Anonimowi hazardziści

Krzysztof Ogiolda
Krzysztof Ogiolda
Wygrać może tylko ten, kto jeszcze potrafi odejść od maszyny
Wygrać może tylko ten, kto jeszcze potrafi odejść od maszyny fot. stock.xchng
Andrzejowi z Opola jednoręki bandyta zabrał dobre auto i wszystkie oszczędności, nawet pieniądze odłożone na studia córki. Teraz nie gra nawet w chińczyka.

Ważne

Ważne

W Opolu działa od niedawna grupa Anonimowych Hazardzistów. Spotykają się w każdą sobotę o godzinie 11.00 w domu katechetycznym przy parafii św. Apostołów Piotra i Pawła (pl. Mickiewicza 1) w sali grupy AA "Eleuteria", w przyziemiu. W ostatnią sobotę miesiąca mityng ma charakter otwarty. Mogą w nim uczestniczyć rodziny osób uzależnionych oraz wszyscy zainteresowani.

Zaczął grać jeszcze w latach 80., kiedy "jędnoręki bandyta" był nim naprawdę, bo żeby uruchomić bębny maszyny, trzeba było pociągnąć za jej jedno ramię. Potem sprzęt się zmieniał, nie zmieniała się pasja do gry. Nawet nie zauważył, kiedy chęć grania stała się silniejsza od niego.

Żeby wygrać, trzeba odejść
- Długo nie dopuszczałem do siebie, że jestem uzależniony, że już nie panuję nad hazardem - opowiada. - Przyznałem się przed sobą, że jestem alkoholikiem i zacząłem się leczyć. Przestałem pić, ale nie przestałem grać. I wmawiałem sobie, że nie jestem uzależniony, bo czasem i dwa tygodnie nie gram. Drugie wmówienie było równie groźne: Wreszcie kiedyś wygram. Ale wygrać może tylko ten, kto potrafi odejść od maszyny. Ja już nie umiałem. Nawet jak automat wypluwał z siebie wysoką wygraną - tysiąc złotych - moneta za monetą wrzucałem ją z powrotem, dopóki kieszenie nie były puste.

Żeby nie przegrać zbyt dużo, Andrzej wrzucał do maszyny minimalne stawki - po 5 złotych. Na szczęście tamte maszyny jeszcze nie przyjmowały banknotów, jak współczesne. Z bankomatu wybierał codziennie nie więcej niż trzy razy po 50 złotych. Niby niedużo, ale jak się gra stale, to miesięcznie można przepuścić i cztery tysiące.

Ograniczenia nie okazały się skuteczne. Najpierw hazard pochłonął dobrej klasy auto, potem wszystkie oszczędności. Wreszcie pieniądze, które zdawały się być nienaruszalne - na studia córki. A później wszystkie możliwe debety na kontach zostały wyczyszczone do zera.

- Na szczęście nie zaciągnąłem kolejnych kredytów, nie wyniosłem z domu na sprzedaż mebli, lodówki czy telewizora - mówi Andrzej. - Wielu kolegom nie udało się tego uniknąć. Ale byłem już blisko dna. Uratowała mnie miłość mojej żony. Miłość, która kazała jej zostać ze mną, ale i powiedzieć wprost, że albo coś zrobię ze swoim życiem, albo ona odejdzie. Córka potwierdziła, że mama nie żartuje. I wtedy do mnie dotarło, że jeśli naprawdę zostanę sam, to nie tylko popadnę w materialną nędzę. Wrócę do picia i będę pił alkohol destrukcyjnie, czyli aż się zapiję. Zrozumiałem, że albo zacznę się leczyć, albo szybko wyląduję na Półwsi. Zamiast na cmentarz poszedłem do poradni leczenia uzależnień na Głogowskiej.

Terapia hazardzistów przebiega bardzo podobnie do leczenia alkoholików. Najważniejsze jest uznanie, że jest się bezsilnym wobec nałogu. Dopiero potem można leczyć się dalej.

Nie wiem, co mnie uratowało
Michał wie dobrze, że terapia, nawet najlepsza, nie musi dać efektów raz na zawsze.
- Wróciłem z leczenia i za kilka dni od razu miałem nawrót - opowiada Michał. - I to jeszcze jaki. Przez dwa tygodnie nie wychodziłem z kasyna. Tylko ruletka i ruletka. Jak nie miałem już kasy, to nie musiałem grać, ale musiałem patrzeć. Czasem po 16 godzin bez przerwy. Wyłączałem komórkę, nie wracałem do domu. Grałem. A jak zmęczony padałem na łóżko, żeby wreszcie pospać, szedłem do kasyna we śnie. Ten koszmar zdawał się nie mieć końca. Coraz częściej mówiłem sobie, że nie mam motywacji, żeby z tego wyjść. Bo tak naprawdę, to i żyć mi się nie chciało.
Wszystko zmieniło się dopiero z pojawieniem się Marty. Michał jest z nią od pół roku. Od razu, czyli jak tylko się zakochał, powiedział jej, że jest hazardzistą. Ta szczerość bardzo mu pomogła w zdrowieniu. Nie tylko dlatego, że jeszcze raz pojechał na terapię. Zobaczył, że poza kasynem istnieje świat. Wrócił na przerwane 10 lat temu studia. Zaczął jeździć po Polsce. Słucha muzyki gospel.

- Ktoś tam na samej górze chyba doszedł do wniosku, że jeszcze dla mnie nie czas - mówi Michał i blado się uśmiecha. - Wiem, że ktoś albo coś zatrzymało mnie w mojej autodestrukcji. Ale szczerze przyznaję, że nie do końca rozumiem, jak to się stało.

Andrzej nigdy nie miał typowego powrotu. Jak 10 lat temu przestał palić, to od tego czasu już nie wie, jak smakują papierosy. Odkąd przestał pić, nie spróbował alkoholu. I odkąd rzucił hazard, nie zagrał już na pieniądze. Ale to nie znaczy, że go nie ciągnęło.

- Nie grałem, ale godzinami patrzyłem, jak grają inni - przyznaje. - Jak każdy gracz obmyślałem strategię i koncepcję gry. Nie traciłem pieniędzy, ale w domu zachowywałem się tak, jak przed pierwszą terapią. Byłem rozdrażniony, kłótliwy, przeszkadzał mi każdy drobiazg. Moi bliscy widzieli, że ze mną dzieje się coś niedobrego. Dotarło to i do mnie. Pojechałem po raz kolejny do Woskowic.
Gra silniejsza niż narkotyk
Terapeuci zabronili mu grać w cokolwiek, co ma związek z maszynami. Pozwalali mu grać w szachy z żywym partnerem, który usiądzie naprzeciw przy stoliku, ale nie pozwolili na grę z tym samym partnerem za pomocą komputera. O grze z samym komputerem tym bardziej nie mogło być mowy. Z czasem przestał grać w cokolwiek, choćby w chińczyka. Szachy ma nadal w domu, ale nie bierze ich do ręki. Lepiej nie.

- Terapeuci uświadomili mi, jak potężną siłą jest nałóg grania - opowiada Andrzej. - Na początku nie chciałem wierzyć, że narkoman uzależniony od hazardu, kiedy ma kwotę x i musi wybierać, czy kupi za nią narkotyk, czy wyda ją na hazard, szybciej zrezygnuje z działki niż z gry.
A uzależnić można się od wszystkiego. Od kart, od ruletki, od gier typu jędnoręki bandyta, od zakładów sportowych i od totolotka.

- A jak ciężko chory na hazard - bo to jest choroba - mówi Michał, nie potrafi sobie poradzić, to gotów ci zaproponować zakład o to, czy zza rogu wyjdzie brunetka czy blondynka. Byle zagrać.
Andrzej też wie, jak wielką siłą jest potrzeba gry. Dlatego na wszelki wypadek nie chodzi do salonów z maszynami. Ale już nie musi odwracać głowy, kiedy przechodzi obok. Jeśli latem przed lokalem siedzą jego dawni znajomi, odpowiada gromko na ich "cześć". Ale do środka już nie wchodzi. Żeby nie drażnić bestii. A że oczy ma otwarte, to widzi, że obok starszej generacji graczy nałogowych pojawili się nowi uzależnieni. I że ci nowi są coraz młodsi. Często mają nie więcej niż 20 lat. Mogliby być śmiało Andrzeja dziećmi.

Pieniędzy nie może przegrać ten, kto ich nie ma. Toteż Andrzej od lat nie ma swojej karty bankomatowej ani czeków bankowych. Może wprawdzie wypłacać w banku pieniądze na dowód, ale raczej tego nie robi. Osiągnął tyle, że może wziąć do kieszeni stówę i pójść do apteki po lekarstwa. I ta stówa już go w kieszeni nie parzy.

Silna wola to za mało
Andrzej i Michał, którzy opowiedzieli reporterowi nto swoją historię, już nie grają. Ale kiedy próbuję im gratulować silnej woli, zaprzeczają gwałtownie.
- Jak ktoś stawia tylko na siebie i swoją wolę, to go wcześniej czy później choroba pokona - mówią. - A nawet wtedy, kiedy taki gość jeszcze jest silniejszy od nałogu, to doświadczone oko od razu pozna, że facet ze sobą walczy. Mówimy brutalnie, że widać po nim dupościsk, który z czasem musi puścić.

Alternatywą dla dupościsku jest otwarcie się i powiedzenie innym o swoich zwycięstwach i porażkach. W praktyce oznacza to terapię i mityngi.
- Staram się co tydzień chodzić na mityngi - mówi Andrzej. - Raz chodzę na spotkanie Anonimowych Alkoholików, drugi raz do Anonimowych Hazardzistów. Czasem mam potrzebę, żeby się pochwalić. Dziś pójdę na mityng, żeby powiedzieć moim kolegom, że już siedem lat nie piję. Ale nieraz niesie się tam swoje lęki, niepokoje i koszmary. I wtedy nawet staremu wyjadaczowi debiutant, który pierwszy raz przyszedł do grupy AH, potrafi powiedzieć coś, co mu pomoże.

W pojedynku z życiem Andrzej już się odegrał. Odzyskał rodzinę. Córka skończyła studia. Odkąd nie pije i nie gra, może sobie pozwolić, by raz w roku pojechać za granicę na urlop. Pamięta o swoim "piciorysie" i o bilansie gry.
- Czasem mówię żartem, że nie piję, bo ja już swoją cysternę łyknąłem i ona jest pełna po brzegi. Nawet jeden kieliszek by ją przepełnił - mówi. - Wiem, ile przegrałem, ale staram się tego nie rozpamiętywać. Po co się dręczyć bez sensu. Na szczęście bliscy nie wypominają mi przeszłości. Więc żyję do przodu. Ale pamiętam, co się stało. Żeby tego nigdy nie powtórzyć.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska