Być albo nie być - młodzi marzą o zawodzie aktora

Iwona Kłopocka-Marcjasz
Iwona Kłopocka-Marcjasz
Ogólnopolski casting dla młodych aktorów Teatr Kochanowskiego ogłosił w listopadzie. – Chcemy odmłodzić zespół. Szukamy bardzo młodych, zdolnych dwudziestoparoletnich osób – mówi dyrektor Tomasz Konina.
Ogólnopolski casting dla młodych aktorów Teatr Kochanowskiego ogłosił w listopadzie. – Chcemy odmłodzić zespół. Szukamy bardzo młodych, zdolnych dwudziestoparoletnich osób – mówi dyrektor Tomasz Konina. Paweł Stauffer
Monika jest dopiero na III roku studiów aktorskich i już szuka stałej pracy. Marcin nie ma jej, choć dyplom zrobił 7 lat temu. Do walki o cztery etaty w Teatrze Kochanowskiego stanęło 358 młodych aktorów z całej Polski.

Ogólnopolski casting dla młodych aktorów Teatr Kochanowskiego ogłosił w listopadzie. - Chcemy odmłodzić zespół. Szukamy bardzo młodych, zdolnych dwudziestoparoletnich osób - mówi dyrektor Tomasz Konina.

Na najbliższe półtora roku "Kochanowski" planuje kilka bardzo ambitnych premier w reżyserii Mai Kleczewskiej, Krzysztofa Garbaczewskiego, Pawła Świątka, Moniki Strzępki, Kuby Kowalskiego. Ci twórcy zasiedli w komisji konkursowej, by wybrać aktorów, którzy sprawdzą się w ich realizacjach.

Co roku cztery uczelnie artystyczne w Warszawie, Krakowie, Wrocławiu i Łodzi - opuszcza ponad setka absolwentów. Dyrekcja teatru liczyła, że zgłosi się w najlepszym wypadku kilkadziesiąt osób. Będzie z czego wybierać, by obsadzić cztery etaty - dwa damskie i dwa męskie. Tymczasem swoje CV przysłało 358 aktorów. Na dwudniowe przesłuchania do Opola zaproszono 50 osób.

Justyny Bieleckiej nie ma na liście przesłuchań, ale wytłumaczyła to sobie tym, że ostatnio szwankowała jej skrzynka mailowa i być może zaproszenie gdzieś się zawieruszyło. Do rodzinnego Opola przyjechała na święta, więc uznała, że niczym nie ryzykuje. Przyszła, poprosiła, zgodzili się dopisać ją do listy. - Czasy są ciężkie. Trzeba walczyć o swoje. Bardzo zależy mi na pracy - mówi dziewczyna.

Studia w warszawskiej Akademii Teatralnej skończyła dwa lata temu. Nie narzeka, dużo się działo i ciekawie. Głównie ambitne projekty dwujęzyczne. Niemieckiego klasyka Kleista w ogóle nie znała, ale tylko chwilę się zawahała przed przyjęciem propozycji, by grać go po polsku i niemiecku. Takie wyzwania najbardziej mobilizują. Pracowała we Frankfurcie, Berlinie, Monachium. W stolicy Bawarii nawet wynajmuje pokój, drugi w Warszawie. Ale właśnie kończą się pieniądze. Za chwilę może zabraknąć na ZUS i ubezpieczenie zdrowotne. - Etat w teatrze repertuarowym byłby ciekawą odmianą - przyznaje Justyna.

Ambicje i marzenia

Monika Roszko ma dopiero 21 lat i - jak mówi - do życia podchodzi zadaniowo. Trzy lata temu zadaniem było dostać się do szkoły teatralnej. Wykonane. Kolejne - skończyć studia. Jest na trzecim roku krakowskiej PWST i wygląda na to, że ją skończy. Można już odfajkować. Zadanie numer trzy - pracować w zawodzie.

Pracować, tworzyć, rozwijać się. Dlatego przyjechała na casting. - Szkoła tworzy podstawy warsztatu, ale najcenniejsza jest praca w teatrze. To tu uczy się prawdziwej pracy z reżyserami - mówi Monika. Myśli, że mogłaby zostać bez pracy na razie odrzuca. Jeszcze wszystko idzie zgodnie z planem.

Optymizmem tryska też Michał Malinowski, student V roku wydziału aktorskiego łódzkiej Filmówki. Wysoki, o urodzie amanta. Internautki już piszą o nim "ciacho".

Na czwartym roku studiów zagrał w serialu "Wszystko przed nami" o młodych ambitnych ludziach, którzy życie rwą garściami. Niestety serial miał niską oglądalność - niespełna 1,5 mln widzów - i przepadł. Michał zaliczył jednak w ten sposób dyplom aktorski i wyjechał na pięć miesięcy za granicę.

Podróże to jego największa pasja. Mówi po angielsku, hiszpańsku, niemiecku, arabsku. Trochę czasu spędził w Jeninie, zbierając materiał do pracy magisterskiej. Będzie pisać o teatrze jako narzędziu w walce o niepodległość na przykładzie palestyńskiego Teatru Wolności. Aktorstwo to genialny środek do rozwijania się. Etat w Opolu byłby szansą na rozwój, bo po szkole jeszcze dużo musimy się uczyć. Do życia trzeba podchodzić ambitnie.

- Kiedy patrzy się na losy starszych roczników, to perspektywa wydaje się nieciekawa - przyznaje Filip Kosior, student IV roku Akademii Teatralnej w Warszawie. - Pierwsze dwa lata studiów mijają w euforii.

O tym, co dalej, zaczyna się myśleć na III roku. Ktoś już pracuje, dostał ciekawą propozycję. Człowiek wtedy zaczyna się zastanawiać, w jakim jest miejscu. Studia kończy 20 osób. Etaty w teatrach dostają trzy, góra cztery. Reszta się błąka, tu coś zrobi, tam złapie jakąś fuchę - w teatrze, serialu, reklamie, gdzie tylko można. Wszyscy na początku mamy głowy pełne ideałów, a potem te ideały boleśnie zderzają się z rzeczywistością.

Walczą o swoje

Filipa do Opola przyciągnęły nazwiska głośnych twórców. - To rzadka okazja zaprezentowania się przed gronem ludzi, którzy mają rzeczywisty wpływ na rozwój współczesnego teatru.

Filipa rozczarowują nie tylko warszawskie sceny. Rozgoryczenie przyniosła też nauka w Akademii Teatralnej. - Szkoła, w której my chcemy poszukiwać wolności, staje się więzieniem. Nie jesteśmy przygotowani do uczestniczenia w nowatorskich przedsięwzięciach. Takiej szansy nie dają też przedstawienia dyplomowe, do których wybiera się twórców "bezpiecznych".

Zamiast konfrontować się z tym, co teraz robi się w teatrze, mierzymy się z wizją aktora-pedagoga, która miała świeżość kilkadziesiąt lat temu.

Tymczasem to, kto reżyseruje przedstawienie dyplomowe, może mieć duży wpływ na karierę młodego aktora. Dawid Ogrodnik i Marcin Kowalczyk - najgorętsze nazwiska ostatnich dwóch sezonów - zaistnieli dzięki przedstawieniu Mai Kleczewskiej "Babel 2". Na takie spektakle przyjeżdża nie tylko krytyka, ale też reżyserzy teatralni i filmowi, dyrektorzy teatrów. Ogrodnik i Kowalczyk dzięki temu zagrali w głośnym filmie "Jesteś Bogiem".

Studenci mają świadomość, jak to działa i czasem starcza im determinacji, by nawet wbrew macierzystej szkole ściągnąć do robienia dyplomu kogoś z elektryzującym nazwiskiem. Taką determinacją wykazali się wrocławscy studenci, którzy ubłagali o pracę z nimi Monikę Strzępkę.

Dzwonili do niej już na drugim roku, na trzecim udało im się spotkać z nią i Pawłem Demirskim. I postawili na swoim. Co prawda Demirski nie napisał specjalnie dla nich sztuki, ale przetłumaczył dramat Caryl Churchill "Love and Information". Monika Strzępka zgodziła się pracować z młodymi grubo poniżej swej reżyserskiej stawki, a przedstawienie okazało się wielkim sukcesem. Co nie znaczy, że młodzi po studiach zostali zasypani propozycjami. Spora część rocznika stawiła się na opolski casting.

Miron Jagniewski robił dyplom w Krakowie u Jerzego Stuhra i Adama Nawojczyka. - Nic mi one nie przyniosły - mówi. - Nikt ich nie obejrzał. Dyrektorzy teatrów nie szukają aktorów.
Miron na IV roku PWST zagrał w Teatrze Polonia w "Panu Jowialskim". O tym przedstawieniu pisało się: Krystyna Janda daje szansę młodym aktorom. Tę szansę tak naprawdę dała Mironowi Anna Polony, która była mistrzem jego roku i grała w "Polonii".

Potem długo, długo nie było nic. Po jakimś czasie trafiło się przedstawienie plenerowe w Teatrze Biuro Podróży, z którym Miron zobaczył kawałek świata. W końcu przyszła propozycja z Teatru Studio, gra tam w dwóch przedstawieniach.

- I tak minęły trzy lata od ukończenia studiów. Stabilizacji zero, mam mnóstwo wolnego czasu, ale spokojnie utrzymuję się z aktorstwa - mówi. - Ze spektakli i dorywczej pracy w filmie i telewizji, w serialach. W tasiemcach nie gra się ani dla prestiżu, ani dla przyjemności, lecz po to, żeby się utrzymać.

A można żyć z tego całkiem miło. Tylko dziecięce gwiazdy w polskich serialach zarabiają od 0,5 do 3 tys. zł za dzień zdjęciowy.

W Warszawie się zarabia

Miron już na studiach wiedział, że zostawi Kraków, bo stolica daje większe możliwości. Nie tyle rozwoju - po to przyjechał właśnie do Opola, bo tu w ciągu półtora roku może zagrać u reżyserów, których w Warszawie ogląda się głównie na festiwalach - co zarabiania.

Marcin Zarzeczny pochodzi z Lubelszczyzny, skończył Państwowe Studium Aktorskie przy Teatrze Jaracza w Olsztynie, a za pracą jeździ po całej Polsce (z Opola pognał do Słupska, bo tam dostał rolę).

- Ale mieszkam oczywiście w Warszawie, stolicy bezrobotnych aktorów - mówi z ironią. - Wygrany casting do reklamy pozwala zwykle przeżyć 2-3 miesiące. To nie jest chwalebne zajęcie, ale mimo wszystko to praca w zawodzie. Niestety stawki są coraz niższe, czasem wręcz żenujące. Np. za reklamę do ogólnopolskiej korporacji z prawami na pięć lat, ostatnio oferowano 1,5 tys. zł. Tyle kosztuje w stolicy wynajęcie kawalerki. Młodzi aktorzy wynajmują mieszkania gromadnie.

Mateusz Trembaczowski jeszcze niedawno myślał, że w tym zawodzie do szczęścia wystarczy po prostu dużo pracy i poczucie wolności (na studiach zagrał u Wojciecha Smarzowskiego, załapał się do "Czasu honoru").

W ciągu kilku miesięcy od dyplomu życie nieco zweryfikowało te przekonania. W marcu skończył studia w Krakowie, zagrał w filmie Roberta Glińskiego "Kamienie na szaniec" (premiera w marcu 2014), w Katowicach wystąpił w "Braciach Karamazow", teraz w warszawskiej Montowni zaczyna pracę nad Mrożkowym "Na pełnym morzu".

Ale po raz pierwszy pozazdrościł pięciorgu szczęściarzom z jego rocznika, którzy po dyplomie dostali etaty. - Czy jest obawa, że może zostać bez pracy? To nie obawa, to przerażenie - przyznaje. - Do tej pory byłem samodzielny finansowo, ale właśnie kończą mi się pieniądze. Nie wiem, co będzie dalej. Fajnie mieć stałą pracę, choćby po to, żeby mieć z głowy zusy-srusy i skupić się na sztuce. Nie muszę być aktorem, ale nie wyobrażam sobie, by nie być artystą - mówi otwarcie.

Mateusz jest muzykiem samoukiem, gra na kilku instrumentach. Niedawno założył zespół Music Mahal. Mają już godzinę materiału muzycznego, teraz piszą teksty. Jak nie dostanie pracy w Opolu, to osiądzie w Warszawie. Można jej nie lubić, można sarkać na jej ofertę teatralną, ale tam da się żyć. - Wiadomo, że serial i reklamy są najdalsze od naszych pragnień i ambicji, ale jak nie będzie z czego żyć, to nawet nie będę się zastanawiał - mówi.

- Ciągle słyszę, że trzeba wszędzie bywać, na festiwalach, premierach, zaczepiać dyrektorów i reżyserów. Nie wydaje mi się to dobrą drogą - uważa Justyna Bielecka. - Najlepiej wspólnie pracować, a przynajmniej pokazać się na scenie, ale to często jest błędne koło, bo żeby pracować, trzeba dostać propozycję. Więc trzeba chodzić, kręcić się, ale reżyser, jak już ma sprawdzonego aktora, z którym dobrze się rozumie, to wybiera właśnie jego.

Z kolei szukanie pracy po teatrach, od drzwi do drzwi też nie ma sensu, bo dyrektor zwykle jest nieosiągalny i kontakt kończy się na jego sekretarce. Trzeba więc wysyłać CV, czekać na telefon. To czekanie na Godota.

Ofelio, idź do baru

- Jak kogoś bieda przyciśnie, to staje za barem albo podaje talerze w knajpie. Przecież my nic poza graniem nie umiemy - przyznaje Miron Jagniewski.

- Przez dwa lata byłem kelnerem i zarabiałem więcej niż kiedykolwiek w teatrze - z gorzkim uśmiechem mówi Marcin Zarzeczny.

Justyna stara się przynajmniej raz w miesiącu robić coś aktorskiego - jakiś dubbing, nagranie w radiu, dzień zdjęciowy. Ale pracowała już także jako kelnerka, tłumaczka, a nawet jako hostessa. - Miałam chwile, gdy bardzo źle się z tym czułam, ale po pewnym czasie wyzbyłam się myślenia, że coś jest poniżej godności. Nawet reklamy.

W końcu robią je też bardzo dobrzy reżyserzy, filmowa czołówka. To także jest jakaś nauka. Z drugiej strony aktor musi żyć normalnym życiem, żeby mieć z czego czerpać
doświadczenie, obserwacje. I dobrze, gdy od czasu do czasu może dać temu ujście.
Marcin Zarzeczny dyplom aktorski zdobył 7,5 roku temu.

Nigdy nie miał stałej umowy o pracę, ale sporo grał, w dorobku ma 30 premier. Od trzech lat pracy jest coraz mniej, więc zaczął sam ją sobie organizować. Założył agencję eventową, która... nie zorganizowała ani jednego eventu.

Szybko wrócił do jednego, co umie. Propozycji nie było, więc sam sobie ją stworzył. Napisał monodram "Zwierzenia bezrobotnego aktora". Nie użala się nad sobą, jest ironiczno-dowcipny: "Jakieś dwa lata temu dostaję telefon z agencji. Dzwoni agentka i mówi, że przed chwilą rozmawiała z jakimś dobrym reżyserem filmowym, rekomendowała mnie i zainteresowała go moją osobą.

Za chwilę zaczyna zdjęcia do swojego nowego filmu i potrzebuje właśnie karłów. Agentka pyta mnie, ile mam wzrostu, bo on potrzebuje aktorów o maksymalnym wzroście 160 cm. Więc mówię, że ja właśnie mam mniej więcej 160 cm. Bardzo jej podziękowałem i skończyliśmy rozmowę.

Nie wiem, co by było, gdybym dostał tę rolę i zjawił się na planie jako przerośnięty karzeł. Dlaczego powiedziałem, że mam 160 cm wzrostu? Wysoki nie jestem, ale 160 też nie mam. Raczej nie wyciąłbym sobie 10 cm kolan. Przecież nie mam ubezpieczenia, a poza tym komu potrzebny aktor bez kolan. I tak wszyscy mówią, że mam trudne warunki i dlatego nie mogę dostać pracy".

- To autobiografia, ale nie staję na scenie po, to by powiedzieć ludziom jaki jestem biedny. Mówię o determinacji w realizowaniu marzeń. Pokazuję, że nawet w bezrobociu można odnaleźć coś kreatywnego - przekonuje Marcin.

Zarzeczny jest w tym przedsięwzięciu jednoosobową instytucją odpowiedzialną za wszystko - od tekstu, przez reżyserię, wykonanie, aż po marketing i druk ulotek. Nawet pierwszy raz w życiu napisał piosenkę. W

ciągu 8 miesięcy objechał ze "Zwierzeniami" 15 miast, zagrał 41 spektakli. I odniósł sukces. Widzowie do niego piszą i... dzwonią, bo w trakcie przedstawienia kilkakrotnie podaje swój prawdziwy numer telefon, na wypadek, gdyby ktoś miał dla niego pracę. Na razie nie zadzwonił żaden dyrektor teatru ani reżyser, ale Zarzeczny się nie poddaje.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska