku pomidorowego, jadłam świeże pomidory i ogórki, i w zasadzie nic więcej. Potem stwierdziłam, że to niezbyt rozsądnie i wzbogaciłam dietę.

- Pierwsze tygodnie mocno panią osłabiły?
- Niespecjalnie. Miałam w sobie tyle siły, energii i samozaparcia, że nie czułam się osłabiona.

- Nie korzystała pani z porad dietetyczki?
- Nie. Starałam się jeść to, co lubię i trzymać się mniej więcej wartości 1000 kalorii dziennie. Przyjęłam też zasadę, że w menu mam całe bogactwo warzyw i surówek. Poza tym wiedziałam, że muszę jeść tak, żeby nie doprowadzać się do szaleńczego głodu. Wtedy człowiek czuje potrzebę, by jeść duże ilości. Dlatego kiedy tylko pojawiało się łaknienie, syciłam się na przykład jabłkiem.

- A było coś, co pani w ogóle odstawiła, czego w pani menu już nie ma?
- Na początku starałam się smażyć bez tłuszczu. Nawet teraz, ponad dwa i pół roku po tym, jak udało mi się te 38 kilogramów zrzucić, tłuszczu raczej unikam. Ale nie wyrzuciłam go całkowicie ze swojej diety. W zasadzie jem wszystko, na co mam ochotę. Tylko jedną trzecią mniej, niż jadałam kiedyś…

- Jada pani nawet słodycze?
- Tak. Nie katuję się i nie odmawiam siebie niczego. Czasem zjadam ciastko czy dwa, czasem kawałek sernika, pączka, nawet golonki! Staram się tylko nie przeginać. Zresztą - po tych dwóch i pół roku po diecie mój organizm nauczył się żyć w nowym rytmie. Dlatego nie ma u mnie efektu jo-jo. Opiszę to wszystko w swojej książce, która, mam nadzieję, będzie dostępna już w grudniu. Na tego typu pytania, jakie mi pani zadaje, odpowiadam codziennie. Doszłam do wniosku, że skoro moje doświadczenia mogą być dla kogoś przydatne albo choćby inspirujące, to je spiszę i się tym podzielę.

- Wspomagała pani dietę ćwiczeniami?
- Tak, jogą i medytacjami, które zaczęłam uprawiać w związku z moją głęboką fascynacją Indiami. O tym również napiszę w mojej książce.

- Nie tylko spektakularnie pani zeszczuplała, ale też całkowicie odmieniła swój image - zmieniła kolor włosów, wzmocniła makijaż, zaczęła nosić świetnie skrojone kostiumy. Korzystała pani z porad specjalistów od wizerunku?
- Jestem Zosią-Samosią. Wszystko, co robiłam, przyszło samo - metodą prób i błędów. Odkryłam w sobie na przykład ogromną sympatię do żywych kolorów. W pracy często wiążą mnie kanony i dress cody, więc siłą rzeczy noszę szarości, brązy czy czernie. Po pracy - sięgam po kolorowe rzeczy. Kiedyś byłam mniej odważna w noszeniu kolorów. Zresztą kiedy zajmowałam ministerialne stanowisko, nie na wszystko mogłam sobie pozwolić. Dziś noszę dżinsy, krótszą spódnicę czy legginsy, które mogą być na przykład czerwone (śmiech).

- A propos bycia ministrem - był moment, kiedy zrobiło się o pani głośno, gdy z ministerialnych pieniędzy pokryła pani rachunek za kosmetyczkę. Internauci komentują dziś, że to był pierwszy sygnał o nadchodzących zmianach w image'u Anny Kalaty.
- Ten rachunek dla rzekomej wizażystki to był w istocie rachunek za szkolenie medialne z elementami dbania o wizerunek pod kątem występów przed kamerą. Media to po prostu zinterpretowały po swojemu.

- Nie poszła pani zatem do kosmetyczki i nie obciążyła rachunkiem skarbu państwa?
- Nie korzystałam z wizyt u kosmetyczek w czasach ministerialnych.

- Co pani czuje dziś, kiedy czyta te wszystkie tytuły w gazetach: "Elektryzująca przemiana byłej minister", "Anna Kalata nie do poznania"?
- Bardzo się z tego cieszę. Wszystko, co robiłam w życiu z moją duszą i ciałem, robiłam wyłącznie dla siebie. Ale zupełnie inny wymiar zyskało to dla mnie teraz, kiedy zrozumiałam, że moje przemiany mają znaczenie nie tylko dla mnie. Komuś poza mną dają nadzieję, inspirują, motywują. To dla mnie wielka satysfakcja. Tym bardziej, że moja przemiana fizyczna to ledwie ułamek tego, co w swoim życiu zorganizowałam od nowa. Zmieniłam pracę, kraj, życie rodzinne - rozwiodłam się i znów jestem stanu wolnego. Cieszę się, że moje przemiany dodają otuchy nie tylko tym, którzy walczą z nadwagą. Zmienić, jeśli się chce i czuje taką potrzebę, można wszystko.

- A stare albumy ze zdjęciami dawnej Anny Kalaty pani wyrzuciła?
- Nie, bo nigdy nie było tak, że siebie nie lubiłam albo nie akceptowałam. Po prostu zawsze lubiłam coś ulepszać. W końcu przyszedł czas na ulepszenie samej siebie. Na swoje zdjęcia sprzed lat patrzę więc z uśmiechem. A czasem z nostalgią - na przykład, kiedy myślę o czasie macierzyństwa.

- Joga i medytacje, o których pani wspomniała, to oznaka fascynacji Indiami. Jest pani dziś wiceprezesem Indyjsko-Polskiej Izby Gospodarczej i mieszka sporą część roku właśnie w Indiach. Co w nich jest takiego, co panią zafascynowało?
- Faktycznie, od jakiegoś czasu żyję na dwa domy i gdyby policzyć czas, to wyszłoby pewnie, że w ciągu roku więcej go spędzam jednak w Indiach… Nie mam tam własnego domu, wynajmuję mieszkanie, ale z pewnością się tam zadomowiłam. Indie mają w sobie niezwykłą magię, energię, którą trudno opisać, a która daje niezwykłą życiową siłę. Wynika to pewnie z ich bogatej, sięgającej kilku tysięcy lat kultury, hinduskiego temperamentu, ich wierzeń i życiowej otwartości i serdeczności.

- Ma pani dwójkę dzieci i - w co trudno uwierzyć, patrząc na panią - od niedawna także wnuczkę Julię. Tęskni pani za nimi podczas pobytu w Indiach?
- Oczywiście, zwłaszcza za wnuczką. W Indiach bardzo tęsknię za bliskimi, ale kiedy na dłuższy czas zjeżdżam do Polski, to tęsknię za Indiami... Dlatego bardzo się cieszę, że dzięki pracy dla Indyjsko-Polskiej Izby Gospodarczej mogę być trochę tu, trochę tam i sycić się tymi obydwoma miejscami.

- Indie tak panią porwały, że zagrała pani w bollywoodzkiej produkcji…
- Faktycznie, w jednym z indyjskich filmów wcieliłam się w rolę mamy amerykańskiego chłopca, który zakochał się w indyjskiej piękności. To była ogromna przygoda. Zawsze chciałam wiedzieć, jak od środka wygląda plan i praca przed kamerą.

- Jak to się stało, że trafiła pani do Bollywood?
- Podczas jakiegoś spotkania biznesowego poznałam pana, który kompletował ekipę do swojej nowej produkcji. Miał już wszystkich aktorów, prócz kogoś do roli Amerykanki w moim wieku. Zaproponował mi ją, ja propozycję przyjęłam i zagrałam ten epizod.

- Bollywodzkie produkcje słyną z tego, że się w nich tańczy. Pani tańczyła?
- Nie, nie było mi to dane (śmiech).

- Nadrobiła to pani w Polsce, przyjmując propozycję występu w "Tańcu z gwiazdami". Tańczyła pani w ostatniej edycji z Krzysztofem Hulbojem. Czemu dała się pani namówić?
- Namówiły mnie na to moje dzieci. Poza tym ja lubię tańczyć. Tu miałam okazję doświadczyć tańca w wydaniu profesjonalnym. Wszyscy od czasu do czasu, choćby na jakimś weselu, tańczymy. W "Tańcu z gwiazdami" ten taniec ma zupełnie inny wymiar.

- Który z tańców szczególnie się pani spodobał? W którym czuła się pani najlepiej?
- Generalnie lepiej się na pewno czuję w tańcach klasycznych niż latynoamerykańskich. Tango i paso doble są twarde, bez uśmiechu. Z największą jednak sympatią wspominam chyba rumbę, mój pierwszy taniec w programie. Jest ciepła, to taniec miłości. Ten charakter chyba najbardziej mi odpowiadał. Marzyłam jeszcze o tym, by zatańczyć walca, ale niestety, zanim przyszła na niego kolej, odpadliśmy. Pozostaje mi wierzyć, że jeszcze kiedyś będzie mi dane…

- Chciałaby pani kontynuować naukę tańca?
- Zdecydowanie tak! Ale na razie nie mam partnera (śmiech).

- A są widoki, by się ktoś na horyzoncie pojawił? Taki ktoś nie tylko do tańca, ale i do różańca…
- Takiego i do tańca, i do różańca może być ciężko znaleźć… (śmiech). Ale zobaczymy, co czas pokaże!

- Kibicuje pani szczególnie którejś z pozostałych w "Tańcu…" par?
- Ze wszystkimi tymi ludźmi się tak zżyłam, że nie ma jednej pary, której szczególnie życzę sukcesu. To są fantastyczni ludzie i wszyscy powinni stanąć na podium. Niestety, reguły gry tego nie przewidują… Kibicuję im wszystkim i dzielę się ciągle emocjami na facebooku.

- Była już pani w życiu ekspedientką, doradcą ekonomicznym oraz ministrem pracy w rządach Kazimierza Marcinkiewicza czy Jarosława Kaczyńskiego. Która z tych funkcji była najtrudniejsza?
- Najbardziej odpowiedzialną była zdecydowanie właśnie praca ministra, bo rzutowała na wiele grup społecznych. Miałam duże plany, chciałam wiele zmienić - dla emerytów i rencistów, dla matek wychowujących dzieci i dla studentów, którzy dopiero wchodzą na rynek pracy. Część tego mi się zrobić udało, a część pozostała dla moich następców.

- Polityka to miejsce dla kobiet?
- Zdecydowanie tak. Choćby dlatego, że polskie kobiety są bardzo wielowymiarowe. Prowadzimy dom, wychowujemy dzieci, pracujemy, pniemy się po szczeblach kariery, podnosimy kwalifikacje, więc powinnyśmy mieć wpływ na takie urządzanie rzeczywistości, by ułatwiać sobie tę drogę.

- Była pani również lakiernikiem samochodowym. Jak to możliwe?
- Zawsze mnie inspirowała znakomita rola Ireny Kwiatkowskiej w "Czterdziestolatku". Jak grana przez nią postać jestem kobietą pracującą: żadnej pracy się nie boję. Stąd te różne zawodowe role. Ta lakiernika była pierwszą. Miałam wtedy 18 lat, mój tata miał warsztat samochodowy. A że wcześnie wyszłam za mąż i miałam dziecko, to praca przy domu była świetnym rozwiązaniem. Dawała też możliwość zdobycia tytułu lakiernika czeladnika. Po dwóch latach zdałam egzamin i to był mój pierwszy dyplom. Z tego czasu pozostało mi wiele umiejętności związanych z obsługą samochodów, a także pasja do rajdów samochodami terenowymi…

- Czyli podstawowe usterki w aucie potrafi sobie pani naprawić?
- Zmienić koło albo dolać płynu do chłodnicy... Choć jeśli mi coś stuka czy brzęczy, to w dużej mierze umiem to zlokalizować.

- Z najnowszych pasji i tego, co panią zajmuje - maluje pan i fotografuje? Jakie są ulubione tematy?
- Swoje obrazy określiłabym jako energetyczne. Maluję to, co czuję. Na płótno przelewam bardziej emocje niż rzeczywistość. A co do fotografii - lubię uwieczniać krajobrazy, zabytki i ludzi w pięknych miejscach. Mam całą masę fotografii z Indii. Może wydam z nich nawet album.

- Jest coś, czego pani w życiu żałuje?
- Mam taki charakter, że niczego nie żałuję. A jeśli czegoś jeszcze nie zrobiłam, a chciałabym, to wiem, że jeszcze zrobię.

- Dziękuję za rozmowę.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska