Arturo Mari: z Ojcem Świętym byliśmy jak rodzina

Wojciech Wyszogrodzki
Fotograf Jana Pawła II.
Fotograf Jana Pawła II.
Rozmowa z Arturo MARI, osobistym fotografem Jana Pawła II.

- Co będzie pan robił podczas beatyfikacji? Chwyci pan za aparat i będzie fotografował?
- O nie, ze zdjęciami koniec. Kiedy mówię "basta", to znaczy "basta". Moje zadanie zostało wykonane. Na placu będą tłumy osób, jeśli znajdzie się dla mnie miejsce, skorzystam. Jeśli nie, nie będę stwarzał problemów. Poza tym nie muszę czekać, by ktoś uznał Jana Pawła II świętym. Dla mnie on był taki zawsze. Codziennie widziałem, jak pracuje, jak zmienia świat.

- Pamięta pan moment, w którym się poznaliście?
- To było jeszcze zanim został papieżem, był wtedy biskupem krakowskim. Przedstawił mnie wówczas prymas Wyszyński. Byłem też jedną z pierwszych osób, które widziały Jana Pawła II zaraz po konklawe - miałem wtedy zrobić kilka zdjęć. Pamiętam, że uśmiechnął się do mnie. Nie rozmawialiśmy, bo nawet nie było jak. Poza tym gazety z całego świata czekały na pierwsze zdjęcia nowego papieża. Później też było dużo pracy, bo pojawiały się głowy państw, były audiencje.

- I tak pewnie przez 27 lat. Pana relacje z Janem Pawłem II były tylko zawodowe czy też odczuł pan, że przerodziły się w przyjaźń?
- Można powiedzieć, że relacje przyjacielskie były już wcześniej. A kiedy jest się ze sobą od 7.00 do wieczora przez 365 dni w roku, trudno się dziwić, że ludzie stają się sobie bliżsi, są rodziną. To oczywiście ułatwiało mi pracę. Czułem, że należałem do rodziny.

- Mógł pan rozmawiać z papieżem, kiedy tylko pan chciał?
- Rano witaliśmy się, papież pytał o zdrowie, o moich bliskich. Potem trudno było usiąść i sobie rozmawiać - tyle było pracy. Oczywiście, gdy był jakiś problem, wysłuchał mnie. Tak po ludzku. Jan Paweł II zawsze przejmował się losem bliźnich.

- Miał pan czas przynajmniej na obiad w domu?
- Do Watykanu wchodziłem o 6.20, o 7.00 byłem w pokojach papieskich. Potem zabieraliśmy się do pracy. Papież nie miał nawet minuty dla siebie. Od 7.00 był na mszy, potem na śniadaniu i zawsze towarzyszyli mu w nim goście, czy to kardynałowie, czy głowy państw, prezydenci, politycy, ludzie kultury, przedstawiciele różnych organizacji humanitarnych. Podobnie zresztą na obiedzie czy kolacji. Jeśli zdarzało się, że goście odwiedzali papieża nie po raz pierwszy, mogłem na chwilę wyskoczyć do domu i zjeść z żoną obiad.

- Nie miał pan określonego czasu pracy, ale jakieś wakacje chyba się zdarzały?
- Nigdy nie miałem wakacji, ale to nie jest skarga. Miałem wolne jedynie przez tydzień, gdy papież uczestniczył w rekolekcjach. Nie mogę jednak powiedzieć, że wówczas leżałem na plaży. Leciałem do Meksyku, do syna, który najpierw był w seminarium, a potem został księdzem. Ja musiałem szybko wracać do Watykanu, a żona zostawała za oceanem.

- Spora część pontyfikatu Jana Pawła II to pielgrzymki zagraniczne. Były takie, które dawały mu najwięcej siły? Na przykład te do Polski?
- Wszystkie podróże zagraniczne, zarówno do miejsc - powiedzmy - "spokojnych", ale też do Sarajewa, Gwatemali czy innych mniej bezpiecznych, były dla niego okazją, by zetknąć się z prawdziwymi problemami, by namacalnie przekonać się, jak jest naprawdę. Nie interesowały go raporty na papierze czy teoretyczne rozmowy. Trzeba było niekiedy wielkiego zmysłu dyplomatycznego, by spotkać się z ludźmi, by dotknąć ich problemów. Na tym polegała wielkość i siła Jana Pawła II. Dzięki temu zmienił oblicze świata, nie należy o tym zapominać. Dopominał się przestrzegania praw człowieka, godności kobiet. Jego głos dobitnie brzmiał w ONZ, FAO, UNESCO. Podkreślał, że mówi w imieniu tych wszystkich, którzy nie mogą lub nie pozwala im się mówić, którzy nie mają możliwości obrony.

- Spędzając z Janem Pawłem II tyle godzin dziennie, poznał go pan także jako osobę z poczuciem humoru..
- Jest tyle anegdot z jego udziałem, miał niezwykły dar żartowania. Podczas pielgrzymki do Nigerii skorzystałem z momentu, gdy papież poszedł na spotkanie z lokalnymi władzami, i skierowałem się do kuchni. Było chyba 50 stopni, więc miałem ochotę na zimną wodę z lodówki. Wziąłem butelkę i zacząłem pić. Nagle czuję, że ktoś klepie mnie po plecach. Myślałem, że to któryś z kolegów, więc miałem ochotę coś odpowiedzieć, odwracam się, a tu Jan Paweł II uśmiecha się i pyta: "Arturo, wystarczy wody i dla papieża?".
Kiedyś przyłapał mnie na paleniu w miejscu, gdzie to było zabronione. Czekaliśmy na ważne osoby, które się spóźniały. Stoję przy oknie, odwracam się, a tu papież przygląda się papierosowi. Powiedział jedynie: "To tobie szkodzi".
Nie obrażał się, gdy ktoś z niego żartował. Pewnego razu, gdy papież modlił się w kaplicy, postanowiłem nabrać księdza Dziwisza. Jan Paweł II z racji zbyt dużych butów specyficznie stukał obcasami. Naśladując go, zbliżałem się do otwartych drzwi sekretarza papieża. Po polsku powiedziałem nawet: "Ksiądz prałat...". Ksiądz Stanisław wyjrzał z pokoju, mówiąc: "A kto tu do nas idzie?". Gdy spojrzał w moją stronę, zbladł. Obejrzałem się za siebie. Okazało się, że papież wyszedł już z kaplicy i przyglądał się całej sytuacji. Uśmiechnął się i powiedział: "Brawo, brawo". Nie obraził się. Byliśmy jak rodzina. Nie było między nami relacji papież - osoba świecka. Pamiętam, że papież lubił na śmigus-dyngus polewać wodą ze szklanki. Moczył palce i pstrykał na mnie, na księdza Dziwisza, no i na zakonnice.

- Które momenty z pontyfikatu Jana Pawła II zostały w pana pamięci do dziś?
- Na pewno te, gdy bardzo cierpiał. I te słowa, gdy mówił o wojnie, że on wie, czym ona jest, bo ją przeżył. To było takie osobiste, przejmujące. Apelował o pokój na świecie jako osoba doświadczona przez wojnę. Mówił, ile w niej ginie osób, także niewinnych. Pytał, dlaczego tak musi być. Apelował o dialog. To była jego siła.

- Był pan przy papieżu jako jeden z pierwszych tuż po konklawe, miał pan też okazję jako jeden z ostatnich pożegnać go przed śmiercią. Jak wyglądała wasza ostatnia rozmowa?
- Miałem zaszczyt zobaczyć papieża osiem godzin przed śmiercią. Wezwał mnie pilnie ksiądz Stanisław. Weszliśmy do pokoju Jana Pawła II. Leżał na lewym boku. W tym czasie media mówiły, że papież nie żyje od kilku dni, że Watykan go zabił, że jest podłączony do jakichś maszyn. To nie była prawda. Po prostu leżał, a maska tlenowa była na poduszce. Nie było żadnej kroplówki, żadnych rurek. Gdy ksiądz Stanisław powiedział: "Ojcze święty, jest z nami Arturo", papież odwrócił się uśmiechnięty. Miał spokojny wyraz twarzy, dawno go takim nie widziałem. Ten widok mnie poruszył i mam go nadal w sercu. Uklęknąłem, pogłaskał mnie po twarzy, pobłogosławił i powiedział: "Arturo, dziękuję". I co mogę więcej powiedzieć, to był najpiękniejszy moment w moim życiu.

- Wtedy pojawiła się decyzja o odejściu z pracy?
- Pracowałem jeszcze trochę z Benedyktem XVI. Po 53 latach trzeba chyba zostawić miejsce innym. Jest tylu młodszych, u progu kariery. Nie mogę pracować do 90. roku życia, nie jestem jak Matuzalem.

- Często chodzi pan przed otwarciem bazyliki Świętego Piotra do grobu Jana Pawła II, by w ciszy z nim porozmawiać?
- Dość często.

- Kiedy patrzy pan teraz na Watykan, czuje pan, że został tam duch Jana Pawła II?
- Powiem tak: wiem, że Jana Pawła II tam już nie ma. Mnie jednak go nie brakuje, nie cierpię, bo czuję go przy sobie, słyszę w uszach jego głos, on jest obecny w moim życiu.

- Dziękuję za rozmowę.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska