Arka Noego spod Kędzierzyna

Redakcja
Dużo ton ziemi, gruzu, zbrojeń i betonu poszło na wybudowanie "góry życia”, a następnie na postawienie na niej "arki Noego”. - Zmieszczą się tu nasze zwierzęta, nie tylko krowy, ale i psy czy koty, wreszcie - my - mówi pan Daniel (na zdjęciu z córką Laurencją).
Dużo ton ziemi, gruzu, zbrojeń i betonu poszło na wybudowanie "góry życia”, a następnie na postawienie na niej "arki Noego”. - Zmieszczą się tu nasze zwierzęta, nie tylko krowy, ale i psy czy koty, wreszcie - my - mówi pan Daniel (na zdjęciu z córką Laurencją). Ewa Bilicka
Powódź nie zapomina o ich gospodarstwie. Za każdym razem zabiera dobytek, rujnuje budynki, topi zwierzęta. Więc wybudowali arkę - ma pomieścić ponad 100 sztuk bydła, psy, koty, papugi i samych gospodarzy.

Współczesny Noe mieszka wraz z rodziną w Kędzierzynie-Koźlu. Oficjalnie - w granicach administracyjnych miasta, tak naprawdę - w polu, przy drodze na Cisek, i to w polu szczególnie doświadczanym przez naturę. Nie ma powodzi czy wezbrania, które by ich nie dotknęły.

- Cały Kędzierzyn może być suchy, a my mamy wody po szyję. I potem nawet odszkodowań dla powodzian nie dostaniemy, bo przecież żyjemy w mieście, gdzie akurat wody nie było - mówi pan Daniel. I pokazuje, skąd przyszła woda ostatnio, kiedy to ich domy zalało na ponad metr, ale że oficjalnie Kędzierzyna nie zalało, to grosza na likwidację szkód nie dostali:

- Ta woda nie przeszła do miasta, bo zatrzymano ją pod obwodnicą - pokazuje kędzierzyńską obwodnicę. - Ale dla nas owa obwodnica to udręka i wyrok, woda się od niej odbija jak od tamy i zalewa ze zdwojoną siłą. Zrobiono z naszych podwórek i domów zbiornik retencyjny z żywymi ludźmi i zwierzętami.

Państwo Schmidtko i jeszcze parę innych rodzin z okolicy założyli nawet sprawę w sądzie o budowę tej obwodnicy, domagając się odszkodowań. Ale sądy nie są rychliwe, a gdy czas upływa, to ryzyko kolejnej powodzi staje się bardziej realne. Więc Daniel i jego żona Grażyna, nie czekając na ewentualne odszkodowania, wpadli na pomysł wybudowania "arki Noego", gdzie sami sobie i swym zwierzętom zapewnią bezpieczeństwo.

Góra życia

Obwodnicę, ulice, domy, osiedla, pola - wszystko to, o czym rozmawiamy - widać jak na dłoni, bo patrzymy na nie z wysokości, jakby z tarasu widokowego znajdującego się na wzniesieniu. A na tym tarasie stoi ogromna blaszana konstrukcja. Normalnie kojarzyłaby się z jakimś pawilonem handlowym czy magazynowym, ale ja już wiem, że to jest właśnie arka Noego, postawiona na specjalnie usypanej i zabetonowanej górze. Biblijny Noe byłby też pod wrażeniem tego rozwiązania.

- Widzi pani to okno na pierwszym piętrze w budynku sąsiadów? - pani Grażyna, stojąc na wzniesieniu, wskazuje jeden z odległych i wysokich budynków. - To okno to był nasz wyznacznik, jak wysoko mamy postawić arkę. Bo w historii wyżej tu wody nie było. Nasza arka jest jednak jeszcze pół metra ponad, na wszelki wypadek.

Arka łączy się z największą oborą państwa Schmidtków poprzez wiodące w dół stopnie - specjalne wydłużone i niestrome, takie, po których zwierzę spokojnie przejdzie.

- Zwierzę jest mądre: jeśli woda wpłynie do obory, to krowa sama, unikjąc jej, wejdzie schodami wprost do arki - mówi pani Grażyna.

Częścią arki jest też dziedziniec. To na maszyny. - Przecież podczas powodzi będzie trzeba krowy doić, podłączymy je do dojarek, na które też musi być miejsce - mówią gospodarze.

Wszystko jest więc dokładnie przemyślane, rozplanowane. W arce pomieści się ponad 100 sztuk bydła, poza tym koty, psy i nawet dwie papugi, które mają państwo Schmidtkowie - bo lubią zwierzęta i przygarną każdą zbłąkaną istotę.

- I dla nas znajdzie się miejsce, gdzieś między krową a ciągnikiem - śmieją się. - Nie opuścimy zwierząt i gospodarstwa.

Budowę arki przeprowadzono wedle specjalnie zamówionego w tym celu projektu. To była spora inwestycja, trwała trzy lata. Właśnie ją zakończono.

- Gdy wpadliśmy na ten pomysł, puściliśmy w okolicy wici, że przyjmiemy każdą ilość gruzu oraz ziemi. I ludzie przywozili - wspomina pani Grażyna.

Ile poszło cementu, siatki zbrojeniowej?

- Lepiej nie liczyć, tony! - śmieje się pan Daniel. - Dość powiedzieć, że arka stoi na solidnych i głębokich fundamentach oraz płytach betonowych. Betonowe ściany wzniesienia mają 90 metrów długości oraz 3,5 metra wysokości. Siatkę zbrojeniową kładliśmy podwójnie. Ta konstrukcja ma wytrzymać napór każdej wody.

Kiedyś, w czasach tzw. zimnej wojny, ludzie budowali w swych domach schrony - tak na wypadek ewentualnych nalotów wroga. Dziś powstają arki, gdzie ludzie schronią siebie i swój dobytek przed wodą.

- Historia powodzi nauczyła nas, że teraz trzeba liczyć tylko na siebie - mówi pani Grażyna.

Gdy kocha się ojcowiznę

Schodzimy z arki w dół - ku gospodarstwu. Budynki zadbane, odmalowane, ogarnięte. W pomieszczeniu z cielakami stoją m.in. trojaczki - parę dni wcześniej przyszły na świat. Można zażartować, że zwierzęta wiedzą, że od niedawna stoją na bardzo bezpiecznej ziemi, więc mają więcej potomstwa.

- Tu zawsze była woda - mówi Grażyna Schmidtko o swej ojcowiźnie. I wspomina obrazy z dzieciństwa: - Zwykle brodziło się w wodzie po kostki, może po kolana… To normalne dla rolników. Ale od 97 r. woda nie miała dla nas litości.

Na jednym z budynków gospodarczych państwo Schmidtkowie zrobili sobie swój własny, prywatny, wodowskaz - pokazuje poziom wody, która ich zalewała, te ważniejsze lata.
Woda z lat 80. Raptem do kolan. Z lat 90., szczególnie z roku 1997 - katastrofalna, wysoko ponad głowy. Z 2010 - niewiele poniżej.

- Moi rodzice nie pochodzili z rolniczej rodziny, ale po wojnie - gdy wszystkiego brakowało: chleba, mięsa, mleka - wpadli na pomysł, aby stworzyć małe gospodarstwo i samemu się wyżywić - mówi pani Grażyna. - Więc ja zawsze wychowywałam się wśród krów, kur, koni. Nie wyobrażam sobie innego życia niż na roli. Żadna woda mnie nie przegoni.

Po wojnie lata mijały, rodzice pani Grażyny dokupowali kolejnej ziemi, stado krów było coraz bardziej liczne. Pani Grażyna ze swym mężem sprawili, że gospodarka zaczęła się rozwijać, a stado liczyć ponad sto sztuk. Ostatnio ich gospodarstwo zostało wyróżnione nagrodą w konkursie Agroliga 2013.

- Najważniejsze to być konsekwentnym w tym, co się robi. Nie zmieniać profilu gospodarstwa bez względu nawet na złą koniunkturę, bo zawsze po chudych latach przyjdą przecież tłuściejsze. Nie wolno się zrażać kryzysem na rynku rolnym, tak jak nie wolno się zrażać powodziami. Nie będziemy uciekać z gospodarstwa, które budowaliśmy latami poprzez kolejne pokolenia, tak się nie robi, gdy kocha się ojcowiznę - mówi pani Grażyna. - Dostosowujemy gospodarstwo do nowych warunków. Cały czas się uczymy, czerpiemy naukę z dramatycznych doświadczeń, w myśl maksymy: "Co nas nie zabije, to nas wzmocni".

Ku pamięci

W archiwach rodzinnych przechowywane są zdjęcia z dawnych powodzi, tak, aby wspomnienia się nie zatarły. W 1985 roku, gdy wody było stosunkowo mało, stacjonujące w pobliżu wojsko zorganizowało szybką ewakuację: - Wywozili wszystko: dobytek, ale przede wszystkim zwierzęta - wspomina pani Bożena.

Choć zwierzęta wówczas przeżyły, gospodarze nową oborę wybudowali nieco wyżej. Okazało się jednak, że niewystarczająco wysoko.

Gdy w 1997 roku do gospodarstw wdarła się woda i wojsko z amfibią podpłynęło do właśnie zatapianych budynków, państwo Schmidtkowie błagali: bierzcie nasze krowy, chociaż parę sztuk.

Czuli już, że obora na lekkim podwyższeniu nie jest bezpiecznym schronieniem.
- Musimy ratować ludzi, nie zwierzęta - mówili żołnierze, nie rozumiejąc, że dla rolnika to właśnie zwierzęta z gospodarstwa stanowią najwyższą wartość. I tak żołnierze pływali z pustą amfibią: ludzie wsiadać nie chcieli, woleli w przypadku podnoszącej się wody, uciekać na strychy i dachy swych domów, nie opuszczając gospodarstwa. Zwierzęta tonęły w oborach.

Schmidtkowie starali się też uratować zwierzęta - część wprowadzili do domu. Ale to było zaledwie parę krów. Reszta została w oborach.

- Wody przybywało, a my z piętra słyszeliśmy najpierw lament zwierząt, potem ich charczące oddechy, kiedy trzymały nozdrza ponad wodą. Wreszcie plusk tonięcia - wspomina pani Grażyna. - Nikomu nie życzę takich doświadczeń.

Woda zeszła i odkryła obory pełne utopionego bydła. Widać to na zdjęciach: ciała zwierząt pozwijane, ale zawsze z jakby wydłużoną szyją. Widać, że do ostatniej chwili krowy starały się utrzymać na powierzchni.

Przeżyły tylko te krowy, które zmieściły się w domu. - A i tak nie wszystkie, bo stały na kaflach, więc niektórym rozjeżdżały się nogi, nie miały stabilnego gruntu, przewracały się i topiły.

W 2010 roku gospodarze nie liczyli już na ewakuację swej zwierzyny przez wojsko czy służby ratownicze. Postanowili zorganizować ją sami. - Dobrzy ludzie pomogli, pożyczyli ciężarówki - mówi pan Daniel. - I tak pakowałem bydło na ciężarówki i wywoziłem tam, gdzie było wyżej. Trwało to cały dzień, ale się udało. Cudem, bo to było tylko zrządzenie losu, że było od kogo pożyczyć ciężarówki.

Wtedy właśnie przypomniał im się biblijny Noe i podjęli decyzję: na własnym podwórzu wybudujemy sobie arkę, postawimy ją na górze ewakuacyjnej, której woda nie zaleje, a fala nie rozmyje.

I tak zrobili.

Po co uciekać

Słońce jest już coraz wyżej. Państwo Schmidtkowie wstali razem z nim, już od kilku godzin są więc na nogach, oporządzili zwierzynę, teraz zbierają się na pola, jest przecież środek żniw. W gospodarstwie zostaną nastoletnie córki - Natalia i Laurencja oraz niespełna roczny syn Łukasz. Pytam dziewczyny, jak wyobrażają sobie przyszłość.

- Na ojcowiźnie. Pracy nie zabraknie. A uciekać stąd nie ma już po co. Mamy tu schronienie - mówią.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska