Targi nto - nowe

Barbara Wiosna-Polewka - lekarka i maratończyk

Sławomir Draguła
Rozmowa z Barbarą Wiosną-Polewką, propagatorką biegania z Głubczyc.

Barbara Wiosna-Polewka, emerytowana lekarka i były maratończyk, w bieganiu upatruje receptę na końskie zdrowie i dobre samopoczucie. Kilka razy przebiegła prestiżowy Maraton Warszawski, na swoich nogach dotarła też m.in. do Ziemi Świętej, Watykanu czy Medjugorie. Najchętniej truchta jednak po okolicznych lasach razem z mężem i swoimi psami.

- Słyszałem, że kiedy pracowała pani w kozielskim szpitalu, często biegała tam na dyżury z Głubczyc.
- Jak w każdej plotce jest w tym trochę prawdy. Nie biegałam, a chodziłam, no, może czasami podbiegałam. Wie pan, za komuny, kiedy autobusy PKS jeździły w kratkę, trzeba było sobie jakoś radzić. Trasę długości 32 kilometrów pokonywałam w 4,5 godziny. Czasami chciał ktoś mnie podwieźć, ale odmawiałam, lubiłam chodzić. Miałam dobrą zaprawę, bo do ogólniaka, który oddalony był od domu o cztery kilometry, też drałowałam piechotą. Zresztą zostało mi to do dziś. Prawie wszędzie przemieszczam się na własnych nogach.

- Czyli szpilki i garsonka to nie jest pani ulubiona garderoba?
- W życiu. Nie mam ani jednej pary na obcasie. Po co sobie niszczyć nogi? Nie lepiej chodzić na płaskim? To wygodniejsze i bezpieczniejsze. Zresztą mój syn jest ortopedą i nie chcę z nim walczyć. Jak byłam młodą dziewczyną, to zdarzyło mi się wskoczyć w szpilki, ale rzadko.

- Z makijażem chyba też nie biega się wygodnie?
- Pomalowanej twarzy też nie lubię. Czasami toczę wojny z córką, która chce mnie upiększyć na siłę, ale ja jej mówię, że za mąż już się nie wybieram.

- Dawno postanowiła pani zbratać się ze sportem?
- W moim życiu gości on od zawsze. Kiedy byłam licealistką, sala gimnastyczna była moim drugim domem. Trenowałam gimnastykę sportową w tym samym liceum w Radlinie, do którego chodził nasz mistrz olimpijski z Pekinu Leszek Blanik. W wieku 15 lat byłam już instruktorem i w ten sposób zarabiałam na życie. Zresztą do tej samej szkoły chodził mój mąż, który dźwigał ciężary. Biegać zaczęłam natomiast po studiach i tak mi zostało.

- A czy jako lekarz może pani powiedzieć czytelnikom, że sport to zdrowie?
- Tak, ale tylko uprawiany rekreacyjnie. Wyczyn nie jest dla każdego. Natomiast każdego dnia pobiegać sobie po parku nikomu nie zaszkodzi, a wręcz przeciwnie.
- A co pani daje bieganie?
- To sposób na rekreację, końskie zdrowie i dobre samopoczucie. Można też zwiedzić kawał świata. Bieganie było bardzo pożyteczne zwłaszcza za komuny. Granice pozamykane dla zwykłych ludzi, a na zawody puszczali. To właśnie dzięki mojej pasji mogłam wyjechać za żelazną kurtynę. Wizę RFN dostawaliśmy na cztery dni. Na granicy byliśmy o północy dnia pierwszego, potem jechaliśmy na zawody, zwiedzaliśmy i czwartego dnia o północy meldowaliśmy się z powrotem pod szlabanem. Robiliśmy wszystko, żeby nie stracić ani minuty z pobytu na Zachodzie. Były też oczywiście chwile komiczne. NRD-owscy celnicy na przykład rozkręcali nam samochód, zdejmowali tapicerkę i szukali tam czegoś. Oczywiście nic nie znajdowali, ale samochód musieliśmy sami składać.

- Na swoim koncie ma pani udziały w Maratonie Warszawskim. To bardzo prestiżowe i trudne zawody.
- Tak. Zaliczyłam go dziewięć razy, a mój mąż piętnaście. Kilka razy zabieraliśmy na tę imprezę naszego nastoletniego syna. Radził sobie doskonale. Maratony najgorzej biegało się w poprzednim systemie. Po pokonaniu 40 kilometrów w butach marki Podhale, jedynych będących wówczas na rynku, paznokcie u nóg schodziły. Żeby było śmieszniej, to buty te były na kartki, które dostawałam z kolei od matki i teściowej. Trzeba było sobie jakoś radzić. Dziś takie problemy mogą wydawać się śmieszne, ale wtedy nie było nam wesoło.

- Od kilku lat razem z Głubczyckim Klubem Biegacza biegacie na pielgrzymki: a to do Ziemi Świętej, a to do Rzymu czy Medjugorie. To bardziej przeżycia sportowe czy duchowe?
- Raczej duchowe. To takie rekolekcje w drodze. Człowiek ma czas zastanowić się nad swoim życiem, przemyśleć wiele spraw. Ale to oczywiście też atrakcja turystyczna. Na trasie takich biegów przeżyłam wiele przygód. Na przykład podczas pielgrzymki do Ziemi Świętej spałam na pustyni w beduińskim namiocie, w Jordanii, w wiosce Nomadów, jadłam placki ulepione na oślim łajnie. Bardzo smaczna potrawa. Tam też piłam najdroższą wodę w swoim życiu. Za szklankę zapłaciłam pięć dolarów. Gdyby nie moja pasja, nigdy bym tego nie doświadczyła. Żałuje tylko, że nie mogłam pobiec w 1999 roku na pielgrzymkę do Watykanu. Cała nasza grupa miała spotkanie na Placu Świętego Piotra z Janem Pawłem II. Koledzy zrobili sobie nawet z nim zdjęcie. Niestety, mnie na nim nie ma.

Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska