Bo tu w Opolu są prawie wszyscy dobrzy ludzie...

Redakcja
Mieszkają z dala od swoich,  Romów z Rumunii. Dorota dla swoich dzieci nie chce życia na koczowisku.
Mieszkają z dala od swoich, Romów z Rumunii. Dorota dla swoich dzieci nie chce życia na koczowisku. Paweł Stauffer
Tłum przelewa się ulicą Krakowską. Większość przechodzi obojętnie obok żebrzącej Cyganki. Ktoś współczuje, ktoś rzuca ostro: "Do roboty byście się wzięli, nieroby!". Inny załagodzi: "Daj pan spokój, a jak Jezus teraz u Rumunów się narodzi? To dopiero by było…". No i łagodnieje atmosfera.

Czasami żebrząca kobieta usłyszy, że dzieci odurza narkotykami albo wódką. A kobieta trzyma je kurczowo. Pilnuje. Kiedy zdobędzie się jej zaufanie, to mówi, że jedyne, co w życiu dostała, to dzieci od Pana Boga.

Wiele różnych opowieści krąży na ich temat. Że kradną, tworzą żebraczą mafię, która specjalnie okalecza dzieci. Że tylko udają nędzę...

Od dwóch miesięcy dzieci Doroty chodzą do szkoły. 7-letnia Denisa wsłuchuje się w to, co mówi mama, chce być jak tłumacz. Powtarza po mamie, ale mówi wyraźniej - bardzo się stara i dobiera słowa. A do matki zwraca się po cygańsku.

Dorota zaczyna się tym irytować, że mała ciągle przerywa, udając tłumacza, krzyczy coś do niej w ich głośnym języku. Ale złość szybko mija i Dorota śmieje się ze smarkatej - ważnej, odkąd chodzi do szkoły. Dorota, a właściwie Doina, bo tak po rumuńsku brzmi jej imię. Doina od dwudziestu lat z przerwami mieszka w Polsce i woli, żeby nazywać ją Dorota.

Do szkoły poszła też jej o rok starsza siostra i dwaj bracia, 11-letni Leonardo i 14-letni Elwis.

Do rozmowy przyłącza się 9-letnia Patrycja, ciągnie za sobą chybotliwe krzesło. Dziewczynki wyjmują z różowych plecaków książki i zeszyty.

- Mam już drugą matematykę, bo tamta to już nieważna - mówi zaaferowana nową sytuacją. Denisa przekrzykuje Patrycję, zaczynają się o coś sprzeczać. Kłócą się po polsku. Do sprzeczki dołącza Leonardo - dziecięca wrzawa wypełnia pomieszczenie. Dorota, jej pięcioro dzieci, synowa i dwoje wnuków od dwóch lat mieszkają w przybudówce na jednym z osiedli na obrzeżach Opola.

W pomieszczeniu łóżka, kilka krzeseł, coś, co można nazwać półką. Brakuje pralki i lodówki. Nie ma też telewizora ani komputera. Dorota cieszy się z tego nowego życia. Już nie chce koczować jak kiedyś.

Ale strach, że wszystko może się zmienić, jest większy od tej radości. Nie nawykła do mówienia o tym, co siedzi jej w środku. Mówienie sprawia jej problem. Zresztą kto by jej słuchał, komu ma opowiadać? Mężczyzna surowy, nie pozwoli kobiecie za wiele pogadać.

Dorota po swojemu powzdycha, popłacze. Powie, że serce od ciężkiego życia boli. Potem się zbierze, bo wie, że życia nie zmieni. Mąż pracuje na budowie, zapłaci za wynajmowane mieszkanie, a potem jakby go nie było.

Ona myśli, żeby wszystkich nakarmić.
- Piotr zbiera puszki, to czasem coś dorzuci - mówi Dorota o synu. - Ten, co urodził się już w Polsce, w Szczecinie - dodaje.

Na najwyższej półce jakieś wyjątkowe wydanie Biblii. - Elwis dostał na urodziny od pani Ewy, ona dla nas bardzo dobra - opowiada o hojnej kobiecie. Ma tak wpojone od pokoleń, że życie zależne jest od innych, a od niej samej niewiele zależy. Jeszcze do XIX wieku rumuńscy Cyganie byli niewolnikami.
- A na tamte święta pani Ewa przyniosła nam sałatki, ciasta - mówi Dorota. Tamte, czyli poprzednie Boże Narodzenie.

W tym roku jej dzieci pierwszy raz w swoim życiu dostały prezenty od św. Mikołaja. Pierwszy raz też były w kinie, dzięki świetlicy środowiskowej Centrum Challenger i Janowi Całce, zastępcy naczelnika Biura Organizacji Pozarządowych w Opolu, które zorganizowało mikołajki dla dzieci z niezamożnych rodzin.

Dorota do "Heliosa" przyszła z dziećmi - nigdzie ich samych nie wypuści. Usiadła z nimi w pierwszym rzędzie, zaaferowana gigantycznym ekranem. Ciepło i bezpiecznie. Zasnęła.
A po mikołajkach jej dzieci były tak szczęśliwe i podekscytowane, że nie mogły w nocy zmrużyć oczu.

Dorota pokazuje dedykację w Biblii. 14-letni Elwis próbuje sylabizować, ale nie bardzo mu wychodzi. Jeszcze do niedawna chłopiec prowadzał po Krakowskiej psiaka na sznurku, wzbudzając sympatię przechodniów. Coś się w nim jednak zmieniło, coś pękło. Z dziecka wykopany od razu w dorosłość, bo w ich sytuacji nie ma miejsca na dorastanie.
- Ze wszystkich moich dzieci najbardziej martwię się o niego - zdradza Dorota.

Wszędzie nie u siebie

Polacy mają w paszporcie wpisane POL, obywatele Rumunii mają ROM, czyli Romania. Jako etnicznie odmienni nie mogą w Rumunii o sobie mówić Romowie. Kilka lat temu władze Rumunii zadekretowały zmianę - odmienni etnicznie to Cyganie.

- W okna patrzyliśmy bogatym, bo tam stały choinki - opowiada o swoim rumuńskim dzieciństwie Dorota. - W kościele ksiądz nam mówił, że Jezus u biednych takich jak my urodzony.

Z Rumunii pamięta dziurawy dach, klepisko, na którym cała rodzina spała. No i nikt nie znał żarówki ani prądu. Stała naftowa lampa. Wszechobecna bieda za dyktatury Ceausescu dokuczała wszystkim Rumunom. Tylko że oni nie dzielili tej biedy solidarnie, byli skazani na to, co inni im dali, a powszechne w Rumunii arbuzy Dorocie były nieznane.

- Na łóżku mama po raz pierwszy spała, jak wyjechali z Rumunii - opowiada 24-letnia Marija, najstarsza córka Doroty. Urodziła się w rumuńskiej Albie, ale woli, kiedy do niej mówi się Maria. - U nas to szybko wychodzą za mąż, ale nie wszystkie tak lubią - dodaje Maria.

Mieszkali trochę we Francji, trochę w Szwajcarii. - Szwajcaria, to bogaty kraj, bolą cię zęby, to idziesz do lekarza, wyrywa i nic nie płacisz. To samo z innymi lekarzami - opowiada Dorota. Ale nie chcieli tam zostać, ani w Szwajcarii, ani we Francji.
- Tam muzułmanie i inni, oni dla nas niedobrzy - milknie. Nie chce ciągnąć tematu.

Stronią też od koczowisk, o jakich od czasu do czasu można usłyszeć w telewizji. Mieszkają z dala od swoich - Romów z Rumunii. Tłumaczy, że nie chce takiego życia. Wokół koczowisk wiele się dzieje, Dorota twierdzi, że bieda przyciąga do nich złych ludzi.

- Kradną dzieci, żeby sprzedać je bogatym, bo bogatym ludziom Pan Bóg dzieci nie daje - mówi z przekonaniem. - Kradną też dziewczynki, potem matka nigdy ich już nie zobaczy.
Dlatego Dorota wszędzie chodzi z dziećmi. Rozpacza, kiedy któreś chore, wolałaby swoje życie oddać, niż pozwolić zrobić im krzywdę.

Princessa się wyrodziła

Pierwsze dziecko urodziła, kiedy miała 16 lat. - Następne to już w Polsce urodzone - kontynuuje Dorota. - Piotrek, ten starszy, w Szczecinie, jedno w Kędzierzynie-Koźlu i jedno w Opolu.

Elwis opowiada, że mieszkał w Londynie, we Francji i w Szwajcarii. Porozumie się po angielsku, po francusku. Francuskiego liznął odrobinę w Rumunii, w ciągu dwóch lat szkoły, z pewnymi przerwami. - Ale najlepiej mówię po polsku - przyznaje Elwis. Bo tutaj mieszkają najdłużej.

Kiedyś w poszukiwaniu lepszego życia jeździli także jej rodzice. - Pięć lat temu mój ojciec umarł w Krakowie, na zawał - mówi Dorota. Zapakowali zwłoki i pojechali pochować ojca w Rumunii, bo Cygan koczujący przez całe życie chciał wreszcie spocząć u siebie.

Niedawno matka Doroty wróciła do Rumunii, a z nią córka Doroty, 17-letnia Princessa. - Matka chora, a w Polsce nie byłoby jej za co leczyć - tłumaczy Dorota. - Princessa dzwoniła, że w Rumunii spadł śnieg, w mieszkaniu zimno i nie ma jedzenia.

Dorota mówi o córce z dumą. - Princessa ma szkołę, trzy lata w Rumunii chodziła - podkreśla. - Ona najwięcej ma w głowie do nauki ze wszystkich dzieci.

Jest też inna od reszty rodziny. Kiedy ktoś obieca jej na ulicy, że zaraz da parę złotych albo coś do jedzenia lub ubrania, a nie przyniesie, to potem Princessa omija kogoś takiego, udaje, że nie zna, i o nic nie prosi. Obraża się i jest urażona. Dorota w ogóle tego nie rozumie. No bo to zwyczajne, że wielu coś obiecuje na odczepnego. Tą odmienność córki tłumaczy tym, że Princessa została inaczej ochrzczona.

- Jak się urodziła, to siedziałam z nią na ulicy w Kędzierzynie-Koźlu, a z banku wyszła taka ładna pani - opowiada Dorota. - Powiedziała, że mam iść z nią do kościoła. Kupiła jej takie białe ubranie, a po chrzcie zabrała nas do swojego domu. I kupiła tort.

Głodni obywatele UE

Przed 2007 rokiem, zanim Rumunia weszła do UE, byli często deportowani, kiedy w poszukiwaniu lepszego życia pozostawali dłużej w jakimś kraju. Od siedmiu lat rumuńscy Cyganie są obywatelami Unii i zgodnie z dyrektywą o swobodzie przemieszczania się mogą pozostawać w państwach członkowskich przez trzy miesiące.

Niedawno Dorota i jej bliscy u wojewody opolskiego dokonali rejestracji pobytu. Mają prawo do pobytu czasowego dłuższego niż trzy miesiące. - Przy złożeniu wniosku musieli spełnić warunek posiadania ubezpieczenia zdrowotnego i dochodów wystarczających do utrzymania siebie i członków rodziny na terytorium RP, tak aby nie stanowić obciążenia dla pomocy społecznej - mówi Anna Bartoszek-Dec, kierownik Oddziału ds. Cudzoziemców i Obywatelstwa w Opolskim Urzędzie Wojewódzkim.- Następnie otrzymają zaświadczenie o zarejestrowaniu pobytu obywatela UE, które jest dokumentem potwierdzającym pobyt czasowy w Polsce.

Prawo stałego pobytu w Polsce obywatel UE nabywa po pięciu latach nieprzerwanego pobytu na terytorium Polski.

- W naszym województwie jest to jedyny przypadek, gdy obywatele Rumunii narodowości romskiej wystąpili z wnioskiem o zarejestrowanie pobytu - mówi o Dorocie i jej rodzinie Anna Bartoszek-Dec.

- Nie musimy ich utrzymywać. Ten przepis sprawia jednak, że gmina nie może dzieciom Doroty finansować obiadów w szkole. A ona nie ma za co ich dzieciom kupić. Dorota przyznaje, że jej mąż pracuje na budowie, legalnie, ma ubezpieczenie. Tyle że za wynajęcie mieszkania płacą prawie wszystko, co zarobi.

Zdzisław Markiewicz, szef Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie w Opolu, rozkłada ręce. - Tutaj konieczny byłby asystent rodziny, który by ich "popilotował" - mówi Markiewicz. - Jednak jak wynika ze statusu prawnego, nic nie możemy dla tej rodziny zrobić.
Szef MOPR obiecuje, że uruchomi inne źródła pomocy dla tej rodziny. Żywność. Paczkę na święta.

Kiedy ludzie widzą, jak zimą czy latem siedzi z dziećmi godzinami na ulicy czy kamiennych schodach, to myślą o nich, że są wyjątkowo zahartowani, a choroby się ich nie imają. Nic bardziej błędnego. Denisa stale kaszle, Patrycja ciągle ma zapalenie oskrzeli, a Maria ma znowu zapalenie ucha.

- A synowa z dzieckiem teraz w szpitalu w WCM - mówi Dorota. - Dziecku tam dadzą jeść, ale synowa głodna, bo nie ma pieniędzy, żeby sobie chociaż bułkę kupić.

Pieniędzy nie ma też syn Doroty, nie ma ich też ona.
- Dzisiaj ludzie nic nie chcieli dawać - wyjaśnia Dorota. Kobieta, która zawsze ją wspiera, pokazała pusty portfel, bo czeka na emeryturę. Inna powiedziała, że szef jeszcze jej nie płacił. W końcu ktoś pogonił Dorotę spod kościoła, krzycząc, że jest nierobem, że ma iść do roboty. Krzyczał, bo zobaczył u starszej córki Doroty komórkę i uznał, że status biednego się kończy, kiedy ma się telefon. Telefon ma, ale nie zawsze z niego może dzwonić, bo przecież za coś trzeba go doładować.

- Gdzie mam iść do pracy? - zastanawia się Dorota. Chciałaby, tylko kto ją weźmie? Tym bardziej że nigdy nie pracowała, nie potrafi czytać ani pisać. Przyzwyczaiła się do obelg, pogardy, ale chciałaby już żyć inaczej, nawet nie dla siebie, ile dla dzieci. Chciałaby, ale nie wie, jak to zrobić, więc niewiele się zmienia.

- Ludzie dadzą, to jemy - kwituje. - Jak nie dadzą, to nic nie ma.

Dobrzy ludzie

Dorota mówi, że w szpitalu sami dobrzy ludzie, bo nikt im złego słowa nie powie. - Pani doktor, pielęgniarki, oni dobrzy - mówi. - Pani doktor mówiła, że nas za dużo w mieszkaniu, dlatego dzieci chorują.

Dobre są też kobiety z urzędu zajmującego się cudzoziemcami. Dobra jest też pani Ewa z biura meldunkowego. Dobry jest dyrektor szkoły, do której poszły jej dzieci. Dobra jest też zakonnica, która życzliwie uśmiecha się do dzieci.

Dorota dzieli świat na dobrych i złych. Twierdzi, że wie, kto jest dobry, a kto zły. - Wystarczy, że popatrzę na twarz, w oczy, to widzę - przekonuje.
Mówi, że nigdy się nie myli. A źli to nie zawsze ci, którzy odmawiają jej na ulicy wsparcia. Tak jak nie każdy, kto jej coś rzuci, jest dobrym człowiekiem. Kiedy tak postać chwilę z Dorotą na ulicy i popatrzeć na przechodzących ludzi, sama zaczyna mówić: - O, ten jest dobry. A ta jest zła...

Tacy jak oni, pariasi Europy, pozbawieni opieki, nie znający prawa i często bezkarnie krzywdzeni, muszą na odległość rozpoznawać złych i dobrych. Dla własnego bezpieczeństwa. Dorota mówi, że kiedy nie wiedzą, czego po kim się spodziewać, to znikają. Mimo to twierdzi: - W Polsce dobrzy, spokojni ludzie. Nie biją…

To dobrzy ludzie przekonali Dorotę, żeby posłała dzieci do szkoły. W końcu posłuchała i tak jej dzieci trafiły do Szkoły Podstawowej nr 11 im. Orląt Lwowskich, znanej w Opolu z krzewienia patriotyzmu, tradycji i historii Kresów Wschodnich.

Mały problem pojawił się, kiedy dostały skierowanie do poradni psychologiczno-pedagogicznej. Najpierw Dorota z niepokojem pokazywała adres poradni, ale uspokoiła się, kiedy usłyszała od dobrych ludzi, że tam dużo dzieci chodzi. Że to miejsce, w którym dzieciom się pomaga. Dziewczynki poszły bez sprzeciwu, ale chłopcy nie zamierzali matki słuchać. Jedyna osoba, której chciała się pożalić, to dyrektor szkoły.

Miała szczęście, trafiła na dyrektora, który nie unika nietypowych sytuacji. Nie w każdej szkole chcieliby zawracać sobie głowę dziećmi rumuńskich Romów. Jarosław Cieśliński, dyrektor PSP 11, chciał, sam pojechał po nich do domu. Chłopcy z autorytetem męskim nie zamierzali dyskutować.

Dobra wola czyni cuda

Dyrektor Cieśliński to podróżnik, znawca Indii, miłośnik gór i himalaista, ale przede wszystkim otwarty człowiek.

- To prawda, że szkoły znalazły się w sytuacji rynkowej. Ale nie możemy udawać, że świat jest taki sam jak kilkanaście lat temu - podkreśla Cieśliński. - Widzimy, jak wiele się zmieniło. Mamy w szkole dzieci, których jedno albo dwoje rodziców to obywatele innego kraju, z innego kontynentu. Dzielimy się swoimi zwyczajami. Dzieci wcześniej czy później zawsze się z sobą dogadują.

Szkoła zadbała o to, żeby dzieci Doroty w szkole dostawały ciepłą zupę. To szkoła zadzwoniła do Narodowego Funduszu Zdrowia, żeby dzieci mogły korzystać z usług medycznych. - Tam panie też błyskawicznie to załatwiły - chwali urzędniczki z funduszu dyrektor Cieśliński.
Podobnie jak w Miejskim Ośrodku Pomocy Rodzinie znaleźli rozwiązanie, żeby Dorota mogła codziennie dostać posiłek. Dzieci Doroty chodzą też do świetlicy środowiskowej Challenger przy opolskim klubie Karate Kyokushin.

Patrycja i Denisa biegną, żeby się przebrać, bo zaraz przychodzi trener karate. Leonarda trudno oderwać od monitora, a Dorota klei kolejne ogniwa łańcucha choinkowego.

- Mama się uczy - naigrawa się Leonardo. Pani Agata, wychowawczyni, częstuje Dorotę kawą. Potem jeszcze pokazuje jej, jak nabijać pomarańcze goździkami, żeby roztaczały dookoła świąteczny aromat. Konrad i Agata, wychowawcy ze świetlicy, to kolejne osoby, o których Dorota mówi "dobre ludzie". Przyznaje, że wszystko jest dla niej nowe. I znowu się boi, że to wszystko zniknie. Podobnie jak ciągle zmieniająco-znikające obrazy w życiu koczującego Cygana. Albo jak sen.

Że to sen, ma też wrażenie wielu opolskich urzędników. - Nie do wiary, Cyganka z Rumunii sama posłała swoje dzieci do szkoły! - przyznają prywatnie. Nie ukrywając przy tym podziwu.
Dorota obaliła przy tym jeszcze jeden stereotyp. Że urzędnicy to rzekomo "złe ludzie" - bez inwencji, nieskorzy do pomocy i bezduszni.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska