- Pani Krystyno, ile ma pani festiwalowych autografów?
- Niespełna siedemdziesiąt.
- Ale za to wiele historycznych.
- Tak, bo zaczęłam je kolekcjonować jako uczennica, począwszy od II festiwalu. Byłam młoda, chodziłam do szkoły i po prostu muzyka mnie bardzo interesowała. Dla mnie, jak się zaczynał festiwal, to po prostu było święto. Zresztą dla wielu opolan również. A miasto jak wtedy wyglądało! Tętniło życiem, imprezy okołofestiwalowe, kiermasze były. Na placu Kopernika, wtedy Czerwonej Armii, rzucali atrakcyjne towary. Dla nas to był raj. Powiew wielkiego świata i ogólnie nastrój wyjątkowości.
- A ówcześni artyści?
- Same gwiazdy. Poza tym sam festiwal niezwykły bardzo. Nie było żadnego limitu czasowego, jak się szło na koncert, to nigdy nie wiadomo było, o której się skończy. "Mikrofon i Ekran" przebijał wszystko. Pamiętam, że kończył się o pierwszej w nocy, a były takie lata, że i o trzeciej. Wszystko zależało od reakcji publiczności, a publiczność opolska właśnie w tych pierwszych latach była wyjątkowo spontaniczna i zapracowała sobie na swoją dobrą markę. Zresztą dalej jest taka, choć dziś koncerty robi się pod telewizję, a nie pod amfiteatr. I na wielki spontan miejsca specjalnie już nie ma.
- No to zajrzyjmy do pani karnecików, co my tu mamy?
- Najcenniejsze są dla mnie wpisy artystów, których już z nami nie ma. A najważniejszy jest chyba autograf Ewy Demarczyk.
- Gdyż wielką artystką jest?
- Też, ale również z powodu, że jej akurat nie sposób było spotkać wtedy na mieście, nie chodziła na bankiety. Ja ją spotkałam w amfiteatrze. Siedziała na widowni obok Lucjana Kydryńskiego, podeszłam i o dziwo dała. Może dlatego, że wcześniej zrobił to za trzecim moim podejściem sam Kydryński i nie wypadało jej odmówić.
- To były czasy, gdy artyści ze sceny oglądali występy kolegów.
- No właśnie, prawie wszyscy przez trzy dni nie opuszczali Opola, oklaskiwali kolegów, a nie tak, jak jest teraz: podmiot wykonawczy wystąpi i szybko do domu albo w dalszą trasę. Artyści siedzieli w pierwszych rzędach odgrodzeni porządkowymi, tak że nie było łatwo się przebić. Na pierwszych festiwalach były problemy z zakwaterowaniem, hoteli w mieście brakowało, więc organizatorzy apelowali do mieszkańców, by wynajmowali pokoje artystom. Namówiłam mamę, żeby się zgłosiła, przydzielili nam kogoś z "Piwnicy pod Baranami". Czekałam, aż przyjdzie, ale nie przyszedł, bo Piwnica całą noc balowała w kultowym wtedy "Pająku" i rano prosto od biesiadnego stołu wyjechali.
- Lucjan Kydryński dał autograf za trzecim podejściem, a który wpis było zdobyć najtrudniej?
- Ten, którego się nie udało, mimo wielu prób i starań: Czesława Niemena. Trudno też było dostać autograf od Kaliny Jędrusik, ale dostałam. A najłatwiej chyba od zespołów. Wystarczyło, że gdzieś tam złapało się jednego członka, to już wtedy każdy następny dawał.
- Widzę tu autograf Violetty Villas, rok 1965.
- Z nią nie było problemów.
- A ten: Masiu?
- To był Cygan, wystąpił na II festiwalu, był rok 1964. A tu od Kasi Sobczyk i Karin Stanek, z prośbą o pamięć. I pamiętam o niej.
- A co to za zaświadczenie?
- To zaświadczenie noszę w portfelu od 1975, taki talizman. Wystawiali je Michał Bobrowski, Jerzy Stuhr i Bogusław Sobczuk uczestnikom IX Telewizyjnego Spotkania z Balladą w Opolu. Każdy, kto wychodził, dostawał druczek, że wziął udział w tej imprezie i wysiedział do końca. Tu miejsce na zdjęcie lewego półprofilu, oczywiście to była heca. I w dolnym rogu formułka, że niniejsza legitymacja upoważnia do wypychania portfela. I tak to nosiłam przez 25 lat w portfelu i nagle jestem na jakiejś imprezie we Wrocławiu. Patrzę, Bogusław Sobczuk ją prowadzi. Wyjęłam to zaświadczenie, pokazałam mu. Łza mu się w oku zakręciła. I się podpisał: "Krystynie, z niewielkim 25-letnim spóźnieniem…". Okazało się, że wtedy związał się z jakąś opolanką, nawet mieli się pobrać. Wspomnienia wróciły…
- A tu Jarema Stępowski, kultowy zbieracz suchego chleba dla konia, z czasów longplaya "Księżyc frajer", Bogumił Kobiela z rysunkiem profilu, Jacek Fedorowicz też z udanym autoportretem, Bohdan Łazuka z czasów "Charlestona", młody Wojciech Młynarski prosto z wczasów panny Krysi z panem Mietkiem, który się przed chwilą przysiadł. Adrianna Rusowicz, Wojciech Korda…
- … dosyć znacząco do Katarzyny Bovery strzałkę puszcza.
- Coś chyba zaiskrzyło.
- Chyba tak.
- O, Niebiesko-Czarni, Helena Majdaniec, Tajfuny…
- Bohdan Kendelewicz, pierwszy gitarzysta Tajfunów, mi się wpisał. Zresztą jeden z członków zespołu, perkusista Jerzy Tumidajski, był z Opola. To dla nas młodych było coś, wyróżnienie, że nasz człowiek w takim zespole występował. Wtedy zespoły bigbitowe rzadko można było w radiu posłuchać, więc festiwalowy występ miał podwójne znaczenie. To była okazja, w dodatku na żywo.
- Jak się wtedy zbierało autografy?
- Żeby wejść do amfiteatru, to mowy nie było. Tworzyłyśmy grupę fanek - koleżanek ze szkoły i wszędzie chodziłyśmy razem. Na wagarach rzecz jasna, bo polowania na autografy zaczynały się w godzinach przedpołudniowych. Wypatrzyłyśmy, że próby odbywają się w szkole muzycznej i teatrze lalek i tam się wyczekiwało na idoli. Kiedyś w desperacji to nawet sforsowałyśmy otwarte okienko w toalecie na zapleczu amfiteatru. Niestety od razu wpadłyśmy na pana porządkowego, a on do nas: Panie natychmiast opuszczą amfiteatr! Tyle poświęcenia na nic. To było straszne. Ale ja i tak miałam łatwiej. Mieszkaliśmy wtedy z rodzicami przy Kościuszki, dwie bramy dalej mieszkali rodzice Michała Bajora. Ja tam do nich zaglądałam po sąsiedzku. No i dowiedziałam się, że do pani Bajorowej na pierogi przychodzą gwiazdy: Kalina Jędrusik, Wojciech Młynarski, Alicja Majewska. Zrobiłam sobie dyżur przy tej bramie państwa Bajorów w porze obiadu i też zebrałam tam parę autografów, ale niestety te akurat gdzieś mi się zapodziały, musiałabym w domu co nieco przekopać.
- Z doświadczenia wiem, że niezłą przepustką były fałszywe identyfikatory, niespecjalnie wówczas skomplikowane do podrobienia.
- No właśnie, na V festiwalu zrobili breloczki z napisem KFPP i do tego pięć kółeczek. Wykonawcy takie dostawali. Mój kolega wiedział, że zbieram te autografy, i wykombinował jeden taki breloczek, niech pan nie pyta jak. I to był najlepszy glejt pod słońcem. Nikt mnie nie zatrzymał . I wtedy dostałam autograf ze zdjęciem od Macieja Kossowskiego z Czerwono-Czarnych, śpiewał akurat "Wakacje z blondynką", od Kasi Sobczyk dostałam wpis, wszyscy wykonawcy gnieździli się na klitkowatym zapleczu. Tak mnie ośmieliły te sukcesy, że zaczęłam buszować po garderobach. Polowałam na nieosiągalnego Niemena. Najpierw go w holu złapałam - nie dał. No to raz kozie śmierć, weszłam za nim do garderoby. Siedział przed lustrem i coś tam sobie nucił, ćwiczył. Spytałam, czy można autograf, odmówił. Więcej z nim nie próbowałam, to była gwiazda, której dziś na polskiej scenie nie ma z kim nawet porównać. To wtargnięcie za kulisy do Mistrza wyczerpały pokłady mojej śmiałości. Wie pan, jak on w 1967 wyszedł na scenę i zaintonował "Dziwny jest ten świat", to amfiteatr po prostu zamarł, osłupieliśmy z wrażenia.
- Dziś już ciary raczej po publice nie przechodzą.
- No nie, jakoś inaczej się teraz śpiewa, a może inaczej przeżywa. Inne czasy są. Powiem nawet, że mniej autentyczne. Pamiętam festiwal sprzed paru lat, występ "Ich Troje". Przed koncertem rozdawali publiczności transparenty z nazwą zespołu, żeby wyglądało, iluż to też fanów się zeszło. Czysta komercja. Kiedyś to każdy festiwal zostawiał jakiś przebój. Maryla Rodowicz żadnego Opola bez hitu nie opuszczała, ale ona miała do pomocy Agnieszkę Osiecką, Katarzynę Gaertner...
- Kto by dziś autorów słów pamiętał, słowa są nieważne, tekściarze idą w odstawkę, bo po co się z nimi dzielić kasą.
- No właśnie, a myśmy wtedy, na pierwszych festiwalach, bardzo zwracali uwagę na słowa piosenek. No, może mniej przy zespołach bigbitowych, ale gwiazdy: Irena Santor, Ewa Demarczyk, Andrzej Żarnecki, Regina Pisarek - zawsze miało znaczenie, o czym śpiewają.
- Sądząc po datach, zbierała pani te autografy głównie w latach 60.
- No tak, potem dorosłam i przestałam. Dużo później, w latach osiemdziesiątych, byłam z córką Magdą, patrzę - siedzą Maryla Rodowicz i Ewa Bem, podeszłam i poprosiłam o wpisy, ale już dla Magdy.
- Nie miały prawa odmówić, gdy zobaczyły, kto się pani przed nimi do sztambucha wpisał. Trudno o lepsze referencje i towarzystwo.
- To prawda.
- A tu Krystynę Konarską widzę, kto o niej dzisiaj pamięta.
- To była opolanka, studiowała na WSP, śpiewała "Okularników".
- A była pani na tym kultowym pierwszym koncercie w deszczu?
- Nie pamiętam, czy byłam. Ale pamiętam występ Tadeusza Chyły, gdy przytupywał sobie do taktu, rozbryzgując kaskady wody, z trąby jego "Silnej Grupy" się lało. Na początku żadnego dachu przecież nie było, ale pierwsze festiwale, z małymi wyjątkami, miały jednak szczęście do pogody. Z reguły było ciepło. Przed południem jeździło się na opalanie do Turawy, a wieczorem na koncert do amfiteatru. Oceny i tak już były przecież wystawione. Publiczność nosiła się wówczas bardziej elegancko, w każdym razie nie na sportowo. Na scenie, nie licząc Maryli i Niemena, też przeważały kreacje wieczorowe. Nie targało się ze sobą koców, termosów, piwa nie było w amfiteatrze, nikt nie ryczał, próbując przekrzyczeć artystów. Takie zachowanie było nie do pomyślenia. No i łatwiej było o bilety.
- Nie wierzę.
- A jednak! Były karnety na cały festiwal plus bilety na poszczególne koncerty, które sprzedawano w różnych punktach miasta. I wszystko po przystępnych cenach. Wiem, bo moja mama zawsze kupowała dwa karnety i kilka biletów na "Mikrofon i Ekran", na czas festiwalu zjeżdżała do nas rodzina z Polski. Nie tylko zresztą do nas, do sąsiadów i znajomych też. Wtedy to było oczywiste: jesteś z Opola, załatw bilety. Dzisiaj mi jest wstyd, muszę odmawiać, przecież nie będę stała kilkanaście godzin w kolejce. Zresztą w starym amfiteatrze mieściło się 5 tysięcy ludzi, dzisiaj jest wygodniej, ale mniej ludnie i do tego jeszcze scenografia kilka rzędów zawsze zabiera.
- Chodzi pani teraz na festiwalowe koncerty?
- Byłam jakiś czas temu i wróciłam zażenowana: jedzą prażoną kukurydzę, piją piwo, tłumy na koronie amfiteatru sprawiają wrażenie, jakby w ogóle nie były zainteresowane tym, co się dzieje na scenie. Ludzie gadają w ławkach, jest nie jak na koncercie, ale na pikniku. To może już lepiej oglądać festiwal w telewizji, choć przed laty denerwowałam się, nie rozumiałam kogoś, kto przedkładał transmisję nad koncert na żywo.
- Ma pani sentyment do amfiteatru.
- Wielki i od zawsze. Jako uczennica chodziłam do "szóstki" na Pasiece i po szkole odprowadzałam koleżanki w kierunku amfiteatru. Pamiętam moment, gdy ktoś powiedział, że zaczynają go budować. Pobiegłyśmy zobaczyć. Na początku, gdy wznosili wał ziemny, to była najlepsza górka w Opolu. Zimą się pięknie z niej zjeżdżało na teczkach.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?