Bezrobotni po kursach nie mają pracy

Redakcja
Ewa Berek z Gościc ma na koncie siedem ukończonych kursów dla bezrobotnych, ósmy w drodze. Jakie są z nich korzyści? Chyba tylko takie, że kursy otworzyły ją, odbudowały zrujnowane poczucie godności. Pracy nie dały.
Ewa Berek z Gościc ma na koncie siedem ukończonych kursów dla bezrobotnych, ósmy w drodze. Jakie są z nich korzyści? Chyba tylko takie, że kursy otworzyły ją, odbudowały zrujnowane poczucie godności. Pracy nie dały. Paweł Stauffer
Pomysł był taki: odnaleźć osoby, które pokończyły po kilka kursów dla bezrobotnych, i sprawdzić, czy znalazły dzięki temu pracę. Czy może na kursach zarobili jedynie instruktorzy, autorzy projektów i urzędowi pośrednicy, przerzucający z Brukseli do Polski pieniądze, zwane dla powagi "środkami".

- Nie powiem, zadbano o nas. Trzysta złotych na fryzjera, trzysta na kosmetyczkę. Garsonka w stylu biznesłumen. Nigdy tyle na siebie nie wydałam, co wydał na mnie urząd pracy. Od sześciu lat u fryzjera nie byłam. I co? - zawiesza pytanie Anna Kędzierska, ale tak modulując głos, żeby było wiadomo, jaka jest odpowiedź. To znaczy rymowana i nie do druku.

I co? I było między innymi tak: Pani Anna pojechała do biznesmena z Nysy, który szukał pomocy do księgowości w swych hurtowniach odzieży. CV napisane jak należy, bo ćwiczyła to na jednym z pierwszych kursów dla bezrobotnych, jaki przeszła. Włos wyszczotkowany, makijaż wzorowy, ciuch stosowny. Jeszcze dziś gwiżdże z zachwytem, gdy sobie przypomina swe ówczesne odbicie w lustrze.

Facet zerknął na CV, a ona w jego oczach wyczytała sympatię i aprobatę. Wziął ją na miesięczną próbę. Gdy już wychodziła, zapytał, czy nie zamierza w najbliższym czasie rodzić.

Pytanie niepoprawne politycznie, ale przecież w jej sytuacji i tak absurdalne. Panie, ja czekam już, żeby zostać babcią - odparła ze śmiechem. To ile pani ma lat? - pyta mężczyzna i zerka w CV, a potem twarz mu buraczeje. - Do widzenia! Ja staruch do roboty nie przyjmuję.

Bardzo przeżyła ten afront buraka. Miała wtedy 47 lat. Dziś ma 55. I nadal jest bez pracy.

Mogę się tym powachlować

Wyszków Śląski pod Nysą. Siedzimy w ogródku pani Anny, a rowerowy roznosiciel ulotek w koszulce z Kauflandu wkłada między sztachety płotu sklepową gazetę, która obiecuje "cenową odwilż".

- To najbardziej czytana i ceniona gazeta we wsi - mówi pani Anna. - Przeceny, okazje, obniżki. Ludzie tu liczą każdy grosz, bo bieda piszczy. Właściwie taka umieralnia.

Pani Anna na prośbę fotoreportera wachluje się plikiem dyplomów ukończenia rozmaitych kursów dla bezrobotnych organizowanych przez Powiatowy Urząd Pracy w Nysie. Jak dotąd było ich siedem, właśnie trwa ósmy: "Mały Nysanin", który ma wykształcić Annę na przedszkolankę.

W wachlarzu są świadectwa kursów: pracownika biurowego (2011), pracownika biurowego z obsługą komputera (2007), księgowości małych i średnich przedsiębiorstw (2008), plecionkarstwa i wikliniarstwa (2009), obsługi programu księgowego "Symfonia" (2010), aktywnego szukania pracy "Pigmalion" (2010), rodzica na rynku pracy (2013).

Każdy dyplom upstrzony logosami patronackich instytucji. Z każdego wdzięczą się europejskie gwiazdki. Siedem szkoleń i efekt taki, że pani Anna od rana wyrywa w ogródku chwasty. A jesienią - na grzyby. W pobliskich borach prawdziwki wielkie jak miednice.

Dziś też ostro pracowała wśród zieleni i gdy dzwonimy do niej wieczorem, że już dojeżdżamy, pyta, czy nie będzie nam przeszkadzało, jak wypije do tej pory szklankę piwa.
- A dlaczegóż, na Boga, miałoby przeszkadzać?!

- Bo wie pan, poczuje pan zapach i pomyśli, że nie dość, że bezrobotna po siedmiu kursach, to jeszcze ze skłonnościami. Trzeba się szanować. Nauczyli mnie tego na tych szkoleniach. To jeden z niewielu jak na razie pożytków z tych kursów. No i może jeszcze to, że mogłam się wygadać przed psychologiem. Ale o to, co mówiłam, proszę mnie nawet nie pytać.

Profesor Higgins szlifuje bezrobotną

Na kurs "Symfonia" przyjechała jakaś wzięta pani profesor. Anna opowiada, że złapała się za głowę, gdy usłyszała, że w dwa dni ma ich nauczyć tego, czego księgowi uczą się pół roku.

Z kolei kurs "Pigmalion" miał nauczyć Annę kreatywności i przebojowości. "Pigmalion" to sztuka w 5 aktach angielskiego pisarza G.B. Shawa.

Streszczenie (za Wikipedią):
"Profesor Higgins zakłada się ze swoim przyjacielem Pickeringiem, że w ciągu 6 miesięcy wprowadzi na salony biedną kwiaciarkę Elizę. Profesor uczy dziewczynę zasad gramatycznej i pięknej mowy oraz towarzyskiej ogłady, po czym wprowadza ją do ambasady na przyjęcie i wygrywa zakład. Po powrocie do domu nie dziękuje jej jednak, natomiast mówi, że pozbył się w końcu olbrzymiego ciężaru".

Nie wiadomo, kto i na jakim szczeblu nadał szkoleniu nazwę "Pigmalion", ale w tej chęci pozbycia się ciężaru coś jest. Anna Kędzierska:

- Władzy się wydaje, że jak wyda na szkolenia pieniądze Unii i nas podszlifuje w tym lub owym, to spadnie jej z serca ciężar. To nieprawda. Cały system pomocy bezrobotnym jest zły. Ogromne pieniądze idą na szkolenia i wsparcie bezrobotnych, a potem wystarczy jakiś głupi przepis, aby cały ten zapał, cały wysiłek poszedł na marne.

Przykłady? Pani Anna rzuca pierwsze z brzegu. W programie "Pigmalion" jest zapis, że korzystając z dobrodziejstw projektu, nie wolno iść pracować do sfery budżetowej. Nie można iść nawet do muzeum czy biblioteki na sprzątaczkę. Tylko do prywatnego. Absurd? Absurd.

Albo te 19 tysięcy, które idzie za bezrobotnym do nowego pracodawcy. On nie może ich wykorzystać tam, gdzie by się najbardziej przydały, czyli na opłacenie ZUS-u lub na płace. Może za to kupić sprzęt: krzesła, biurka, komputery, lampy. Może też kupić nową łopatę. Tyle tylko, że pracodawca najczęściej już to ma.

Albo nagle okazuje się, że kształcąc się właśnie na kolejnym kursie na opiekunkę dziecięcą, pani Anna nie może być zatrudniona w przedszkolu, a tylko w żłobku lub świetlicy dziecięcej.

- To celowe zamykanie furtek. Bo gdzie dziś pan znajdzie żłobek? Gdzie tu w okolicy świetlice dziecięce? - pyta pani Anna, ale znów tak, że znamy odpowiedź.

A ta garsonka a la biznesłumen, którą podarowano Annie w urzędzie pracy, to od razu widać było, że z zamówień publicznych. Ktoś wybrał najtańszą ofertę. Materiał jak szmata, nie trzyma fasonu, bo uszyta jak dla karnej kompanii w Chinach.

Mamo, ty trzymaj ten dom

Jej młodszy syn skończył informatykę na Politechnice Opolskiej i prysnął do Wrocławia, ma robotę w IBM. Starszy jest kierowcą w Irlandii. Siedzi na zielonej wyspie od 6 lat i czeka, aż coś zazieleni się w Polsce. Ale powoli traci nadzieję.

- Bo ostatnio powiedział mi: mamo, trzymaj dom, ja go kiedyś wyremontuję, ale dopiero jak wrócę do Polski na emeryturę.

- A daleko mu jeszcze do emerytury?
- Daleko. Ma 32 lata.

Mąż pani Anny pracuje jako kierowca w firmie, która rzuca go po całym kraju. Wozi robotników, ale jak trzeba, to sam złapie za łopatę i macha razem z nimi. Zarabia w ten sposób na dom.

Jakiś czas temu przykleił do ściany frontowej ocieplające ubranko ze styropianu. Najcieńszego, żeby wyszło tanio. Teraz przydałoby się rzucić na to tynk.

Pani Anna ma maturę, twórczą duszę i inteligencką przeszłość. Była instruktorem ds. kultury i szefową w nyskim Klubie Międzynarodowej Prasy i Książki. To były takie należące do "Ruchu" klubokawiarnie z gazetami i książkami, oazy niespiesznej, jak wszystko w PRL, kultury.

- Miałam swój budżet, zapraszałam artystów, poetów, profesorów z Warszawy - wspomina.
Potem KMPiK uległ zmianom ustrojowym, oderwał się od macierzy, usunął z nazwy literę "K" i jest dziś prężnym Empikiem. Wielkie "korpo" opanowane przez sformatowanych młodzików do tego stopnia, że osobie w wieku pani Anny pewnie nie dano by tam nawet pozmywać podłogi.

- Wkurza mnie ten bezwzględny kult młodości. Czy ja jestem gorsza od trzydziestolatka? Mam doświadczenie, dzieci odchowane, mnóstwo czasu, dyspozycyjność…

Gdy w Polsce wybuchła przedsiębiorczość, pani Anna założyła z mężem firmę transportową, w której zatrudniła synów, rzecz jasna, gdy dorośli. Przyszła recesja, kryzys jeden, drugi, ucieczka synów na swoje i trzeba było firmę zamykać.

Jak napisała w swoim felietonie-wspomnieniu, sporządzonym na okoliczność rozmowy z dziennikarzem:

"Pracę straciłam w 2002 roku, byłam wtedy o 11 lat młodsza, o 11 kg szczuplejsza, miałam więcej energii i zapału. Myślałam, że posiedzę w domu przez pół roku, odpocznę, wynudzę się i ponownie poszukam zatrudnienia".

Z pół roku zrobiło się nagle pięć lat i Anna zdała sobie sprawę, że jest wycofaną z życia, zamkniętą w sobie i wystraszoną ciućmą w dresie, która boi się wstać, ubrać po ludzku, uczesać i wyjść do roboty.

I wtedy z urzędu pracy dostała propozycję kursu zawodowego.
Podkreśla: - Ja nie mam nic do urzędu pracy. Oni są w porządku, robią, ile mogą. Doradca jest miły i się o nas stara. Ale przecież to nie ich wina, że Nysa zdycha. Nie ich wina, że w Polsce są głupie przepisy.

Bo jest jak? Pracodawca bierze sobie z urzędu pracy stażystę na pół roku. Ubezpieczenie i pensję stażową - lichutkie 800 zł - płaci za pracownika urząd pracy. Po pół roku stażysta wylatuje, a właściciel firmy bierze sobie nowego stażystę, za którego nadal płaci urząd.

- W ten sposób niektórzy mają non stop darmowego pracownika - żali się pani Anna. - Też odbębniłam taki półroczny staż. Jako pomoc biurowa. Robiłam 300 procent normy. Szefowa była miła i fajna, ale mnie zwolniła, bo dlaczego miała nie zwolnić, skoro mojej następczyni nadal nie musiała płacić pensji i ubezpieczenia. Wyleciałam w piątek, a w poniedziałek na moim krześle siedziała już nowa stażystka. Proszę pana, ktoś to wymyślił nie bez przyczyny, ktoś za to bierze ogromna kasę.

Te pół roku to był jedyny czas, kiedy pracowała. Za 800 złotych miesięcznie. Mimo że pracy szuka namiętnie, a i urząd jej dla niej szuka. Kogo winić? Pani Anna wzrusza ramionami.

- Ja tam nie krzyczę, że ten czy tamten polityk winny, bo sama nie wiem, gdzie wina. Świat. Życie. Tak jest.
- A dlaczego pani się wciąż uśmiecha?
- Mogę sobie pozwolić na wesołość, bo straciłam złudzenia.

Wyrobiłam się

Ewa Berek z Gościc, małej wsi za Paczkowem, tuż przy granicy z Czechami, ma na koncie aż siedem ukończonych kursów dla bezrobotnych. Bo ósmy właśnie kończy.

ABC komputera, florystyka, czyli układanie kwiatów, malowanie na szkle, wikliniarstwo, opieka nad osobami starszymi (z nauką języka), znów komputery i znów opieka, ale tym razem nad dziećmi. I nic! Zero. Nie ma dla niej pracy.

Chciałam pracować na czarno, na czerwono, jakkolwiek. Nie dało się.
Więc siedzi na dużym domu i podziwia przyrodę, dla której wraz z mężem rzuciła Rybnik, gdzie on miał warsztat stolarki, a ona etat przedszkolanki.

- Żyło się, dobrze było, ale tu nas ciągnęło, do natury - tłumaczy.
A natura w Gościcach cudna. Ogród wychodzi na panoramę Pradziada. Obok Jawornik, Jagodowa Góra, Skała. Pani Ewa nastawia sobie budzik, żeby podziwiać wschody słońca. Nocami siedzi w ogrodzie i spogląda w gwiazdy. Chwali się, że widziała na własne oczy ostatni lot Discovery.

Ten przyjazd do Gościc ze Śląska to był powrót Berków do rodzinnego gniazda. Ziemia poniemiecka, ojciec Ewy z Kresów, matka góralka - typowy powojenny los wpisany w historię tych ziem. Z kolei ojciec jej męża to góral, a matka - z Kieleckiego. Tak czy tak, harde sztuki i twarde. Refleksyjne. Wrażliwe na piękno otoczenia. Dlatego w Rybniku, dokąd jeszcze w PRL pojechali za chlebem, czuli się nieswojo.

Ale roboty wokół Gościc na lekarstwo, nawet po kursach.
- Coś za coś - mówi pani Ewa i częstuje nas ogórkową, że palce lizać.

Mąż w Austrii, bo tam jednak potrzebują fachowców od stolarki. Córka w Rybniku prowadzi firmę tynkarską i zatrudnia w niej starszego syna. A młodszy syn studiuje anglistykę na Uniwersytecie Opolskim. Był nawet na okładce "Akademickiej".

- Wie pan, ja do urzędu pracy pretensji nie mam, bo mi roboty nie wyczarują. Jest, jak jest. Ale mam do nich wdzięczność za jedno. Bo ja myślałam, że te kursy to taka lipa, a one mnie na nogi postawiły. Wyciągnęły za uszy do życia.

A było ponoć z czego wyciągać. Nerwice lękowe. Pielęgnowane poczucie własnej gorszości. Upokorzenia odkładające się po każdej rozmowie z pracodawcą.

- Ja byłam zamknięta jak sejf, proszę pana. Nie umiałam się odezwać. Jak widziałam w telewizji, że dziennikarz pyta ludzi na ulicy, to się zastanawiałam, czybym coś wydukała. A teraz trudno mnie przegadać, wyrobiłam się - chwali się.

Twierdzi, że to wszystko dzięki kursom dla bezrobotnych. One ją otworzyły, uwolniły energię, odbudowały zrujnowane poczucie godności i własnej wartości.

Potem tę energię poniosła między takie same jak ona. Kilkanaście kobiet z Gościc, wszystkie bez pracy lub dorabiające dorywczo, to tu na czarno, to tam… Potrząsnęły uśpionym Kołem Gospodyń Wiejskich i uczyniły 58-letnią Berkową jego przewodniczącą. I też się pootwierały, choć były czasem pozamykane mocniej niż ich szefowa.

- Coś w nich puściło, proszę pana. Jeździmy, robimy stroiki, wieńce, zdobywamy nagrody, pokazujemy się. Lepiej nie mieć pracy, ale mieć radość istnienia, niż nie mieć pracy i kisnąć w goryczy.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska