Brygada kryzys. Życie w nyskim biurowcu biegnie utartym torem

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Opuszczony biurowiec w centrum Nysy stał się dla Zenka, Janka, Krzyśka i Jacka ostatnim przystankiem. Niżej już stoczyć się nie da.

Chętnie stają do zdjęcia przed swoim domem, tylko potem jeden pyta grzecznie o jakieś zbędne pięć złotych. Jest jeszcze piąty lokator, ale on dyskretnie wychodzi z kadru fotografii. Tu, w opuszczonym biurowcu, jest zaledwie od tygodnia. Może jeszcze zdoła stąd uciec.

Centrum Nysy, przy ruchliwej drodze krajowej, obok dwa duże osiedla mieszkaniowe, market Kaufland, stacja benzynowa BP. Kiedyś była tu firma budowlana Budonys. 3,5 hektara terenu przy Piłsudskiego, opuszczone hale magazynowe, a z przodu ruina biurowca. Żadnego okna, ani kawałka drzwi, choćby prowizorycznych desek w pustych otworach. Żadnych instalacji, prądu, wody, kanalizacji. Tylko śmieci, trzaskające pod nogami szkło i okropny smród odchodów. I w jednym z pomieszczeń na piętrze zebrane na podłodze stare ubrania i szmaty.

- Mieszkam tu od 2004 roku - opowiada pan Zenek. - W zimie, jak i latem, przechlapane. Ciężko. Płakać się chce. Jak przychodzi mróz, przynosimy sobie ze zsypów w wieżowcach po drugiej stronie ulicy wyrzucone kołdry, włazimy pod nie i tak siedzimy. Nie palimy niczym, bo się nie da.
Najdłużej mieszka tu Janek, siedem lat.
- Przyszedłem, jak się stąd wyprowadził komornik, ale już wtedy w budynku nie było jednej szyby - opowiada.

Upaść można szybko
- Matka mi zmarła - wspomina zdawkowo Krzysiek. - Siostra przepisała mieszkanie po matce, bo nie było mnie stać na jego utrzymanie. Nie miałem pracy. Trafiłem do schroniska dla bezdomnych w Jasienicy Górnej. Mam tam nawet jeszcze czasowe zameldowanie. Tu jestem od sześciu lat.
- Za dużo piłem - mówi Janek. - Żona mnie wygnała z domu. Wychowałem się w domu dziecka, bo rodzice mi pomarli. Potem przez dwanaście lat mieszkałem w schronisku dla bezdomnych w Jasienicy. Za pijaństwo zostałem ukarany wyrzuceniem na dwa miesiące i od tego czasu zostałem tutaj. Nie wiem, czy chciałbym tam wrócić.

Zenek pochodzi z Krapkowic. Opowiada, że kiedyś powodziło mu się w życiu bardzo dobrze. Pracował na kontrakcie w Austrii, zarabiał szylingi. Jeszcze jako kawaler miał samochód, ładne mieszkanie.
- Kiedyś wróciłem z kontraktu do domu, szukam klucza, wkładam do drzwi i nagle otwiera mi młody chłopak: Czemu grzebiesz w moich drzwiach? - pyta. Podałem mu dowód. To mój adres, ja tu mieszkam. A on na to - mieszkałeś! Żonka znalazła sobie młodszego o 12 lat, wyczyściła mi konto z pieniędzy. Jak mi taki numer wycięła, to zacząłem pić, choć wcześniej ani kropli alkoholu nie piłem. Stałem wysoko, ale upaść można szybko.
Życie w biurowcu biegnie utartym torem. Rano obchód po śmietnikach, zbiórka puszek, butelek i złomu. Potem kurs wózkiem do punktu skupu i do sklepu do najtańszą flaszkę. Spacer na stację benzynową z plastikową butlą po wodę. Z osiedla przychodzą znajomi, pogadać, postać chwilę przed domem, bo w środku za bardzo wysiedzieć się nie da. O 10.30 biorą żółte wiaderko i idą do sióstr na zupkę. Czasem któregoś dopadnie padaczka alkoholowa, wtedy przechodnie wzywają pogotowie do bezdomnych z Piłsudskiego. Nawet gdy rozmawiamy, ktoś z mieszkańców bloku życzliwie interesuje się, czy nie jestem z policji i dlaczego niepokoję tych panów.
- Ludzie nas tutaj wspomagają. Jedzenie przynoszą, ubrania na zimę - opowiadają zgodnie bezdomni z biurowca.

Enklawa wolnych od wszystkiego
Czasem, kiedy tak siedzą w nocy wśród szmat, słyszą, jak ulicą idzie głośna grupa. Czasem wtedy ktoś z ulicy ciśnie kamieniem albo butelką w oczodół okna. Szczęście, że nikogo jeszcze nie trafili. Ale kilka lat temu zabito na Piłsudskiego bezdomnego. Lokatorzy biurowca opowiadają, że to przez przypadek. Ktoś z bezdomnych ukradł Cyganom wózek ze złomem. Przyszli w nocy się zemścić, ale po ciemku pobili nie tę osobę. I zatłukli człowieka. Przez przypadek. Policja ustaliła sprawców i teraz siedzą w wiezieniu.
- Nam policja daje spokój - opowiada Zenek. - Tylko w czasie silnej zimy przyjeżdżają i przeganiają nas do noclegowni na Baligrodzkiej. Szliśmy tam już, ale po kilku dniach wracamy tutaj. Wolę być tutaj, nawet mimo chłodów.

Budynek i potężna posesja mają właściciela. Przedsiębiorcę z Kluczborka. Nie pokazuje się na miejscu, nie dba, nikogo nie wyrzuca. Załatwia w urzędach zgody, żeby zbudować na tym miejscu market, hotel, może stację benzynową.
- Jak nas wyrzucą, powiemy do widzenia i pójdziemy sobie - wyznaje Krzysiek. - Poszukamy sobie innego miejsca. Spokojna głowa, gorzej i tak już być nie może.

- Miło by nam było, gdyby ktoś dobry wstawił szybę w jakieś okno, podarował piecyk do grzania, bo drewna w okolicy nie brakuje - marzy Zenek.

- Oni już u nas byli i zawsze mogą wrócić. Warunek jest jeden. Nie pijemy, zachowujemy się porządnie. Problem w tym, że oni sami nie chcą wrócić - mówi Wiktor, opiekun schroniska dla bezdomnych w Jasienicy Górnej koło Otmuchowa. - Wolą miejsce, gdzie nie ma żadnej dyscypliny, żadnych reguł.
Wiktor sam kiedyś był bez domu. Od 20 lat mieszka w Jasienicy Górnej, od trzech lat jest opiekunem ośrodka. Na 45 miejsc noclegowych w budynku starej parafii mają teraz 42 mieszkańców. Trzech nowych mogą przyjąć w każdej chwili. Kiedyś mieli nawet ponad setkę, bo zima była dokuczliwa. Przyjechał na kontrolę nadzór budowlany i zakazał przyjmowania ponad stan. Budynek jest za stary, z drewnianymi stropami, mogą nie wytrzymać. W zimie, gdy chętnych jest więcej, przyjmą na korytarz najwyżej 2 - 3 osoby, na kilka dni. Żeby się oprali, umyli, najedli i niestety muszą ruszać dalej.
- Ci, co mają rentę czy emeryturę, płacą za mieszkanie - opowiada opiekun. Placówkę w Jasienicy prowadzi Towarzystwo Przyjaciół Brata Alberta. - Pozostali, jeśli są zdrowi, pracują. Sami robimy tu wszystko, od gotowania po sprzątanie. Chodzimy do pracy w firmie komunalnej, na cmentarzu. 70 procent zarobków przeznaczamy wtedy na ośrodek. Sami zwozimy sobie za zgodą leśniczego drewno na opał. Hodujemy świnie, uprawiamy kawałek pola od rolniczej spółdzielni. Jest biednie, ale jakoś starcza.

W ciągu ostatnich 20 lat, jak szacuje Wiktor, może tylko kilku podopiecznych schroniska wróciło do normalnego domu, do rodziny. Dokładnie ilu, trudno wyliczyć, bo ci, co odchodzą, nie odzywają się później. Z Zenkiem i Jankiem też by nie mieli kontaktu, ale kierownik jeździ czasem po prowiant do Kauflandu w Nysie i spotyka chłopaków z biurowca, bo to niedaleko.

- Mamy programy wychodzenia z bezdomności - opowiada Wiktor. - Skutkują, jeśli ktoś chce z nich korzystać. Ci z Nysy upodobali sobie takie życie.

Polska to jest wolny kraj…

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska