Anna Seniuk - baba z charakterem

Danuta Nowicka
Anna Seniuk na panie "Czterdziestolatka"
Anna Seniuk na panie "Czterdziestolatka"
Anna Seniuk: - Córka ukończyła akademię muzyczną, teraz rozpoczęła trzeci kierunek studiów. Kiedy spotykamy się z synem na scenie, udajemy, że nic nas nie łączy.

Przed spotkaniem w wojewódzkiej bibliotece w Opolu pewna pani podeszła do Anny Seniuk i spytała: "Mogę panią dotknąć?". Czy potrzeba lepszego dowodu uwielbienia i czołobitności?

- Podobno woli pani pójść na dworzec, żeby sprawdzić, o której odjeżdża pociąg, niż dzwonić na informację...
- Tak, bo w Warszawie dodzwonić się na informację, to prawie niemożliwe, a poza tym - lubię patrzeć na człowieka, z którym rozmawiam, nawet w okienku.

- Unika pani koktajli, wernisaży i tym podobnych okazji. Prawda czy fałsz?
- Nie unikam. Po prostu nie chodzę. Nie mam na to czasu.

- Bo po zajęciach w szkole lub teatrze trzeba biec do wnuków, pod koniec pokonując pieszo cztery piętra?
- Dzięki tym piętrom w ostatnich dwu latach podreperowałam sobie zdrowie. Kiedyś uprawiałam dużo sportu, teraz już tego nie robię.

- Zamiast sportu są schody do dzieci. Do Grzegorza i Magdy.
- Oboje noszą nazwisko po moim mężu, Macieju Małeckim. Córka ukończyła akademię muzyczną, potem studiowała na uniwersytecie, teraz rozpoczęła trzeci kierunek. Krótko mówiąc, jest dzielną dziewczyną. Syn poszedł w zupełnie, nawet dla siebie, nieoczekiwanym kierunku. Założył się z kolegami, że zda do szkoły aktorskiej. Wygrał, został, świetnie sobie radzi w zawodzie. Oboje pracujemy w Teatrze Narodowym. Kiedy spotykamy się na scenie, udajemy, że nic nas nie łączy, ale on patrzy podejrzliwym okiem, czy mama nie zrobi mu wstydu, a ja dyskretnie sprawdzam, jak Grzegorz sobie radzi.
- Jest pani postrzegana, przynajmniej taka jest wersja oficjalna, jako idealna mama i babcia. Z drugiej strony - jako charyzmatyczny pedagog.
- Pewno prawda jest pośrodku, bo niektórym studentom dałam się we znaki.

- Jakoś trudno to sobie wyobrazić.
- Musiałam, skoro mam wychować aktorów, a nie rozpieszczoną gromadkę dyletantów.

- Nie lubi pani opuszczać domu, ale jeśli już, to żeby wybrać się do Portugalii czy Chin i zjechać setki kilometrów...
- Z przyjaciółką wrzucamy do waliz manatki, lecimy samolotem, na miejscu wypożyczamy samochód i jeździmy, gdzie nam się podoba. Czuję się wtedy naprawdę wolna.

- Choćby dlatego, że na ulicy nikt nie rzuca się w ramiona?
- To mi nie przeszkadza.

- Kogo rozpoznają w pani najczęściej - Madzię Karwowską z "Czterdziestolatka", panią Dulską czy Agafię Tichonowną z "Ożenku"?
- Oczywiście Madzię. Choć niewiele brakowało, a zagrałby ją kto inny. Termin zdjęć kolidował z moją pracą w teatrze.

- Z której teatralnej lub filmowej postaci najdłużej nie mogła się pani otrząsnąć?
- Nigdy od siebie nie "odchodziłam", więc nie miałam tego problemu. Aktorstwo traktuję jako zawód. Myślę, że jedynie amatorzy identyfikują się z postacią.

- To pani słowa: "Staram się, by rola nie pokrywała się z moim prywatnym obrazem".
- Nie muszę się starać. Gdybym grała rolę Anny Seniuk, musiałabym pokazać siebie. W każdym innym przypadku poznaję motywy psychologiczne, jakimi kieruje się postać, a ta nie jest mną. Posiada jedynie mój zewnętrzny wizerunek.

- Przypuszczam, że bez względu na to, kogo by pani zagrała, publiczność i tak będzie oklaskiwać Annę Seniuk.
- To już inna sprawa. Postać aktora jako osoby i postać sceniczna integralnie się wiążą. Nie da się ich odciąć grubą kreską. Przecież użyczam swojego głosu, swojej postury.

- A jednak za każdym razem udaje się pani wykreować postaci bardzo wiarygodne, choć, zdarza się, skrajnie inne. Co za tym stoi - intuicja, żmudne przygotowania, znajomość literatury?
- Jedno, drugie i trzecie. Nie ma jednoznacznej recepty.

- Jan Nowicki zauważył, że jest pani "piekielnie silną babą".
- Do końca nie wiem, co miał na myśli: siłę fizyczną czy psychiczną? Mam nadzieję, że mówił o charakterze. Jak by to powiedzieć... Do pewnego stopnia radzę sobie z przeciwnościami losu. Przede wszystkim staram się nie tracić nadziei i nie przejmować tym, na co nie mam wpływu. Np. nie denerwuję się za kierownicą, bo nie mam wpływu na pana, który źle jeździ.

- Nigdy w takich sytuacjach nie wyrywają się pani brzydkie słowa?
- Nie.

- Gdzie pani znajduje siłę?
- Jestem osobą wierzącą i to jest - nie chcę powiedzieć "pomocne", bo nie dlatego wierzę. Po prostu mam taką potrzebę.

- Złożono pani propozycję przeczytania "Tryptyku rzymskiego", podczas gdy papieski tekst wydawał się bardziej pasować do głosu męskiego. Co pani znalazła w nim dla siebie, jaka nuta wydawała się szczególnie do wygrania?
- Ważna jest treść i przesłanie, przekazanie myśli, a nie płeć interpretatora.

- Od "Tryptyku..." stosunkowo niedaleko do poezji Twardowskiego. W wierszach księdza Jana udaje się pani wygrać wszystko: ciepło, humor, ironię, nieschematyczne widzenie Boga.
- Z księdzem łączyło mnie, tak przypuszczam, podobne poczucie humoru. I osobista znajomość. Mniej więcej orientowałam się, co go śmieszy, a co wzrusza, i potrafiłam to odczytać w jego poezji. Przypuszczam także, że lubiliśmy się. Zawsze po tym, gdy czytałam jego wiersze, dzwonił z podziękowaniem i ucinaliśmy sobie życzliwą pogawędkę. Teraz pozostaje mi telefon do nieba.

- Czy to z powodu poczucia humoru za dzieło życia uznała pani "Pchłę szachrajkę"?
- Lubię tę rolę, bo bardzo odpowiada mojemu temperamentowi scenicznemu. Bajka jest świetnie napisana, dowcipna, pełna ekspresji i witalności, a pchła niejednoznaczna, kolorowa i z fantazją.

- Wiem, że bardzo ceni pani sobie także postać z "Konopielki". A tej także mogła pani nie zagrać.
- No tak... Spodziewałam się dziecka i Redliński, autor scenariusza, zapytany, co z tym fantem począć, powiedział mniej więcej tak: "Jedno dziecko mniej na wsi, jedno więcej nie zrobi różnicy". W moje usta włożył słowa: "Ja zaciążyłam", dzięki czemu mój brzuch rósł na planie.

- Złota odznaka, Złoty Wawrzyn, Złoty Mikrofon, Telekamera, Wielki Splendor - nagród było tyle, że choćby z tego powodu Anna Seniuk powinna mieć poczucie zawodowego spełnienia.
- Gdyby tak było, należało by się położyć i odejść na zawsze. Tymczasem trzyma mnie to coś, co, mam nadzieję, jeszcze się wydarzy. W życiu zawodowym i nie tylko. Jeżeli zdrowie mi dopisze, przeczytam jeszcze parę książek, których nie zdążyłam przeczytać, i zobaczę jeszcze trochę świata.

- Powiedziała pani: "Rodzina jest najważniejsza". A scena?
- Zawód jest kapryśny, nie można na nim budować życia.

- Pani tego nie doświadczyła.
- To tylko takie wrażenie.

- Święta były rodzinne?
- Jak zawsze. Około dziesięciu osób przy stole, choć skład nie zawsze jest ten sam; cóż, jedni się rodzą, inni odchodzą. W tym roku do wigilii zasiedliśmy u rodziców synowej.

- Świąteczny stół był zastawiony wedle tradycji kresowej?
- Jak najbardziej. Tradycja to jedyne, co udało się nam zachować. Kiedy w 45 roku jechaliśmy ze Stanisławowa w bydlęcych wagonach, wieźliśmy neseserek z biżuterią. Niestety, na którejś ze stacji się wysunął i, jak się pani domyśla, do dzisiaj czekam, aż ktoś go zwróci.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska