Bracia z Pępic zbudowali schronisko dla bezdomnych

fot. Tomasz Dragan
W schronisku poza abstynencją jest jeszcze jedna żelazna zasada. To codzienne modlitwy. W środku brat Ryszard Winiarz prowadzi modlitwę Anioł Pański.
W schronisku poza abstynencją jest jeszcze jedna żelazna zasada. To codzienne modlitwy. W środku brat Ryszard Winiarz prowadzi modlitwę Anioł Pański. fot. Tomasz Dragan
Dać dychę bezdomnemu na obiad to jest gest. Zaproszenie go na posiłek do domu to już szczyt ofiarności. Dlatego chyba wulkanem miłosierdzia można nazwać krok braci z Pępic. Całą ojcowiznę przerobili na schronisko dla bezdomnych.

Było sobie trzech braci. Andrzej, Zbyszek i Rysiek. Wszyscy grzeczni i uczynni. Razem pomagali biednym. Razem też postanowili zostać duchownymi. Najpierw szaty zakonne założył Andrzej, potem Zbyszek, a na końcu najmłodszy z nich Rysiek. Pewnego dnia przywieźli do gospodarstwa swoich rodziców bezdomnego. Z czasem biedaków było coraz więcej aż w końcu bracia postanowili zamienić ojcowiznę w przytulisko dla biedoty. I tak już zostało do dzisiaj...

Fajnie, brzmi jak szkolna legenda o świętym Aleksym, co rozdał biednym swój majątek. Tylko tutaj mamy takich trzech Aleksych - uśmiecha się Mariusz, czwarty z braci Winiarzów z Pępic.

Pijani, brudni, zaniedbani
To rodzinny rodzynek. Najmłodszy z braci, który nie założył szat zakonnych. Ma rodzinę, trójkę dzieci, a do pracy przychodzi również do schroniska. Jest opiekunem, dozorcą, kwatermistrzem. Takim fachmanem od organizacji pracy dla bezdomnych.

- Na początku, jak byłem mały, nie mogłem zrozumieć, dlaczego moi bracia zwożą do domu bezdomnych - opowiada Mariusz. - Ciągle jacyś obcy ludzie pętali się po gospodarstwie. Pijani, brudni, zaniedbani. Często byłem na nich zły. Można powiedzieć, że się nawet buntowałem. Nie dosyć, że inne dzieci śmiały się ze mnie, iż moi bracia urządzają w domu klasztor, to na dodatek miałem pod nosem tych bezdomnych. Kiedy jednak człowiek trochę podrósł, zaczął się jakoś przyzwyczajać do tej sytuacji. Co więcej: sam zacząłem pomagać w rozbudowie schroniska. Teraz jestem tu opiekunem.

Zaczęło się w lutym '83 roku od ulicy Lotniczej we Wrocławiu. Za komuny było to pierwsze schronisko dla bezdomnych mężczyzn im. św. Brata Alberta. Tutaj ściągała biedota i niedorajdy z całego kraju. Multum ludzi. Zjawili się też i nasi zakonnicy z Pępic. Z pomysłem założenia nowego zgromadzenia zakonnego. Wtedy każdy z nich był już w seminarium.

Chcieliśmy nauczyć się fachu na Lotniczej, a potem planowaliśmy powołać jakiś nowy zakon. Plan był tylko jeden - służyć i pomagać biednym oraz bezdomnym - opowiada brat Ryszard Winiarz, dzisiaj kierownik schroniska brzeskiego koła Towarzystwa Pomocy im. św. Brata Alberta. - Ale biskup Józef Pazdur poradził nam, abyśmy spróbowali działać w ramach tego, co już jest. Obowiązków nigdy za mało, a roboty starczy dla wszystkich i na całe życie. Już w marcu 1983 roku przywieźliśmy do naszego domu w Pępicach pierwszego bezdomnego. Trochę przez przypadek, bo chcieliśmy, by zmienił środowisko. Na wsi zaczął pracować, przestał pić.

Rodzice prowadzili gospodarkę i potrzebowali rąk do pracy. Dlatego szybko dali się przekonać, że kilkoro potrzebujących pomocy w naszym domu im nie zaszkodzi. Zanim się spostrzegliśmy, w ciągu roku było już ponad 20. Wtedy postanowiliśmy, że ruszamy pełną parą ze schroniskiem.

Na dole są trzy duże pokoje. Na górze dwa pomieszczenia. To w głównym budynku. Poniemieckiej chacie z dużym podwórkiem. Z boku, w dobudówce są jeszcze sale nocne. Rodzice powędrowali na piętro, bo parter zaczęli zajmować bezdomni. Coraz więcej i więcej bezdomnych. Ale wieś, nawet ta nowoczesna, w postindustrialnym późnym PRL-u, miała swoją mądrość i nie lubiła, jak ktoś jej pod bokiem sprowadza obcych. Łachudrów, obszarpanych bidoków, których zniszczone twarze same mówiły o ich perypetiach życiowych. Zaczęły się problemy.

- Może na początku ludzie się bali, bo nie wiedzieli, co to takiego to schronisko Brata Alberta - mówi Maria Klamka, sołtys Pępic. - Ale jak Zbyszek z Ryśkiem zorganizowali zebranie na wsi i powiedzieli, że zamierzają założyć przytulisko, ludzie obdarzyli ich zaufaniem. Mieli pokazać, co potrafią. I pokazali. Dzisiaj nikt już sobie nie wyobraża Pępic bez schroniska. A ich podopieczni najmują się do różnych prac. Nawet czasem jak ktoś do nich idzie po raz pierwszy i padnie pijany na przystanku, to zaraz go zabierają do środka, by się nim zająć. Zresztą bezdomni mają zakaz wychodzenia na wieś. Chyba że za zgodą kierownika.

Nienawiść przerodziła się w miłość
Bracia zapewniają, że to ręka Boska trzyma nad nimi władzę. Wierzą, że dzięki niej nienawiść przerodziła się w miłość. Policji, a wcześniej milicji do schroniska. Ta nienawiść władzy ludowej skończyła się po zaledwie jednej akcji. Rewizji w schronisku.

- Pewnego wieczoru, może wiosną lub latem 84 roku, do schroniska wpadła kupa zomowców - opowiada ksiądz Zbigniew. - Postawili wszystkich pod ścianą i zaczęli rewidować. Dokumenty, kieszenie, pakunki. Chyba z sześciu, może ośmiu chłopa stało z rękami podniesionymi do góry. A oni czytali na głos: - Józek Z., emeryt, pierwsza grupa inwalidzka, bezdomny. Bogdan J., druga grupa inwalidzka, bezdomny. Henryk G., emeryt, bezdomny... Im szli dalej, tym mieli coraz marniejsze miny. Przy piątym kliencie dali sobie spokój. Potem przyszła opinia z milicji, kiedy staraliśmy się o zalegalizowanie schroniska. Okazało się, że władza ludowa orzekła, iż nasze schronisko jest wzorowym przykładem postawy obywatelskiej i działalności proletariackiej. I tak oto milicja została naszym przyjacielem. Zresztą do dzisiaj policja jest jedyną instytucją, z którą współpraca układa nam się wzorowo.
Dyscyplina musi być
Albert działa już 25. rok. Mimo upływu czasu jest tu jak w szwajcarskim zegarku. Wszystko dobrze poukładane i o jednakowych porach. Inaczej już dawno przytulisko by się rozsypało. Dyscyplina jest prawie jak w wojsku. Z tą jednak różnicą, że każdy czuje się tutaj współgospodarzem.

- Nawet jeśli zjawił się tylko po to, by otrzeźwieć. Nawet na kilka dni - mówi brat Ryszard. - Każdy z tych ludzi potrzebuje miłości. W każdym człowieku jest więcej dobra niż zła. Inaczej świat by nie istniał. Zło często emanuje z człowieka. Właśnie tak jest w przypadku tych biedaków. Po rodzicach dziedziczą alkoholizm, pochodzą z domów dziecka, z różnych powodów nie poradzili sobie w życiu. Chodzi o to, aby dać im poczucie bezpieczeństwa. A u nas czują się nie tylko jak w rodzinie, ale cały otaczający ich dobytek traktują jako dobro wspólne. Zwłaszcza że jak mamy jakieś problemy, to rozmawiamy o nich wspólnie. Kiedy zaczyna brakować pieniędzy na jedzenie lub opału na zimę, wszyscy razem się martwimy.

- Jak ktoś walnie tu gorzałę, to od razu wylatuje - mówi Kazik Mazur, weteran pobytów w Pępicach. Mimo że już trzykrotnie obijał się pomiędzy Albertem a więzieniem, jak mówi, ma gdzie mieszkać. Do schroniska lubi przyjeżdżać, bo tutaj jest... - Bat nad głową! Znaczy się nie taki prawdziwy, ale wiesz. Dyscyplina. Ja, aby nie pić, muszę mieć kogoś, kto nade mną stoi. Na razie znowu jestem tutaj i zachowuję trzeźwość.

Anioł Pański jest zawsze o dwunastej. Chodzą na niego ci, którzy w tym czasie są w schronisku. Nie mogą danego dnia pracować albo są chorzy. Przed południem jest oczywiście poranna modlitwa, na obudzenie. Podopieczni Alberta wstają w zależności od obowiązków. Jak jadą do pracy w terenie, to pobudka jest o szóstej. Jak mają robotę gdzieś w pobliżu, mogą sobie pospać do siódmej. Przed pierwszą przytulisko ma obiad. Gotują dwie kucharki. Jedna przychodzi z wioski, a drugą jest mama braciszków zakonników, pani Janina Winiarz. Jeśli ich nie ma, to za gary biorą się sami panowie.

Dzisiaj na obiad mamy makaron z serem oraz skwarkami z cebuli - pokazuje Michał, główny kucharz w schronisku, poza oczywiście mamą Janiną. Wszyscy mówią tu na nią babcia.

- Jakoś tam sobie radzimy. Jak widać, razem jest tu nam raźnie - pani Janina rzuca tylko krótkie słowa i ucieka od rozmów na temat schroniska.
- Mama nie lubi wywiadów - usprawiedliwia ją ksiądz Zbyszek.

Zawsze jest coś do roboty
Schronisko to jedna wielka fabryka. Zawsze ktoś tu przychodzi, odchodzi. Codziennie znajdzie się coś do roboty. Jak nie okna, to drzwi. Innego dnia dach, a kolejnego oporządzenie podwórka. Na sale dla bezdomnych przerobiono nawet dawne stajnie. Dzisiaj w jednym z pomieszczeń jest właśnie kaplica. Dzień kończy się również modlitwą. Przeważnie o 18. Potem jest kolacja i schronisko zaczyna żyć wieczornym rytmem.

Oni śpią albo oglądają telewizję. Latem siedzą na podwórku do późna by pooddychać powietrzem. Ja natomiast na zmianę z moimi braćmi mamy nocne dyżury. Jak kogoś przywiozą czy ktoś sam przyjdzie do nas, trzeba się takim człowiekiem zająć - wyjaśnia brat Ryszard.

Pępicki Albert żyje z tego, co ludzie dadzą. Urzędy też. Szczególnie chodzi o opiekę społeczną, która daje zasiłki dla bezdomnych. Dochód przytuliska stanowią też pieniądze, jakie sami podopieczni wypracują na roli, w lesie i na budowach.

- Wszyscy dookoła wiedzą, że jak trzeba fachowej siły roboczej, to najlepiej zwrócić się właśnie do Pępic. Tutaj są różni ludzie. Artyści, rzemieślnicy i takie "złote rączki" - opowiada Janek, jeden z częstych pensjonariuszy Alberta. - A jak któryś nawet sobie wypije ukradkiem dla poprawienia humoru, to już mu tam braciszkowie dadzą bobu po powrocie do schroniska.

Święta są szczególnym okresem dla Alberta. Od połowy grudnia aż do Nowego Roku nikt nie odejdzie ze schroniska z kwitkiem. Chociażby trzeba było go położyć na korytarzu, w suterenie albo w komórce. Materacy jest pod dostatkiem, a koców też nie brakuje. Takie zakonnicy mają zasady. W Boże Narodzenie należy się znacznie więcej miłosierdzia niż na co dzień. Wigilia rozpoczyna się przy stole na dużej sali, zawsze o godz. 17.

- Właśnie przywieźli jednego z Grodkowa, drugi jedzie do nas z Namysłowa - wylicza ksiądz Zbyszek. - Dla nas pomoc innym jest radością życia.
Siedzimy z bratem Ryszardem i Mariuszem w kancelarii. Braciszek niedawno zszedł z nocnego dyżuru. Pijemy herbatę, rozmawiamy o przyszłości.

- Przyszłość? Oby nie było gorzej, żyjmy w zdrowiu - mówi brat Ryszard. - Ten miniony rok należał do najtrudniejszych. Niby łapaliśmy roboty zewnętrzne, niby ludzie nam sprzyjali. Ale jakoś ciężko było związać koniec z końcem. Miesięcznie na działalność przytuliska potrzeba minimum 28 tys. zł. Brzeskie koło jest już organizacją pożytku publicznego i można nam wpłacać jeden procent swojego podatku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska