Beata Stremler: "W stajni stoi moje szczęście. Emeryt, który jest wart nawet milion euro"

Redakcja
Swoją przygodę z końmi zaczynała w... Kuclandii. Dziś Beata Stremler jest reprezentantką Polski w ujeżdżeniu.
Swoją przygodę z końmi zaczynała w... Kuclandii. Dziś Beata Stremler jest reprezentantką Polski w ujeżdżeniu. archiwum Lewady [O]
O tym, dlaczego nie sprzedała swego konia za zawrotną oferowaną jej kwotę oraz dlaczego poczuła się oszukana podczas kwalifikacji do igrzysk w Rio de Janeiro, opowiada Beata Stremler, reprezentantka Polski w ujeżdżeniu, zawodniczka Lewady Zakrzów, mistrzyni Polski, uczestniczka Finału Pucharu Świata w Goeteborgu, olimpijka z Londynu.

Ma pani jeszcze Martini?

Tak. Jest na emeryturze i się bardzo nią cieszy. To specjalny koń w moim życiu, dzięki któremu udało mi się dojść do pewnego, wysokiego poziomu sportowego. Zawsze go będę miała przy sobie.

Pamiętam, że tuż przed igrzyskami olimpijskimi w Londynie Amerykanie, których koń doznał kontuzji, oferowali za Martiniego milion euro. Jak się odrzuca taką ofertę?

Jest sporo wątpliwości, nie ukrywam, że trzeba się zastanawiać. Jednak z drugiej strony miałam poczucie, że będę szczęśliwsza, kiedy ten koń zostanie ze mną, niż kiedy go nie będzie.

I jest pani szczęśliwa?

I to bardzo.

Zdecydował sentyment do zwierzęcia czy jednak chęć startu w igrzyskach olimpijskich?

Zdecydowanie przywiązanie do konia. On wciąż stoi w mojej stajni. Teoretycznie jego boks mógłby zająć inny koń: młodszy, może lepszy, albo innego klienta, który by mi za to zapłacił. Ale nie. To jest jego miejsce. On sobie tam stoi i chcę, by jak najdłużej był przy mnie. To mój pupil, ulubiony zwierzak. Niektórzy w domu mają swojego psa i nie chcą oddać takiego zwierzęcia, bo go kochają. Tak jest z Martinim.

Rozmawia pani z koniem?

Tak, i to dużo.

O czym?

Nie wchodzę do boksu i nie użalam się nad życiem. Ale kiedy chcę pochwalić konia, to mu o tym mówię. Jak chcę skarcić, to też podczas rozmowy. Konie potrafią rozpoznać ton głosu i zrozumieć, że coś nabroiły albo że są dobre w tym momencie.

Codzienne problemy zostawia pani sobie?

Jeszcze w jakimś stopniu pozostałam zwykłym człowiekiem.

Zafiksowanie się i oddanie swojej pasji to raczej zaleta, nie ujma.

Chyba tak powinno być w każdej dziedzinie. Jeżeli ktoś ma jakąś pasję, realizuje ją i się rozwija w danej dziedzinie, to powinien oddać się temu w całości. To normalne. Ale też cieszę się, kiedy wyjdę ze stajni i mogę porozmawiać o czymś innym, spotkać się z ludźmi niekoniecznie zakochanymi w jeździectwie i w koniach.

Czyli znajduje pani także wolny czas dla siebie?

Teraz już tak. Kiedyś miałam taki okres - co przy budowaniu swojego biznesu i pozycji jest chyba normalne - że więcej pracowałam. Do stajni wchodziłam o siódmej rano i czasami wracałam do domu o dziesiątej wieczorem. Wówczas nie było czasu na nic. Teraz mam już fajny team i nie muszę całych dni spędzać w stajni. Mogę wziąć pół dnia wolnego.

Martini dziś stoi w stajni, a pani startuje na innym koniu, Rubiconie D.

Dostałam Rubiego, kiedy miał pięć lat i niewiele potrafił. Umiał tylko chodzić w kółko i tyle.

Dziś startuje już w konkursach Grand Prix, tych najtrudniejszych. Kiedy powinno się zacząć uczyć konia chodzić po czworoboku i ile trwa edukacja, by doszedł do takiego poziomu?

Zależy od konia. Niektóre potrafią szybciej się nauczyć różnych rzeczy, co więcej nawet się nudzą kiedy niczego nowego się im nie pokazuje. Wtedy nauka nie sprawia im przyjemności. Ale normalnie konia zajeżdża się w wieku trzech lat. Wtedy poznaje siodło. I do dziewiątego roku życia konie uczą się wszystkiego aż do poziomu Grand Prix. Tego najwyższego w zawodach.
Jeździec chyba nie powinien ustępować umiejętnościami zwierzęciu. Tym bardziej że ujeżdżenie to niezwykle elegancka konkurencja. Balet. Fałszywy ruch sporo kosztuje.

Na pewno bardzo dobry jeździec jest w stanie z przygotowanego do zawodów konia wyciągnąć dużo więcej niż słaby zawodnik, który może mieć problemy z opanowaniem nawet bardzo dobrego konia. To bardzo ważne, by inwestować w wyszkolenie jeźdźca. Dzięki niemu koń będzie mógł się polepszać, profitować z tego, że jeździec ma bardzo dobrze opanowany warsztat.

Kiedy trzeba zacząć się szkolić, by zostać mistrzem Polski czy zostać zaproszonym na światowy finał Pucharu Świata, co Polakom nieczęsto się zdarza?

Zaczęłam jeździć jako dziecko, w wieku ośmiu lat i z perspektywy swojej przygody z jeździectwem uważam, że to najlepszy wiek. Warto zacząć uczyć się na kucykach, troszkę pojeździć w terenie, troszkę skakać, by się przekonać, która konkurencja najbardziej mi odpowiada. Dzieciństwo z końmi to bardzo ważna faza w życiu jeźdźca. Na obozach jeździeckich dzieci uczą się dbania o konie, partnerstwa ze zwierzęciem. To procentuje w późniejszych etapach kariery.

Pani trafiła do siodła, bo: to tradycja rodzinna, przypadek, realizacja marzeń?

Moja rodzina nie uprawiała jeździectwa. Jak każda mała dziewczynka lubiłam konie i moja pasja wzięła się od miłości do koni. Sąsiad miał konia, którym byłam zachwycona. Stwierdziłam, że chciałabym na nim pojeździć. Rodzice zabrali mnie więc do takiego klubu, który nazywał się Kuclandia, i tak zostałam w tym sporcie. Oczywiście niektóre dziewczynki w pewnym momencie zaczynają mieć inne hobby. Ale nie ja. Ja wszystko postawiłam na jedną kartę.
To miała pani szczęście, bo chyba nie każdego stać na rozwijanie takiej pasji. Myślę o dostępie do koni, trenerów, niezbędnej infrastrukturze.

Niestety, to jest wada naszego sportu i nad tym ubolewam. Jestem przekonana, że jest wielu młodych ludzi mających talent i ogromną pasję do jeździectwa, ale nie mają możliwości, by się w tym kierunku rozwijać. Czasami po prostu rodziców nie stać, by wesprzeć w kontynuowaniu tej przygody. Ja akurat miałam to szczęście i rodzice na początku mojej kariery bardzo mi pomagali. Mam nadzieję, że kiedyś w Polsce będzie tak, jak jest w Niemczech. Tam w jeździeckich ośrodkach lub mniejszych stajniach można dostać pracę i trenerów w zamian za opiekę i dosiadanie koni klientów. W ten sposób można się wybić. U nas jest mniej możliwości, by się rozwinąć jako profesjonalny jeździec. Dlatego też jest nam znacznie trudniej dojść do wysokiego poziomu sportowego.

Pani przeszła przez taki niemiecki model pracy, szkolenia i startów?

Nie do końca. Na początku miałam ogromne szczęście i pomoc rodziców, którzy robili co mogli, bym mogła jeździć w Polsce. Potem dali mi szanse wyjazdu do Niemiec i po maturze bardzo mi pomagali. Dopiero w Niemczech znalazłam sobie taką możliwość, by pracować i jednocześnie jeździć końmi za pieniądze.

Czyli układa pani konie powierzone w opiekę przez klientów?

Mam swoich klientów, którzy dają mi konie w treningi i w ten sposób zarabiam pieniądze. Moi klienci to wielcy pasjonaci. Często to są małżeństwa, które nie mają dzieci, a kochają zwierzęta. Kupują i inwestują w konie, które chcą później oglądać na zawodach. Bardzo się tym emocjonują i cieszą z występów swoich pupili, z rozwoju zwierzaka. Inna grupa klientów to ludzie, którzy kochają ten sport. Mają wystarczająco dużo pieniędzy, by w niego inwestować.

A pani może szlifować swoje umiejętności, jeździć po świecie, odnosić sukcesy. Niewielu może poczuć igrzyska z tej drugiej strony, startującego sportowca. Faktycznie to taka wyjątkowa impreza?

Zdecydowanie tak. To jest tak, jakby przeniosło się w inny świat. Codziennie ma się kontakt z reprezentantami innych dyscyplin sportu, mieszka się z nimi w wiosce olimpijskiej. Nie można zakładać innych ubrań, tylko te reprezentacyjne. Dużo rozmawia się o sporcie, patrzy, jak trenują inni zawodnicy. Ogromne wrażenie robi na przykład stołówka w wiosce olimpijskiej. Jest olbrzymia, serwująca kuchnię z całego świata. Nawet McDonald’s tam był.
To chyba dla amerykańskich wegetarian…

(śmiech) To było niesamowite i interesujące przeżycie.

W tym roku też była pani o krok od olimpijskiej nominacji. Wielu nawet uważa, że moralnie to pani należał się paszport do Rio. Dwa tygodnie przed kończeniem kwalifikacji w rankingu była pani na drugim miejscu, dającym awans, z dużą przewagą nad Rosjanką i Ukrainką. Tymczasem w ostatnich imprezach sponsorzy obu zawodniczek zorganizowali zawody ze swoimi sędziami i obie rywalki uzyskały noty przewyższające ich rekordy życiowe, wyniki, których podczas bezpośredniej rywalizacji z panią nie były w stanie osiągnąć. Została pani oszukana?

Byłam i jestem rozczarowana. Tym bardziej że - jak pan wspomniał - moja kwalifikacja wyglądała dosyć pewnie. W ostatnich tygodniach przed zamknięciem list rankingowych wydarzyło się coś tak nieoczekiwanego, że trudno to wytłumaczyć. Stąd moje wielkie rozczarowanie. Ale trzeba się podnieść. Mam taki charakter, że staram się nie rozczulać nad porażkami, na które nie mam wpływu. Zobaczymy, co się wydarzy, jestem pierwszą rezerwową i może jeszcze uda mi się pojechać na te igrzyska.

Start na igrzyskach to dla wielu sportowców największe osiągnięcie. A pani co najbardziej sobie ceni?

Nadal dwunaste miejsce podczas mistrzostw Europy na Martinim oraz wysokie pozycje w Aachen. To są największe niemistrzowskie zawody świata, gdzie startują najlepsze reprezentacje. Tam, już na Rubiconie, dwa razy udało mi się zająć trzecie miejsce. Byliśmy przed zawodnikami z niemieckiej kadry A. To ogromne osiągnięcia.

W ujeżdżeniu, bardzo elitarnej konkurencji, nieczęsto reprezentanci Polski docierają do tak eksponowanych miejsc. Pani też mocno musi się rozpychać, by zakwalifikować się do finałowych przejazdów. Z czego to wynika?

I z zaplecza, i z sędziowania. Rozmawialiśmy już o tym, że u nas jest mniej stajni, trenerów, koni, wszystkiego. Młodzi zawodnicy często nie mają możliwości, by rozwijać swój talent i pasję. Na przykład w Niemczech czy Holandii możliwości rozwoju jeźdźca są nieporównywalnie większe. To przekłada się na liczbę dobrych zawodników i ich wyszkolenie. Z przyjemnością się patrzy, jak jeżdżą reprezentanci tych krajów. I przyznam, że mogę troszkę zrozumieć sędziów. Kiedy widzą Niemców, od razu kojarzą ich z dobrymi przejazdami i dobrą punktacją. Zawodnicy z mniej znanych krajów potrzebują trochę czasu, by przekonać jury, że też potrafią jeździć. To jest normalne.
Pani najbliższe sportowe plany?

Pod koniec czerwca chcę wystartować w dużych międzynarodowych zawodach w Rotterdamie, a potem pojechać do mojego ukochanego Aachen. Mam też nadzieję, że na mistrzostwach Polski uda mi się pokazać następnego wyszkolonego przeze mnie konia. Może jeszcze nie tak dobrego jak Rubi, no, ale chciałabym, żeby już się zaprezentował.

Ale w sierpniu wciąż trzyma pani termin na wylot do Brazylii.

O tak. Jak mówiłam, jestem pierwszą rezerwową i wszystko może się zdarzyć.

Ujeżdżenie, czyli wdzięk i elegancja

Ujeżdżenie to olimpijska konkurencja jeździecka. Polega na tym, że jeździec i koń wykonują serię określonych wcześniej ruchów, zwanych figurami na czworoboku.

Często obserwatorzy nazywają ujeżdżenie (z francuskiego dresaż) także „Tańczącymi końmi”. Tę olimpijską konkurencję można bowiem porównać do tańca. Ujeżdżenie, zwłaszcza na poziomie Grand Prix, to najwyższy stopień wtajemniczenia, porozumienia i harmonii z koniem. Znajomość podstaw tej konkurencji jest konieczna przy uprawianiu innych dyscyplin jeździeckich. Ujeżdżenie jest też jedną z trzech prób, jakie obejmuje wszechstronny konkurs konia wierzchowego.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska