Bitwa o krzyż. W tej walce przegrywamy wszyscy

fot. Karolina Eljaszak / MM Warszawa
Krzyż nie służy do walki.
Krzyż nie służy do walki. fot. Karolina Eljaszak / MM Warszawa
W czasie sporu o krzyż przed Pałacem Prezydenckim charakteru i zdecydowania zabrakło i władzom państwowym, i kościelnym.

Pat kończący tzw. bitwę o krzyż przed Pałacem Prezydenckim nie jest - jak w szachach - remisem. Ten pat jest porażką - państwa, Kościoła i tzw. obrońców krzyża. Cała ta sytuacja pokazała bowiem nie tylko, że społeczeństwo jest głęboko podzielone.

To wiadomo od dawna. Pokazała także, że nie radzimy sobie z trudnymi sytuacjami, a bierne czekanie aż problem sam się rozwiąże, okazało się - który to już raz w historii Polski - boleśnie nieskuteczne.- Bardzo źle się stało - uważą ks. Krzysztof Trembecki, diecezjalny duszpasterz młodzieży - że krzyż stał się przedmiotem i elementem politycznej gry.

Powodem tego była m.in. mało czytelna, wręcz nieudolna postawa prezydenta-elekta. Jego oficjalne zapewnienie, że w miejscu krzyża stanie tablica upamiętniająca ofiary tragedii smoleńskiej pozwoliłaby zakończyć spór, zanim się jeszcze rozpoczął.

Diagnozę księdza pośrednio potwierdzili przed telewizyjnymi kamerami przedstawiciele Ruchu 10 Kwietnia, zapewniając, że jeśli otrzymają gwarancję godnego uczczenia ofiar, natychmiast odstąpią od blokowania krzyża.

Ta skądinąd rozsądna wypowiedź pokazuje jednak, że krzyż ustawiony przez harcerzy przed pałacem, najpóźniej w chwili, gdy opatrzono go tabliczką zapowiadająca ustawienie w tym miejscu upamiętnienia, utracił - przynajmniej częściowo - swoją funkcję religijną.

Od krzyża jako znaku zbawienia ci panowie pewnie nigdy by nie odstąpili (i byłaby to postawa godna szacunku). Ale odkąd stał się on zapowiedzią i poniekąd gwarantem pamięci o ofiarach, a tym samym - symbolem politycznym, są go gotowi opuścić, gdy tę funkcję spełni.

Pozasakralną rolę owego krzyża potwierdził też jeden z polityków PiS, zarzucając Bronisławowi Komorowskiemu, że kazał krzyż usunąć, by zniszczyć pamięć o swym poprzedniku. Trudno się z tą argumentacją zgodzić.

Po pierwsze pamięć ludzka nie jest aż tak sterowalna. Po drugie, jedynym sacrum wiążącym się z krzyżem powinien pozostać Chrystus. Nikt inny, choćby najszlachetniejszy i najbardziej zasłużony. Z pewnością o pomniku, nie o krzyżu, mówił też metropolita warszawski abp Nycz, iż Kościół nie jest stroną w tej sprawie. Wypada się z nim zgodzić.

Nie zmienia to jednak faktu, że wśród pasterzy Kościoła w Polsce zabrakło autorytetu, który wypowiedziałby się jasno - przed gorszącym konfliktem - w sprawie krzyża. Nie uczynił tego ani biskup warszawski, ani prymas Polski, ani metroplita krakowski. Symbolem swoistego kryzysu autorytetu stał się udział w procesji idącej po krzyż kilku młodych, nieznanych tłumowi księży, którzy obrzuceni wyzwiskami typu: księdzem jesteś, nie ubekiem!, nawet nie podjęli próby dyskusji z "obrońcami", jakby z góry zakładając, że nie zdołają ich przekonać.

Źle się stało, że w sytuacji, gdy władze kościelne i państwowe postanowiły wspólnie o przeniesieniu krzyża do kościoła św. Anny, nie uczynił tego nie tylko nikt z biskupów, ale nawet żaden z wielu cieszących się poważaniem warszawskich księży. Gdyby demonstranci nie ustąpili przed swoim biskupem, byłoby jasne, że łamiąc kościelną dyscyplinę, sytuują się na obrzeżach Kościoła, a może i w jakimś sensie poza nim.

Dziś mają prawdopodobnie poczucie misji. Nie wszyscy są pewnie politycznymi cynikami, więc wielu pewnie szczerze wierzy, że w miniony wtorek autentycznie bronili krzyża. Nawet jeśli autorytety nazywają ich sektą (bp Pieronek) czy profanatorami (Szymon Hołownia).

- Usuwanie krzyża w Polsce źle się kojarzy - tłumaczy ks. dr hab. Marek Lis z Wydziału Teologicznego UO - przypomina peerelowskie praktyki z lat 50., gdy usuwano krzyże ze szkół po wyprowadzeniu z nich katechezy. To prawda, że dziś w Polsce nie zakazuje się obecności krzyża w przestrzeni publicznej. Co nie zmienia faktu, że zebrany pod pałacem tłum miał obawy, że za chwilę nie będzie tam ani krzyża, ani tablicy upamiętniającej ofiary.

Wszystko to prawda, tylko czy w tym kontekście demonstranci słusznie uchodzą za obrońców krzyża? Można mieć poważne wątpliwości. Najgłośniejsza w późnym PRL-u akcja w obronie znaku krzyża miała miejsce w 1984 roku w szkole we Włoszczowej. Trzystu uczniów protestowało tam przeciwko usunięciu krzyży z sal szkolnych.

Wielu z nich zapłaciło za to niedopuszczeniem do matury i wilczym biletem, który po zakończeniu szkoły uniemożliwiał im podjęcie pracy. Katecheci tych uczniów zostali skazani na kary więzienia. W tej perspektywie jak gorzki żart brzmiały słowa jednego z demonstrujących, który mówił - zwracając się do oficera straży miejskiej: Nie przelewajcie polskiej krwi. Protestującym nie tylko przelew krwi, ale i spadnięcie włosa z głowy nie groziło. I bardzo dobrze. Tylko po co komu takie pseudobohaterskie inwokacje.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska