Biskup z dżungli

Fot. Jerzy Stemplewski
Należący do Zgromadzenia Księży Werbistów abp Wilhelm Kurtz urodził się w 1935 roku w Kępie. W wieku 27 lat otrzymał święcenia kapłańskie. Od roku 1967 pracuje w Papui- Nowej Gwinei. W 1982 roku otrzymał sakrę biskupią i został ordynariuszem diecezji Kundiawa. W 1999 został mianowany arcybiskupem archidiecezji Madang.
Należący do Zgromadzenia Księży Werbistów abp Wilhelm Kurtz urodził się w 1935 roku w Kępie. W wieku 27 lat otrzymał święcenia kapłańskie. Od roku 1967 pracuje w Papui- Nowej Gwinei. W 1982 roku otrzymał sakrę biskupią i został ordynariuszem diecezji Kundiawa. W 1999 został mianowany arcybiskupem archidiecezji Madang. Fot. Jerzy Stemplewski
Z ks. abpem Wilhelmem Kurtzem, biskupem diecezji Madang w Nowej Gwinei, rozmawia Krzysztof Ogiolda

- Jak to się stało, że człowiek z podopolskiej parafii Luboszyce został biskupem u Papuasów?
- Jestem na Nowej Gwinei od 1967 roku, ale oczywiście nie od razu byłem biskupem. Wyjechałem jako misjonarz werbista. Skierowano mnie do pracy w górach, w najbardziej prymitywnym i najpóźniej ewangelizowanym terenie. Dostałem parafię bez kościoła, szkoły i szpitala. Wszystko to trzeba było zorganizować od podstaw i to były moje najtrudniejsze lata w życiu. Moi parafianie byli właściwie poganami, choć setkami przychodzili na mszę świętą. Z czasem udało mi się dostać pomoc z zagranicy i mogłem po roku wybudować drewniany, pokryty blachą kościół. Był bardzo skromny, ale wystarczająco duży. Po dwóch latach przeżyłem wielką radość misjonarza, chrzest 400 osób, które osobiście przygotowywałem. W sumie przepracowałem w tej stacji 13 lat.

- Tak licznych nawróceń już pewnie potem nie było?
- Była normalna praca duszpasterska, a równocześnie udało mi się zbudować w okolicznych stacjach misyjnych trzy kościoły, trzy szkoły i trzy szpitale w bardzo trudnym terenie. Żeby dowieźć w tamtejszej glinie materiały budowlane pod górę, zakładałem na koła łańcuchy śniegowe. Miejscowi ludzie nieraz wykopywali mnie z błota i wyciągali na wierzchołek. Wtedy nauczyłem się, że razem z miejscowymi ludźmi trzeba prowadzić nie tylko ewangelizację, ale także poprawiać ich sytuację materialną przez rozwój szkolnictwa i służby zdrowia. Żeby misje były skuteczne, to musi zawsze iść w parze. Z tamtej górskiej parafii trafiłem na dwa lata do większej stacji przy głównej drodze, a potem, w roku 1982, zostałem biskupem.

- Jakie były początki w nowej roli?
- Przez 18 lat byłem biskupem w Kundiawie, w górach, ucząc się na własnych błędach. Nikt mi nie pokazywał, jak prowadzić biuro diecezjalne, jak organizować pracę księży. Z czasem świeccy pomocnicy z Austrii zbudowali mi katedrę i pomogli zorganizować biuro. Na początku nie miałem nawet sekretarza i sam prowadziłem całą korespondencję. Nie ma porównania do tego, jak funkcjonuje choćby diecezja opolska. Ale mimo to prowadziliśmy duszpasterstwo rodzin, mieliśmy dużo seminarzystów, rozwinięte szkolnictwo i służbę zdrowia. Od kilku lat jestem biskupem w diecezji Madang, najstarszej na Nowej Gwinei, założonej w 1896 roku. Kiedy przyjechałem na misje, byłem urzeczony tym miejscem - morzem, pięknymi wyspami, palmami, rafami koralowymi - myślałem, że tu byłoby pięknie pracować. Ale trafiłem w góry, gdzie najwyższy szczyt miał 4500 metrów. Nad morze trafiłem dopiero po ponad 30 latach, jako arcybiskup.

- Jak dużą diecezją ks. arcybiskup kieruje? Ilu macie księży?
- Na terenie wielkości jednej dziesiątej Polski mieszka 147 tysięcy moich diecezjan, czyli dziesięć procent wszystkich katolików w Papui-Nowej Gwinei. Mam do dyspozycji zaledwie 36 księży, którzy pracują na bardzo oddalonych od siebie stacjach misyjnych, w tym 15 księży tubylców. Bo powołania kapłańskie mamy, choć nie wszyscy się potem sprawdzają w pracy. Dla ludzi wychowanych w tamtej kulturze celibat jest czymś bardzo trudnym do przyjęcia. Oni rozumieją, że to dar dla Boga, ale nie wszyscy potrafią w nim żyć, choć wielu pracuje bardzo dobrze. Obok katolików kiedyś mieszkali tam animiści, czyli ludzie wierzący w duchy przodków. Teraz razem z nami żyją luteranie.

- Skąd luteranie na Nowej Gwinei?
- Ten kraj był do końca I wojny światowej kolonią niemiecką. Dlatego od początku obok siebie pracowali tam księża katoliccy i ewangeliccy. Właściciele plantacji i niemieckich przedsiębiorstw zajmujących się zbiorem orzechów kokosowych to byli Niemcy i bardzo często luteranie. Oni sprowadzali swoich misjonarzy.

- Walczycie o dusze tubylców?
- Ani trochę. Współpracujemy bardzo zgodnie. Na Nowej Gwinei podzieleni chrześcijanie na pewno nie gorszą miejscowych ludzi sporami religijnymi czy rywalizacją. Spotykamy się przy okazji różnych świąt, mamy wspólne nabożeństwa. Obecnie katolików jest trochę więcej niż ewangelików. Zresztą duchowni luterańscy z Europy chyba trochę za szybko zostawili tamten Kościół miejscowemu klerowi, który nie do końca był jeszcze przygotowany. Wielu ich wiernych padło łupem sekt z Australii i Ameryki, ale są one i naszym problemem. Przez kłamstwa i bardzo dowolne interpretowanie Biblii czynią wiele złego, zwłaszcza że przy tym kuszą młodzież pieniędzmi i nowoczesną muzyką.

- Jakie inne trudności ma Kościół na Nowej Gwinei?
- Od lat mamy problemy z wielożeństwem. Kiedyś to, że naczelnik czy wódz wioski miał 4-5 żon, miało uzasadnienie ekonomiczne. Miał najwięcej ziemi, żeby uzasadnić swoją władzę, a ktoś musiał na niej pracować. Dziś często mamy do czynienia z pewnym wyrachowaniem. Ludzie chętnie powołują się na stary miejscowy zwyczaj, ale porzucają jedną żonę dla innej lub biorą sobie kolejną dlatego, że mają pieniądze i mogą sobie na ten luksus pozwolić. Dotyczy to szczególnie polityków.

- Czy diecezjanie księdza arcybiskupa wierzą w czary?
- Niestety tak i bardzo trudno tę wiarę w magię wyplenić. Śmierć kogoś bliskiego, zwłaszcza jeśli jest młody, miejscowi ludzie tłumaczą sobie w ten sposób, że ktoś rzucił na niego czar. Nie wierzą lekarzom, którzy próbują racjonalnie wyjaśnić przyczynę śmierci. Ten, kogo obwiniają o czary, często jest torturowany, żeby się przyznał do winy, nawet jeśli jest staruszkiem i należy do rodziny. Karą za rzekome czary jest też wykluczenie. Znam przykład miejscowej kobiety, która przez dwa lata wspaniale opiekowała się swoim mężem, ofiarą wypadku drogowego. Kiedy mężczyzna zmarł, jego bracia oskarżyli ją, że wypadek był skutkiem jej czarów. Dokuczali jej do tego stopnia, że wpędzili ją w chorobę psychiczną, a w końcu doprowadzili ją do śmierci. Nie jesteśmy w stanie wykorzenić tych okrutnych zwyczajów. Nasi ludzie od lat wyrastają w tradycji chrześcijańskiej, ale te pogańskie zwyczaje noszą gdzieś głęboko w sercu.

- Czy młodzi garną się do Kościoła?
- Mamy bardzo dużo młodzieży w Kościele. Kiedy udzielam bierzmowania, zwykle czekają na mnie grupy liczące 200-300 osób. Oni trzymają się mocno swoich wspólnot. Ale wielu młodych ma u nas kłopoty z narkotykami. Tym bardziej, że marihuana rośnie normalnie w ogrodach. Nowym niebezpieczeństwem jest na Nowej Gwinei alkohol. Jeszcze kilka lat temu tubylcy żyjący w lesie nie znali go wcale, choć w miastach można go było kupić w sklepach. Od pięciu-sześciu lat nauczyli się robić piwo z bananów. Nie tylko piją alkohol i biorą narkotyki, ale też nimi handlują, nierzadko za broń. Za czasów mojej pracy misyjnej wojny plemienne odbywały się na łuki. Teraz coraz częściej w użyciu jest broń palna. Zło szybko do nas przenika. Najłatwiej ulegają mu ci młodzi, którzy są sfrustrowani, bo już mają lepsze wykształcenie, ale nie ma dla nich pracy.

- To całkiem tak jak w Europie...
- Myślę, że o wiele gorzej. Przemysł w miastach jest jeszcze bardzo słaby. Rozwój się zatrzymał. Nawet tam, gdzie były kiedyś drogi i lotniska, dziś zarastają trawą. Rząd jest totalnie skorumpowany. Pieniądze zamiast na rozwój kraju trafiają do kieszeni polityków i urzędników. Dotyczy to także pomocy charytatywnej. Mamy w kraju złoto, miedź, nikiel, kobalt i ropę naftową, ale przeciętny mieszkaniec Nowej Gwinei nic z tego nie ma.

- Jak bardzo wiernym księdza arcybiskupa doskwiera bieda?
- Nie głodują, a nawet odżywiają się dobrze. W większości są rolnikami, a ziemia u nas jest żyzna. Nie ma zimy, więc co wsadzą do ziemi, to wyrośnie. Warzyw i owoców jest pod dostatkiem, a mieszkający na wybrzeżu mają dosyć ryb. Żywności nie brakuje, nie ma natomiast pieniędzy. No i wielu mieszkańców Nowej Gwinei choruje na AIDS. Szacuje się, że mamy 20 tysięcy zarażonych wirusem HIV.

- Światowe media często zarzucają Kościołowi, że przyczynia się do rozwoju AIDS, nie zgadzając się na używanie prezerwatyw. Czy wasi wierni też oskarżają o to Kościół?
- Nasi ludzie tak nie myślą. Do niedawna byliśmy zasypywani przez rząd i Stany Zjednoczone kartonami prezerwatyw, bo oni traktują to jako warunek rozwoju, ale nasi ludzie z nich nie korzystają. Uważają to za coś nienormalnego. My ze swej strony konsekwentnie propagujemy wierność małżeńską i naturalną regulację poczęć.

- Skoro wierni nie mają pieniędzy, to jak utrzymują swoje parafie?
- Oni mogą co najwyżej przynieść trochę jedzenia. Reszta jest już na moich barkach. Korzystam z patronatu misyjnego mojego zgromadzenia, czyli księży werbistów. Na szczęście są tacy, którzy nam pomagają, zarówno w Polsce, jak i na Zachodzie Europy. Dzięki nim możemy kształcić seminarzystów, utrzymać misjonarzy, zapewnić im środki transportu, czyli samochody i łodzie motorowe, paliwo, dach nad głową itd. Nasze parafie w dżungli nie poradziłyby sobie same.

- Chętnie ksiądz arcybiskup wraca do Luboszyc?
- Ostatnio byłem w swojej małej ojczyźnie trzy lata temu i zawsze chętnie przyjeżdżam, bo wtedy człowiek widzi, jak dobrze być wśród swoich. Myślę, że w Polsce dobrze się dzieje. W Luboszycach powstaje wiele nowych domów, choć oczywiście wiem, że wielu ludziom żyje się w Polsce trudno. Myślę, że najważniejsze jest jednak to, że jesteśmy wolni. Możemy bez obawy mówić, co myślimy, możemy wyjeżdżać. Sam doświadczyłem po święceniach kapłańskich w 1962 roku braku takiej wolności. Władze komunistyczne nie pozwoliły mi wyjechać na misje. Udało mi się to dopiero po czterech latach.

- Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska