To był 12 dzień czerwca. Adam Macierzyński świetnie zapamiętał datę, akurat szykował się do egzaminów na uczelni. Ale studiowanie nie jest jego głównym zajęciem - pracuje w policji, był w Iraku na służbie. W budynku, gdzie mieszka, wszyscy znajomi wiedzą, że w razie potrzeby zawsze można się do niego zwrócić o pomoc. - Bo pracujesz w policji - mówią. Więc gdy mieszkająca piętro wyżej sąsiadka - słaba, niepełnosprawna, nieporuszająca się samodzielnie - nagle znika wszystkim z oczu, nie daje znaku życia i nie otwiera drzwi mieszkania - inni mieszkańcy bloku nauczyli się pukać do drzwi mieszkania Macierzyńskich i prosić o interwencję.
Tak było parę razy wcześniej, jeszcze przed owym czerwcowym dniem.
- Miałem już opracowaną najszybszą drogę dotarcia do tego mieszkania - przez balkon sąsiadów - mówi Adam. - To nie było takie trudne. Sam się też już nauczyłem, że gdy słyszę jakieś niepokojące dźwięki z góry, bo ta sąsiadka mieszkała nade mną, to idę do niej sprawdzić, czy wszystko jest OK.
Raz usłyszał odgłos uderzenia o podłogę czegoś ciężkiego, jakby ciała ludzkiego. Poszedł więc z sąsiedzką wizytą, ale kobieta nie otwierała. Więc wszedł do mieszkania jej sąsiadki, a stąd - przez balkon i uchylone okno - do mieszkania staruszki. Ta leżała na podłodze i nie dawała znaków życia.
- Wezwaliśmy pogotowie, a ja wszedłem do mieszkania, akurat było uchylone okno - mówi Adam. - Potem lekarz stwierdził, że to była ostatnia chwila na pomoc…
Płonął człowiek
A w czerwcu, gdy wrócił do domu, poczuł charakterystyczny zapach spalenizny. Jeszcze lekki, ale już niepokojący. Potem ktoś zaalarmował, że do jego mieszkania przez kanały kominowe przedostają się czarne kłęby dymu. Wszyscy pomyśleli o jednym - u sąsiadki się pali.
Akurat wtedy Adam był jedynym facetem na klatce. W jego mieszkaniu - żona, w innym - sąsiadka. - Dzwońcie po straż pożarną - powiedział więc szybko, a potem dorzucił: - Szykujcie wiadra z wodą. Pobiegł na górę. Skok przez balkon pod okna sąsiadki i rzut oka na mieszkanie - przez szyby właściwie nic nie było widać poza czarnym dymem i jęzorami ognia w pokoju. Tym razem okna były szczelnie zamknięte.
- Wycofałem się więc na klatkę schodową, postanowiłem wejść przez drzwi mieszkania, licząc, że w przedpokoju nie ma takiego dużego ognia - mówi Adam. - Ale gdy wszedłem do tego przedpokoju, to sytuacja okazała się też bardzo poważna. W przedpokoju było czworo drzwi: do łazienki, pokojów i kuchni. Ja widziałem tylko te najbliższe do łazienki, bo były białe, więc jeszcze jakoś przebijały się przez czarny dym. Reszta była niewidoczna- mówi.
Po omacku zajrzał do jednego z pomieszczeń. Ściana stała w ogniu. Obok zobaczył jakiś kształt, jakby koce rzucone na wersalkę. Też się tliły.
- Żona i sąsiadka akurat już miały wiadra z wodą. Brałem je od nich i lałem na jęzory ognia na ścianie i w kierunku tych palących się kocy… - wspomina Adam.
Straż pożarna usiłowała dojechać krętymi zastawionymi autami uliczkami pod ich blok, a Adam gasił - nie pamięta, ile wiader wylał na koce, nie rozumie też, czemu akurat najwięcej wody lał właśnie tam. - Nie sądziłem, że te koce to tak naprawdę ciało mojej sąsiadki. Raczej nie chciałem, aby pościel się mocniej zapaliła, bo wówczas nie byłoby już nadziei na opanowanie ognia - wyjaśnia.
Strażacy, którzy pierwsi weszli do mieszkania - szybko się wycofali pod naporem żaru i czarnego dymu. Potem weszli jeszcze raz. Adam ustąpił im pola, sam już czuł, że nie może oddychać. Lekarz z karetki pogotowia wziął go na badania. Wtedy w mieszkaniu coś wybuchło. - Zamarłem, hałas był duży, pomyślałem, że to gaz. Ale to pod wpływem żaru i ognia wybuchł kineskop w telewizorze.
Pytam żonę Adama, Majkę, dlaczego nie powstrzymała męża przed wejściem w żywy ogień. - Sytuacja była poważna, owszem - mówi. - Pożar duży. Ale ja nawet nie pomyślałam, że Adam może nie wyjść z ognia, tylko skupiłam się na tym, by mu pomóc, dostarczyć wodę. Strach o życie męża przyszedł potem, gdy Adam nagle zniknął mi na chwilę z oczu. On był na dole, badany w karetce pogotowia, ale ja tego nie wiedziałam, zaabsorbowana tym, co działo się w klatce schodowej i czy uda się uratować sąsiadkę. Więc przez parę minut szalałam z niepokoju - czy nie stała mu się krzywda.
Udało się. Kobieta miała jednak poparzone drogi oddechowe. Najpierw leczono ją w opolskim szpitalu, potem w Siemianowicach. Do swego mieszkania na ZWM-ie jednak nie wróciła. Była już mocno schorowana.
- Po jakimś czasie dowiedzieliśmy się, że nie żyje - mówi Adam.
Nie dla medali
Majka wie, że nie ma sensu przekonywać Adama do innej, mniej bohaterskiej życiowej postawy. - Odkąd go poznałam, taki był - mówi. - I takiego go pokochałam. My nawet jak jedziemy na rowerową wycieczkę, to bierzemy apteczkę ze sobą, gdyby trzeba było komuś udzielić pomocy po drodze. I faktycznie - już się przydała.
- To ile jeszcze osób wyniosłeś z ognia, z rwącej rzeki? - pytam Adama.
- Nieważne - mówi, a na pytanie o służbowe nagrody odpowiada:
- Ja to wszystko w czasie wolnym robię.
Nie dla medali, uścisków dłoni ani podziękowań ratuje się komuś życie, wyciąga go z poważnych opresji. Po prostu - mają taki job. Marcin Gajdzica i Krzysztof Stamulewicz, policjanci z Kędzierzyna-Koźla, uratowali życie niedoszłemu samobójcy: - Chłopak, po rozstaniu z dziewczyną, wpadł w taką depresję, że postanowił sobie przeciąć żyły, i to o rozbitą szybę samochodu. Zrobił to w środku nocy, w aucie stojącym na poboczu drogi za Polską Cerekwią.
- Przeciął sobie tętnicę - mówi Marcin Gajdzica. - Wykrwawiłby się w ciągu dwóch minut, akurat o tej porze, w środku nocy, drogą tą rzadko kto jedzie, więc miał facet cholerne szczęście, że akurat my znaleźliśmy się z kolegą w tym miejscu. Auto było już całe we krwi. Uciskaliśmy ranę, tamowaliśmy krwotok i czekaliśmy na wezwane pogotowie. Gdy medycy dojechali, opaska uciskowa dała efekt - krew z tętnicy już nie płynęła.
Niedoszły samobójca został odratowany, nabrał nawet potem apetytu na życie. Policjanci to wiedzą, bo znają rodzinę chłopaka mieszkającą w sąsiedniej wsi. - Byłem nawet u jego krewnej pytać, jak zdrowie chłopaka - mówi Marcin. - Ponoć wszystko jest w porządku. Ta pani podziękowała mi za pomoc. Chłopak, któremu uratowaliśmy życie - nigdy. Nie jest to dla mnie jakiś problem. Ważne, że on żyje.
I nie ma co liczyć na jakieś szczególne akty wdzięczności - dodaje Krzysztof Czaplejewicz, który wraz z kolegą, będąc na służbie, wyciągnął w Opolu bezdomnego z płonącego budynku.
Była noc, kiedy wraz z kolegą, wracając samochodem, zobaczyliśmy płonący budynek. Zatrzymaliśmy się i pobiegliśmy zobaczyć, co się dzieje. To był pustostan, z jednego z pomieszczeń dobywał się przerażający wrzask: "Ratunku"!
Wyważyli drzwi i...: - Odrzucił nas żar, duszący czarny dym. Płonęły już meble i ściany. Niemal intuicyjnie wyczuliśmy, gdzie jest ten krzyczący mężczyzna, on był już tak otumaniony dymem i pewnie alkoholem - że nie umiał sam trafić do wyjścia. Jego odzież zaczęła płonąć. Wyciągnęliśmy go, ale czym gasić ciuchy? W bagażniku miałem 1,5 litrową wodę mineralną. Przydała się.
Pan Krzysztof otrzymał za ten czyn medal za ofiarność i odwagę. Bezdomnego, któremu uratował życie, widuje czasami - na mieście, w noclegowniach. - Udaje, że mnie nie poznaje, choć wie, że to właśnie ja wyciągnąłem go z ognia.
Taki mają instynkt
Grzegorz Jabłonka, strażnik SM z Opola, wyłowił z Kanału Ulgi tonącego 18-latka.
Gdy zobaczył, że na środku kanału topi się młodzieniec, po prostu zdjął buty, zrzucił ubranie i sam wskoczył do wody.
- Działałem instynktownie, nie zastanawiałem się - mówi. A powinien pomyśleć, bo... pływak z niego marny:
- Tyle co umiem żabką pływać. Nie mam żadnego doświadczenia - mówi. - Gdy wskoczył, poczuł, że prąd ściąga go w dół:
- Aby dopłynąć do tonącego, musiałem walczyć z tym prądem. Sam tonący też mi nie pomagał. Dobrze, że w pobliżu byli wędkarze, którzy przybiegli i pomogli mi wyciągnąć młodzieńca z wody.
W chwili, gdy trzeba działać, nikt z nich nie myślał o własnej rodzinie, żonie, dzieciach.
Skłonność do niesienia pomocy i ratowania życia ma się we krwi: - Adam zawsze taki był - mówi Maja. - I za to go między innymi pokochałam. Pewnie, że można stwierdzić: po co ci, chłopie, to bohaterstwo, żyj dla siebie, dla mnie. Uważaj na siebie, abyśmy byli szczęśliwi. Tylko pewnie wtedy to nie byłby mój Adam.
Krzysztof Czaplejewicz śmieje się, że już jako dziecko chciał być ratownikiem. - Gdy byłem na koloniach w Jarnołtówku, w tamtejszym potoku zaczęła się topić koleżanka z kolonii. Więc ją wyciągnąłem z wody. Po prostu.
Czytaj e-wydanie »Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?