Bohaterstwo to ich zawód

fot. Paweł Stauffer
Maja Macierzyńska: - Pewnie, że spokojniej i bezpieczniej byłoby nie mieć bohaterskiego męża. Tylko, że wtedy to nie byłby mój mąż.
Maja Macierzyńska: - Pewnie, że spokojniej i bezpieczniej byłoby nie mieć bohaterskiego męża. Tylko, że wtedy to nie byłby mój mąż. fot. Paweł Stauffer
Skaczą do wody, by ratować tonącego, choć sami nie zawsze są dobrymi pływakami. Wchodzą w ogień, by wyciągnąć płonącego człowieka, choć nie zawsze są strażakami.

To był 12 dzień czerwca. Adam Macierzyński świetnie zapamiętał datę, akurat szykował się do egzaminów na uczelni. Ale studiowanie nie jest jego głównym zajęciem - pracuje w policji, był w Iraku na służbie. W budynku, gdzie mieszka, wszyscy znajomi wiedzą, że w razie potrzeby zawsze można się do niego zwrócić o pomoc. - Bo pracujesz w policji - mówią. Więc gdy mieszkająca piętro wyżej sąsiadka - słaba, niepełnosprawna, nieporuszająca się samodzielnie - nagle znika wszystkim z oczu, nie daje znaku życia i nie otwiera drzwi mieszkania - inni mieszkańcy bloku nauczyli się pukać do drzwi mieszkania Macierzyńskich i prosić o interwencję.

Tak było parę razy wcześniej, jeszcze przed owym czerwcowym dniem.

- Miałem już opracowaną najszybszą drogę dotarcia do tego mieszkania - przez balkon sąsiadów - mówi Adam. - To nie było takie trudne. Sam się też już nauczyłem, że gdy słyszę jakieś niepokojące dźwięki z góry, bo ta sąsiadka mieszkała nade mną, to idę do niej sprawdzić, czy wszystko jest OK.
Raz usłyszał odgłos uderzenia o podłogę czegoś ciężkiego, jakby ciała ludzkiego. Poszedł więc z sąsiedzką wizytą, ale kobieta nie otwierała. Więc wszedł do mieszkania jej sąsiadki, a stąd - przez balkon i uchylone okno - do mieszkania staruszki. Ta leżała na podłodze i nie dawała znaków życia.
- Wezwaliśmy pogotowie, a ja wszedłem do mieszkania, akurat było uchylone okno - mówi Adam. - Potem lekarz stwierdził, że to była ostatnia chwila na pomoc…

Płonął człowiek
A w czerwcu, gdy wrócił do domu, poczuł charakterystyczny zapach spalenizny. Jeszcze lekki, ale już niepokojący. Potem ktoś zaalarmował, że do jego mieszkania przez kanały kominowe przedostają się czarne kłęby dymu. Wszyscy pomyśleli o jednym - u sąsiadki się pali.

Akurat wtedy Adam był jedynym facetem na klatce. W jego mieszkaniu - żona, w innym - sąsiadka. - Dzwońcie po straż pożarną - powiedział więc szybko, a potem dorzucił: - Szykujcie wiadra z wodą. Pobiegł na górę. Skok przez balkon pod okna sąsiadki i rzut oka na mieszkanie - przez szyby właściwie nic nie było widać poza czarnym dymem i jęzorami ognia w pokoju. Tym razem okna były szczelnie zamknięte.

- Wycofałem się więc na klatkę schodową, postanowiłem wejść przez drzwi mieszkania, licząc, że w przedpokoju nie ma takiego dużego ognia - mówi Adam. - Ale gdy wszedłem do tego przedpokoju, to sytuacja okazała się też bardzo poważna. W przedpokoju było czworo drzwi: do łazienki, pokojów i kuchni. Ja widziałem tylko te najbliższe do łazienki, bo były białe, więc jeszcze jakoś przebijały się przez czarny dym. Reszta była niewidoczna- mówi.

Po omacku zajrzał do jednego z pomieszczeń. Ściana stała w ogniu. Obok zobaczył jakiś kształt, jakby koce rzucone na wersalkę. Też się tliły.

- Żona i sąsiadka akurat już miały wiadra z wodą. Brałem je od nich i lałem na jęzory ognia na ścianie i w kierunku tych palących się kocy… - wspomina Adam.

Straż pożarna usiłowała dojechać krętymi zastawionymi autami uliczkami pod ich blok, a Adam gasił - nie pamięta, ile wiader wylał na koce, nie rozumie też, czemu akurat najwięcej wody lał właśnie tam. - Nie sądziłem, że te koce to tak naprawdę ciało mojej sąsiadki. Raczej nie chciałem, aby pościel się mocniej zapaliła, bo wówczas nie byłoby już nadziei na opanowanie ognia - wyjaśnia.

Strażacy, którzy pierwsi weszli do mieszkania - szybko się wycofali pod naporem żaru i czarnego dymu. Potem weszli jeszcze raz. Adam ustąpił im pola, sam już czuł, że nie może oddychać. Lekarz z karetki pogotowia wziął go na badania. Wtedy w mieszkaniu coś wybuchło. - Zamarłem, hałas był duży, pomyślałem, że to gaz. Ale to pod wpływem żaru i ognia wybuchł kineskop w telewizorze.

Pytam żonę Adama, Majkę, dlaczego nie powstrzymała męża przed wejściem w żywy ogień. - Sytuacja była poważna, owszem - mówi. - Pożar duży. Ale ja nawet nie pomyślałam, że Adam może nie wyjść z ognia, tylko skupiłam się na tym, by mu pomóc, dostarczyć wodę. Strach o życie męża przyszedł potem, gdy Adam nagle zniknął mi na chwilę z oczu. On był na dole, badany w karetce pogotowia, ale ja tego nie wiedziałam, zaabsorbowana tym, co działo się w klatce schodowej i czy uda się uratować sąsiadkę. Więc przez parę minut szalałam z niepokoju - czy nie stała mu się krzywda.

Udało się. Kobieta miała jednak poparzone drogi oddechowe. Najpierw leczono ją w opolskim szpitalu, potem w Siemianowicach. Do swego mieszkania na ZWM-ie jednak nie wróciła. Była już mocno schorowana.

- Po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że nie żyje - mówi Adam.

Nie dla medali
Majka wie, że nie ma sensu przekonywać Adama do innej, mniej bohaterskiej życiowej postawy. - Odkąd go poznałam, taki był - mówi. - I takiego go pokochałam. My nawet jak jedziemy na rowerową wycieczkę, to bierzemy apteczkę ze sobą, gdyby trzeba było komuś udzielić pomocy po drodze. I faktycznie - już się przydała.
- To ile jeszcze osób wyniosłeś z ognia, z rwącej rzeki? - pytam Adama.
- Nieważne - mówi, a na pytanie o służbowe nagrody odpowiada:
- Ja to wszystko w czasie wolnym robię.

Nie dla medali, uścisków dłoni ani podziękowań ratuje się komuś życie, wyciąga go z poważnych opresji. Po prostu - mają taki job. Marcin Gajdzica i Krzysztof Stamulewicz, policjanci z Kędzierzyna-Koźla, uratowali życie niedoszłemu samobójcy: - Chłopak, po rozstaniu z dziewczyną, wpadł w taką depresję, że postanowił sobie przeciąć żyły, i to o rozbitą szybę samochodu. Zrobił to w środku nocy, w aucie stojącym na poboczu drogi za Polską Cerekwią.

- Przeciął sobie tętnicę - mówi Marcin Gajdzica. - Wykrwawiłby się w ciągu dwóch minut, akurat o tej porze, w środku nocy, drogą tą rzadko kto jedzie, więc miał facet cholerne szczęście, że akurat my znaleźliśmy się z kolegą w tym miejscu. Auto było już całe we krwi. Uciskaliśmy ranę, tamowaliśmy krwotok i czekaliśmy na wezwane pogotowie. Gdy medycy dojechali, opaska uciskowa dała efekt - krew z tętnicy już nie płynęła.

Niedoszły samobójca został odratowany, nabrał nawet potem apetytu na życie. Policjanci to wiedzą, bo znają rodzinę chłopaka mieszkającą w sąsiedniej wsi. - Byłem nawet u jego krewnej pytać, jak zdrowie chłopaka - mówi Marcin. - Ponoć wszystko jest w porządku. Ta pani podziękowała mi za pomoc. Chłopak, któremu uratowaliśmy życie - nigdy. Nie jest to dla mnie jakiś problem. Ważne, że on żyje.
I nie ma co liczyć na jakieś szczególne akty wdzięczności - dodaje Krzysztof Czaplejewicz, który wraz z kolegą, będąc na służbie, wyciągnął w Opolu bezdomnego z płonącego budynku.

Była noc, kiedy wraz z kolegą, wracając samochodem, zobaczyliśmy płonący budynek. Zatrzymaliśmy się i pobiegliśmy zobaczyć, co się dzieje. To był pustostan, z jednego z pomieszczeń dobywał się przerażający wrzask: "Ratunku"!

Wyważyli drzwi i...: - Odrzucił nas żar, duszący czarny dym. Płonęły już meble i ściany. Niemal intuicyjnie wyczuliśmy, gdzie jest ten krzyczący mężczyzna, on był już tak otumaniony dymem i pewnie alkoholem - że nie umiał sam trafić do wyjścia. Jego odzież zaczęła płonąć. Wyciągnęliśmy go, ale czym gasić ciuchy? W bagażniku miałem 1,5 litrową wodę mineralną. Przydała się.
Pan Krzysztof otrzymał za ten czyn medal za ofiarność i odwagę. Bezdomnego, któremu uratował życie, widuje czasami - na mieście, w noclegowniach. - Udaje, że mnie nie poznaje, choć wie, że to właśnie ja wyciągnąłem go z ognia.

Taki mają instynkt
Grzegorz Jabłonka, strażnik SM z Opola, wyłowił z Kanału Ulgi tonącego 18-latka.
Gdy zobaczył, że na środku kanału topi się młodzieniec, po prostu zdjął buty, zrzucił ubranie i sam wskoczył do wody.

- Działałem instynktownie, nie zastanawiałem się - mówi. A powinien pomyśleć, bo... pływak z niego marny:

- Tyle co umiem żabką pływać. Nie mam żadnego doświadczenia - mówi. - Gdy wskoczył, poczuł, że prąd ściąga go w dół:

- Aby dopłynąć do tonącego, musiałem walczyć z tym prądem. Sam tonący też mi nie pomagał. Dobrze, że w pobliżu byli wędkarze, którzy przybiegli i pomogli mi wyciągnąć młodzieńca z wody.
W chwili, gdy trzeba działać, nikt z nich nie myślał o własnej rodzinie, żonie, dzieciach.
Skłonność do niesienia pomocy i ratowania życia ma się we krwi: - Adam zawsze taki był - mówi Maja. - I za to go między innymi pokochałam. Pewnie, że można stwierdzić: po co ci, chłopie, to bohaterstwo, żyj dla siebie, dla mnie. Uważaj na siebie, abyśmy byli szczęśliwi. Tylko pewnie wtedy to nie byłby mój Adam.

Krzysztof Czaplejewicz śmieje się, że już jako dziecko chciał być ratownikiem. - Gdy byłem na koloniach w Jarnołtówku, w tamtejszym potoku zaczęła się topić koleżanka z kolonii. Więc ją wyciągnąłem z wody. Po prostu.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska