Armia zbroi się sama

Mirosław Olszewski
Żołnierze wyjeżdżający na misje zaopatrują się w… military shopach. Dla żołnierza najważniejsze są buty. W walce może stracić broń albo hełm, ale ostatecznie to w butach musi uciekać.

Dlatego chłopcy z Opolszczyzny, którzy jadą na zagraniczne misje, są najczęstszymi klientami sklepów z militariami. To, co daje im na wyposażenie armia, wygląda może i dobrze tu, w naszym klimacie i w rachunkach, jakie płaci armia, ale tam - w warunkach pustynnych, w upale i przy śmigających kulach - już nie.

Grzegorz Cichocki, właściciel sklepu z militariami, mówi: - Buty schodzą najlepiej. Jak żołnierz ma pieniądze, może się zaopatrzyć w porządne, goreteksowe, które oddychają. Najlepsze są amerykańskie, ale świetne są też te z Bundeswehry. Kosztują prawie trzysta złotych, ale ja sam w nich chodzę od ośmiu lat, przeszedłem w nich prawie dwa tysiące kilometrów. I nigdy nie przemokły.

Andrzej P. z Opola, były żołnierz na Bałkanach: - Nam wtedy dali jakieś welurowe
dziwactwa, z których po dwóch miesiącach zrobiły się szmaty. Nosiłem numer 43, a buty się rozdęły do numeru 46. Kto nie kupił sobie butów za własne pieniądze gdzieś na czarnym rynku, wyglądał jak łachmyta, ale przede wszystkim miał kłopoty z wypełnieniem zadań. A żołnierz to nie poborca podatkowy, tylko facet, który bywa pod ogniem. Musi się czasem sprawnie przemieszczać.

Z rzeczy użytecznych "schodzą" przede wszystkim skarpety. Porządne, amerykańskie, czyli bawełniane. Ale też noże. Bowiem polski żołnierz noża nie dostaje. Ci z misji bałkańskich kupowali też małe kuchenki. Na dalekim zwiadzie trzeba przecież coś czasem podgrzać.

Cichocki: - Żołnierze z misji w Czadzie napędzili mi z kolei sprzedaż gazów przeciw dzikim psom. Podobno jest ich tam mnóstwo, więc jeśli trzeba wyjść poza obszar obozu, warto mieć w ręku odstraszacz. Wyglądałoby głupio, gdyby pluton rozpoczął potyczkę z gromadą oszalałych z głodu psów.

Powodzeniem cieszą się gogle. Tu przede wszystkim liczy się jakość, mierzona odpornością na strzał snajpera.
Gogle przydziałowe, armijne, rozpadają się od razu. Te markowe - znów amerykańskich firm - nie tylko nie uginają się pod wpływem impetu pocisku, ale też chronią przed promieniowaniem UV. Jeśli żołnierz chce przeżyć i zachować dobry wzrok mimo nasłonecznienia - to kolejny wydatek, około 200 złotych.
W military shopach żołnierze kupują też bidony. Armijny wzór jest z lat pięćdziesiątych, więc zakłada, że żołnierz, cały dzień biegający po pustyni w pięćdziesięciostopniowym upale, nie poparzy sobie gardła, pijąc ukrop. Te kupowane prywatnie są z plastyku, chronione powłoką z materiału, dzięki czemu można pić z nich spokojnie.
Andrzej P.: - Najlepsze są takie zakładane na plecy, z kombinacją rurek do picia i napełniania. Te, które nam dawali, chłopaki po prostu wyrzucali od razu.
Ale najlepiej sprzedają się kabury mocowane przy udzie - mówią byli żołnierze z zaliczonymi wieloma zagranicznymi misjami. Jerzy z Opola: - Można się z tego śmiać, że to rodzaj kowbojstwa, ale tak naprawdę to najlepsze, co można było wymyślić w uzbrojeniu żołnierza. Gdy trzeba ułamka sekundy na reakcję, trudno się wyłuskiwać z kamizelki najeżonej ponad potrzebę stalowymi płytkami.

- Przyszli ostatnio do mnie - mówi Grzegorz Cichocki - mama z synem jadącym na misje, by kupić mu bieliznę. Wiem, co byłoby mu potrzebne, by się nie pocił ponad miarę, ale też musiałem powiedzieć, że bielizny nie sprzedaję, bo armia wymaga, by każdy miał ją regulaminową.

Pokazuje sygnaturę naszytą do bluzy - 127A/MON. Podkoszulki i majtki też je mają.
Oznaczeń nie mają natomiast siatki maskujące, które warto sobie zabrać na misję i narzucić na siebie, leżąc na pustynnym piachu. Byle nie pomylić koloru pustyni. Bo są różne.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska