Jak się uda, to od rolnika po sprzedawcę wszystko ma być partyj… Pardon, miałem napisać - narodowe.
Przyznam, że gdy tylko słyszę, że nasza bystra władza wymyśla coś nowego ze słowem „narodowy” w nazwie, to zaraz wyświetlają mi się przed oczami takie perełki jak Polska Fundacja Narodowa, która dowolną okrągłą sumkę z naszych podatków potrafi przepuścić na ośmieszenie samej siebie (a przy okazji Polski). Widzę politruków z Rady Mediów Narodowych, którzy nawet zabawnie markują, że coś od nich zależy (i to wcale nie Kurski z Kaczyńskim podejmują decyzje). Podziwiam takie czempiony jak Narodowe Centrum Badań i Rozwoju, które zajmuje się produkcją najdroższej makulatury świata (ku chwale znajomych królika). No i jeszcze migają mi przed oczami wybiedzone szkapy z Janowa Podlaskiego.
Droga władzo! Co jak co, ale sieci hipermarketów, dyskontów spożywczych i pomniejszych sklepów działają w Polsce dobrze.
Kilku największych graczy tłucze się między sobą o ceny, na czym korzystają klienci. Owszem, największy kawałek tortu mają marki zagraniczne, najszybciej w ostatnich latach rozwija się rodzime „Dino”. Są jeszcze mniejsze polskie sieci i tysiące sklepów rodzinnych. Rynek działa sprawnie i naprawdę ostatnią rzeczą, jaką potrzebuje, to wejście między stragan z warzywami a ladę z nabiałem walczących frakcji zjednoczonej prawicy.
Rola państwa powinna polegać nie na nacjonalizacji dobrze prosperujących branż, lecz na takiej regulacji rynku, by korporacje płaciły uczciwie podatki, a żadna z nich nie traktowała pracowników jak parobków. W tej materii wiele w ostatnich latach osiągnęliśmy. Doskonale pamiętam, jak jeszcze 15-20 lat temu zajeżdżano kasjerki, które tyrały w pampersach, bądź w zaawansowanych ciążach ciągnęły ciężkie palety. Twarde rozmowy związkowców z kolejnymi rządami spowodowały, że dziś korporacje z reguły przestrzegają praw pracowniczych, a kasjerki z niemieckiego „Lidla” zarabiają więcej od specjalistek z polskiego „Sanepidu”.
Wyobrażacie sobie, co by się działo nazajutrz po wykupieniu przez państwo „Biedronki” i „Lidla”?
Patrząc na los innych „uzdrawianych” obszarów gospodarki, wieszczyłbym podział łupów między frakcje. Nalotu na pierwszą sieć dokonałyby bataliony Morawieckiego, na drugą - szwadrony Solidarnej Polski (lub odwrotnie). Sklepy dostałyby dyrektywy, by pietruszkę kupować od znajomego narciarza, a pomidory - z plantacji szwagierki posła Porozumienia. Nowogrodzka kazałaby wykupić „Lidlowi” jakąś nierentowną kopalnię, a „Biedronce” sfinansować drugą część filmu o Zenku Martyniuku i odwierty geotermalne w Toruniu.
Przy kasach pojawiłyby się stojaki z „Gazetą Polską”, tygodnikiem „Sieci” i książkami Cenckiewicza. Nie wiem, jak wy, ale ja po ogłoszeniu „sukcesu” nacjonalizacji marketów przezornie sprawdzę w domu zapasy ryżu i makaronu.
Powrót reprezentacji z Walii. Okęcie i kibice
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?