Do szufladki z napisem "malarz kobiet" wcisnąć się jednak nie pozwala. I zadaje kłam krążącym po Opolu legendom o jego artystycznych zdobyczach. Że zaczepia na ulicy Bogu ducha winne dziewczyny i zaprasza do swojej pracowni, i namawia do pozowania.
- To nieprawda - protestuje Bolesław Polnar. - Najczęściej maluję kobiety z kręgu moich znajomych. Owszem, zdarzają się wyjątki, ale nie tak, żeby zaraz na ulicy.
Młodziutka kasjerka z jego ulubionej stacji benzynowej to jeden z takich wyjątków sprzed roku. Miała w twarzy coś szczególnego i to coś go zainteresowało. Podszedł, przedstawił się ("pierwszy raz słyszę" - mówiły oczy dziewczyny), zaproponował portret. Później był wernisaż. Przyszła ze swoim chłopakiem, pokazała mu siebie na obrazie. Zaakceptował, ale nie kupił. Kupują ci, którzy zamawiają. Wtedy malarz portrecista rozmowę o interesach zaczyna na przykład od pytania: - Na ile pani kocha swoją matkę?
Wyrodziłem się
Artysta? Co to za zawód? Jakiś taki... niemęski - kręcił głową ojciec, gdy jego najmłodszy syn wyruszał z Opola do Krakowa na Akademię Sztuk Pięknych. W domu wisiała wprawdzie reprodukcja nieśmiertelnych "Słoneczników" van Gogha i jakiś pejzaż Rembrandta, ale w rodzie Polnarów (wschodniaków) próżno szukać artystycznych tradycji.
Zdolności manualnych - już prędzej. Na pewno mogła się nimi pochwalić mama - krawcowa. W końcu ubrać ciało to też nie lada sztuka. I tu dostrzega Polnar artysta uzasadnienie dla swoich zainteresowań. Rodzeństwo bynajmniej ich nie podzielało. Siostra skończyła ekonomię, brat jest po studiach technicznych.
- Ja się jakoś wyrodziłem. Od zawsze chodziłem po podwórku z blokiem pod pachą - śmieje się dziś jeden z najbardziej znanych i rozpoznawalnych opolskich plastyków. - Może dlatego, że byłem małomówny, wolałem rysować. Poza tym w dzieciństwie trochę chorowałem, tułałem się po szpitalach. Tam byłem sam i to sprzyjało rysowaniu.
Niedawno obchodził trzydziestolecie pracy artystycznej. Prywatnie i zawodowo przeszedł długą drogę. Bywało, że krętą, ale o tym za chwilę. Bo jedno się nie zmieniło. Wciąż nosi ze sobą szkicownik i ołówek. Choć teraz czasem jeszcze aparat fotograficzny.
- Ale wolę rysować. Wtedy moje oko zapamiętuje i ręka też - tłumaczy.
Szkicowanie, zapamiętywanie, odtwarzanie. A gdzie wena? Gdzie ten szczególny stan uniesienia, który każe siąść przy sztalugach i przelać na płótno pomysł, który przychodzi nagle, jak grom z jasnego nieba?
- To romantyczny mit - macha ręką lekceważąco. - Staram się w miarę regularnie pracować. Nie jest tak, że się siada przy płótnie i wszystko wychodzi od razu. Chcę się zbliżyć do tej mojej pierwszej wizji, którą nosiłem w sobie. Obraz jest śladem naszego ducha, stanu świadomości, naszych przeżyć z jakiegoś okresu. Ja przyszpilam czas.
Ciągle zajęty
Kiedy 2-letni Marcin siada mu na kolanach i "dziadziu" szepce do ucha, roztapia mu serce jak masło. Ci faceci przepadają za sobą
(fot. fot. Krzysztof Świderski)
- Całe życie miał mało czasu dla rodziny i w tej sprawie nic się nie zmieniło - mówi Iwona Polnar, żona. - Potrafi guzik przyszyć i spodnie wyprasować, zlew odetkać i dywan odkurzyć, ale tego nie robi, bo... jest ciągle zajęty.
W poniedziałki i wtorki pracuje w swoim BP Atelier, środy i czwartki po południu jest w pracowni, w soboty i niedziele też. A jeszcze uczy w szkole i chodzi na wystawy, i w teatrze regularnie zalicza premiery, bo lubi.
- Widujemy się tylko na obiadach i przy porannej kawie - podsumowuje małżonka. - A ja muszę wszystkiego pilnować. Gdzieś się umówi i zapomni. Ma jakieś spotkanie, trzeba mu o nim przypominać. Ale nie narzekam. W tej chwili jest sielanka.
A jak było przed "tą chwilą"? Różnie - bije się w piersi Polnar i o żonie mówi ciepło. Gdyby nie ona, toby się wszystko rozsypało, rodzina nie miała z nim łatwego życia i wzorem ojca też nie był.
- Były wakacje pod namiotami, byliśmy razem i wtedy miałem czas dla synów, ale na co dzień zdarzały się momenty kryzysu - przyznaje. - Tym bardziej, że oczywiście przeszedłem etap takiego życia artystowskiego, zakrapianego alkoholem, rozmowami do rana, które zmieniały świat, rzeczywistość, budowały socjalizm z ludzką twarzą.
Ma poczucie winy ("nie zrobiłem jeszcze do końca wewnętrznego rachunku sumienia"). Zerwał z alkoholem, z szalonymi nocami, otrząsnął się. I wpadł w kolejne uzależnienie. Został pracoholikiem, bo - jak mówi - wciąż ma moc energii i potrzebę działania. I poczucie, że dla młodzieży ciągle jest facetem w wieku nieokreślonym.
Pan profesor
- Uczniowie się w Bolku zakochują - przysięga Małgorzata Wojtanowska, dyrektor opolskiej szkoły plastycznej. - Była taka klasa, z którą mieliśmy problemy wychowawcze. On przyszedł i wszystko się zmieniło. W tym roku dałam mu gimnazjalistów, 13-14-latków. To jeszcze dzieci. Widzę, że praca z nimi czasem go wykańcza i zastanawiam się nawet, czy mistrza można tak osłabiać.
Polnar, już nauczyciel mianowany, od 9 lat uczy malarstwa i rysunku. Dyrekcja jest zadowolona. Bo obowiązkowy, wysoko stawia uczniom poprzeczkę, surowy, ale życzliwy. Byłby ideałem, gdyby nie jedna słabość. Niestety, pali.
- Oczywiście nie na lekcjach. Jako jedyny ma klucz na nasz balkonik, to jest jego miejsce - zdradza dyr. Wojtanowska. - Śmiejemy się, że za wiele, wiele lat wzorem pomników na wzgórzu uniwersyteckim na naszym balkoniku stanie Polnar z brązu, oparty łokciem o barierkę, z papierosem w ustach.
- Nie wnikam, co pan profesor robi na przerwie - z pełną powagą mówi uczeń Mateusz Domeradzki. - Cenię sobie, że jest jednym z nauczycieli, z którymi najłatwiej się dogadać. Poza tym to artysta. Wybitny!
Co nie zwalnia go ze sprawdzania obecności. Szkolne obyczaje łamie dopiero, kiedy na lekcji pyta, czy ktoś nie miałby ochoty na herbatkę. Na przykład zieloną.
- Daje nam bardzo dużo swobody w pracy - Ola Wróbel nie kryje zachwytu panem profesorem. - I docenia w nas naszą indywidualność.
Szkolną rzeczywistość lubi komentować - jakże by inaczej - rysunkami. Rysuje w pokoju nauczycielskim, na wycieczkach, na radach pedagogicznych... Kiedyś namiętnie zarysowywał też białe kafelki w toalecie.
- W ten sposób wywoływał dyskusje, komentował, puentował - wspomina Małgorzata Wojtanowska. - Najczęściej te toaletowe rozmowy kończyła nasza sprzątaczka, pani Marysia. Brała ścierę i zmywała kafelki. A potem wszystko zaczynało się od nowa. Zabawa skończyła się po przeniesieniu łazienki i wyłożeniu jej ciemnozielonymi płytkami.
Znajomy z ulicy
Był czas, że myślał o emigracji. W latach 70. studenci mogli bez wiz wyjeżdżać do Szwecji. Pojechał, zobaczył, chciał na zawsze. Nie przewidział, że żonatych nie wpuszczają. Dziś paszport ma w kieszeni, dużo podróżuje, ale żeby na stałe? Takie pomysły już nie chodzą mu po głowie.
- Jestem tak osadzony tutaj, a świat stał się taki malutki - zauważa filozoficznie. - Gdzieś tam musiałbym zaczynać wszystko od nowa. Chyba już za późno na zmiany. Chociaż (ach, ten błysk w oku) za granicą sprzedawałbym się za euro.
W obcym mieście szedłby jednak ulicą taki anonimowy. A w Opolu?
- Nie lubię z nim wychodzić. Nawet wspólne zakupy robimy sporadycznie, bo z nim się nie da - wzdycha Iwona Polnar. - Tu znajomy, tam znajomy, zawsze kogoś spotka, każdy chce pogadać. Wyskoczy do kiosku po papierosy i nie ma go godzinę. Denerwuję się, dzwonię, a on mi mówi, że młodzież spotkał, że rozmawia. Bo Bolek jest otwarty na ludzi i ma łatwość nawiązywania kontaktów.
Kiedyś przesiadywał w Klubie Związków Twórczych ("to były czasy, wchodziło się bez pieniędzy i wychodziło nad ranem"). Dzisiaj, gdy z używek nie odrzucił jedynie papierosów, a klubu nie ma, długie rozmowy o sztuce i życiu prowadzi w swoim BP Atelier na Pasiece.
A jeszcze rok temu nawet nie przypuszczał, że coś takiego mu się zdarzy. To był prawdziwy fuks. Znajomy miał gotówkę, kupił mieszkanie na wyspie, najpiękniejszym zakątku Opola, i miał kaprys. Zaproponował Polnarowi, żeby ten otworzył galerię, żeby ludzie się tam spotykali. Pomysł artyście się spodobał.
Wciągnął się, ale i nie zagarnął wszystkiego dla siebie. Drzwi Atelier otwiera przed młodymi zdolnymi, wpuszcza na pokoje trochę znanych i nieznanych zupełnie. Warsztaty prowadzi dla wszystkich, którym coś tam w duszy gra, a nie bardzo wiedzą, jak to na obraz przełożyć.
Do Atelier przyjść może każdy. Ot, tak, prosto z ulicy. Do pracowni już nie. To azyl, samotnia artysty. W odrapanym wieżowcu na opolskim rondzie na ostatnim piętrze ponad sześćdziesiąt metrów powierzchni to jego świat. Z okna roztacza się wspaniały widok na Opole, a na sztalugach Polnar na tle ukochanej Wenecji, obok impresja z Amsterdamu, tu dziewczyna z burzą włosów, tam dama w kapeluszu.
Na ścianach wśród wielu obrazów jest i ten pierwszy, namalowany tuż po studiach, jeszcze w mieszkaniu rodziców. Za tego "Konika polnego" na prestiżowym konkursie w Poznaniu dostał główną nagrodę. I wtedy po raz pierwszy pomyślał, że jednak będzie malował.
- Bo wcześniej chciałem być rysownikiem, na ASP skończyłem grafikę - tłumaczy. - Plakaty chciałem projektować.
Z głośników cichutko sączy się muzyka. Pomaga mu w pracy.
- Słucham różnej, wszystko zależy od nastroju.
Wokół artystyczny nieład: farby, pędzle, płótna wciśnięte między meble stylowe i stylu pozbawione, nadszarpnięte zębem czasu, przez byłych właścicieli spisane już na straty. Raz do roku na wiosnę artysta robi w tym swoim świecie generalne porządki.
- Ja tam nie chodzę, nie sprzątam, bo potem Bolek nie wiedziałby, gdzie co leży - tłumaczy żona. - Poza tym nie chcę mu przeszkadzać. Kiedy pracuje, nawet staram się nie dzwonić.
Ale jest pierwszym recenzentem wszystkich jego prac. Bolek kończy obraz, pakuje go do samochodu, przywozi do domu, stawia przed żoną i słucha.
Dziadek Bolek
Kiedy 2-letni Marcin, syn Maćka (lat 30), siada mu na kolanach i "dziadziu" szepce do ucha, roztapia mu serce jak masło. Ci faceci przepadają za sobą. Duży włącza odkurzacz, sadza na nim małego i jaaadą przed siebie, mijają pola, lasy, zagajniki, wyobraźnia pracuje.
- Z Bolkiem nigdy nie jest nudno - Iwona Polnar po 33 latach małżeństwa może to powiedzieć z pełną odpowiedzialnością. Kiedy planuje, że jej mąż przed wigilią zabije rybkę i ubierze choinkę, takiej pewności już nie ma. Bo czy on znajdzie na to czas?