Całe życie na wodzie

Fot. archiwum prywatne
Rok 1956, czechosłowacka barka „Troja”. Pierwsza od lewej Maria Nowak, pierwszy z prawej jej mąż Emil.
Rok 1956, czechosłowacka barka „Troja”. Pierwsza od lewej Maria Nowak, pierwszy z prawej jej mąż Emil. Fot. archiwum prywatne
Kiedyś w niewielkim Rogowie było aż 180 marynarzy ze śródlądówki, cała wieś z nich żyła. Dzisiaj zostało tylko czterech, _a właściwie pięcioro, bo jest jeszcze Maria Nowak. Tak, tak, to nie pomyłka. Kobiety też pływały…

Ci morscy pływali po dalekich morzach, a "łodziarze" ze śródlądówki byli jak tramwajarze - wspomina Emil Nowak z Rogowa Opolskiego, jeden z czwórki żyjących marynarzy żeglugi śródlądowej z tej wsi. - Kursowali tylko po kanałach i na rzece, tam i z powrotem, w dół, w górę Odry...

Do Szczecina pływali z węglem, miałem węglowym ze Śląska. Transportowali boksyty, apatyty, nawozy sztuczne albo złom. Tak przez lata, kiedy Odra jeszcze żyła... W czasach, kiedy często przypominano, że trzeba w rzekę inwestować - pogłębiać ją, podwyższać mosty i budować śluzy. Tak, żeby z Odry zrobić międzynarodową drogę wodną.
Ale to było kiedyś, a teraz żegluga na Odrze podupadła. - Na zachodnich rzekach co 50 kilometrów pogłębiarka wybiera piasek, aż żal patrzeć, że Odrą człowiek nie popłynie, bo w niektórych miejscach ma zaledwie 30 centymetrów głębokości… - mówią z nostalgią dawni marynarze ze śródlądówki z Rogowa Opolskiego.
Oni mają w pamięci Odrę, kiedy pływało się bez przeszkód. Całe wsie z prawego i lewego brzegu rzeki przez lata utrzymywały się z niej. Nie było też rodziny w Rogowie, w której nie byłoby "łodziarza". A to zawsze przekładało się na zamożność domów.
- Chociaż gdyby tamte zarobki przeliczyć na godziny pracy, to pewnie nie byłyby to wielkie pieniądze - mówi Emil Nowak z Rogowa Op. - Człowiek spędzał niemal cały rok na barce, tylko zimą odpoczywaliśmy dwa miesiące, bo tyle zbierało się urlopu i wolnego za niedziele i święta spędzane na barce.
Aż trudno w to uwierzyć, ale kiedyś w Rogowie było 180 marynarzy. Ilu zostało? Podczas tegorocznego jubileuszu 700-lecia wsi dali się sfotografować. Na zdjęciu, obok kapitana Gerarda Ptoka, salutuje Klaus Honka, Hubert Torka i Emil Nowak - to ostatni żyjący "łodziarze" z Rogowa. No, oprócz Marii Nowak, której na zdjęciu nie ma. Tak, tak, nie pomyłka, kobiety też pływały na barkach.
- Pływała Jadwiga, Maria, Joanna, siostra Torki i siostry Doroty Ptok - wylicza Klaus Honka. - Jeszcze w latach 70. pływały na barkach dwie kobitki z Kędzierzyna-Koźla, które były za bosmanów. Było z kim tańczyć na schifferbalach…
Schifferbale, czyli żeglarskie bale, w Rogowie Opolskim były od zawsze. Ten ostatni w Rogowie bal "łodziarzy" zorganizowano trzy lata temu. - Rano przed każdym schifferbalem była msza za łodziarzy, na ofiarę szli tylko mężczyźni, żadna z kobiet nigdy wokół ołtarza na ofiarę nie poszła - wspomina Maria Nowak, która na Odrze spędziła 18 lat.
W 1953 roku 18-letnia Maria Nowak stanęła przed personalnym w urzędzie żeglugi we Wrocławiu. Nikt wtedy nie pytał, czy potrafi pływać, czy poradzi sobie na wodzie...
- Było nas w domu dziesięcioro, a ja zarabiałam grosze w krapkowickiej szwalni - opowiada Nowakowa. - Ciotka przyszła do mamy, mówi: "Czemu nie poślesz swojej dziewczyny do żeglugi? Tam zarobi więcej".
I zarabiała jako marynarz, pływając po dolnej Odrze - pełniąc obowiązki kucharza. Gotowała dla 20 marynarzy. - Kapitan był moim wujkiem, czterej bracia też ze mną pływali. Początkowo w obieraniu kartofli do obiadu pomagali mi marynarze - śmieje się pani Maria. - Potem powiedzieli, że to nie są ich obowiązki, więc obierałam sama - już po kolacji na następny dzień. Woda pitna w beczkach stała na pokładzie. Podczas upałów to była istna zupa. A że z żywnością w latach 50. było trudno, często schodziliśmy na ląd i we wsi kupowaliśmy prosiaka.
Pamięta, jak kiedyś z mężem pływali na czeskim holowniku Troja. Czesi płacili bonami towarowymi, takim ersatzem zachodniej waluty, za które obkupywali się w szczecińskiej Baltonie (w PRL - sieć sklepów dewizowych z towarami zachodnimi lub niedostępnymi na krajowym rynku - dop. aut.). - Kupowaliśmy rąbankę, pomarańcze, banany - wspomina pani Maria. - W latach 50. to był prawdziwy luksus…

Pensje dostawali dokładnie 15. każdego miesiąca, tyle że zawsze gdzie indziej. - To zależało, w jakim porcie się stało - tłumaczy Maria Nowak. - Odbieraliśmy wypłaty we Wrocławiu, Nowej Soli, Krośnie Odrzańskim, Szczecinie. A marynarz jak to marynarz, w porcie zaraz przepuszczał wypłatę. Więc ja pilnowałam, żeby bracia nie stracili swoich pieniędzy…
Emil Nowak (mąż Marii), syn hutnika z Rudy Śląskiej na Odrę trafił przez kolegę z wojska, który był "łodziarzem" na Wiśle.
- Wieczorami opowiadał o rzece, a mnie nęciło morze - wspomina Emil Nowak. - Pojechałem do Szczecina, do Polskiej Żeglugi Morskiej. Chętnych dużo, więc kazali czekać w kolejce przez całe 5 lat. Pomyślałem - na początek niech będzie barka. Potem może wypłynę na morze…

Akcje nie służą Odrze

Rok 1956, czechosłowacka barka "Troja". Pierwsza od lewej Maria Nowak, pierwszy z prawej jej mąż Emil.
(fot. Fot. archiwum prywatne)

Akcje nie służą Odrze

Waldemar Lisowski, dyrektor Urzędu Żeglugi Śródlądowej _we Wrocławiu:

- Powinniśmy się zastanowić, dlaczego Niemcom i Francuzom opłaca się inwestować w żeglugę śródlądową. U nas rzadko się korzysta z Odry, bo po rzece trudno pływać. Szkoda, przecież drogą wodną z powodzeniem można transportować różnego rodzaju niebezpieczne materiały, zamiast - jak to się robi - pchać samochodami niebezpieczny ładunek przez środek miasta. Drogą wodną można byłoby transportować kontenery i wszelkie nietypowe ładunki gabarytowe. Tylko co z tego, skoro na taki załadunek trzeba niekiedy czekać tygodniami, aż się woda podniesie. Najpierw musimy dostosować rzekę, aby nią żeglować. Szkoda też, że od kilku lat w naszych stoczniach nie buduje się statków dla polskiej żeglugi śródlądowej. Na temat Odry wypowiedziano wiele słów, powstawały najrozmaitsze pomysły. Ale na rzecze najważniejsza jest praca, a nie kolejna przeprowadzana akcja. Należy rozpocząć ją od najprostszych i mozolnych działań organicznych. Dotychczasowe akcje nie uzdrowiły Odry. Nie ma co odwoływać się do fantastycznych planów pogłębiania Odry do 2,5 metra, bo to są ogromne koszty, których nasza gospodarka nie udźwignie. Nie ma co opowiadać bajek o budowie kanału, tylko się skoncentrować na utrzymaniu tego, co mamy. Bo możemy stracić to co mamy, chociażby sprzęt hydrotechniczny. Sytuacja żeglugi śródlądowej jest zła także dlatego, że w Malczycach od 20 lat ślimaczy się budowa śluzy i stopnia wodnego. Wielkie szczęście, że w Kędzierzynie-Koźlu przetrwała szkoła żeglugi śródlądowej, bo obecnie mamy duże braki kadrowe. Duża część polskich marynarzy pływa na Zachodzie, a tamtejsi armatorzy biją się o nich.

W latach 50. zaciągnął się na czechosłowacki holownik Troja, gdzie był palaczem. Czesi odeszli z Odry, to cała załoga "Pepiczków" przeszła na polską barkę - "Zbyszka". W czasach "żelaznej kurtyny" udało mu się 8 razy popłynąć do Berlina Zachodniego, to było przeżycie...
- Po pięciu latach odezwała się też żegluga morska i mogłem składać papiery na morze - wspomina Nowak. - Ale przyżeniłem się do Rogowa, jakoś ciężko było młodą żonę zostawiać.
Z Marią po Odrze pływali do 1971 roku. Emil dokładnie 40 lat, do samej emerytury.
Emil Nowak mówi, że nawet jak ktoś przestawał pływać, schodził na ląd i popracował w fabryce dwa, trzy lata, to potem znowu na rzekę wracał. Bo nie mógł bez niej żyć. Ciagnęło podobnie jak w bajce o "topieluchach", opowiadanej w nadodrzańskich wsiach - o pięknych, ale upiornych pannach, które o północy z wiejskiej zabawy wywabiały na wodę marynarzy i tam ich topiły.

Najstarszy z jubileuszowego zdjęcia, 72-letni Hubert Torka, nie pływał do emerytury. Ale też najwcześniej zaczął zarabiać na Odrze. Był 1948 rok, kiedy w Rogowie Opolskim pojawił się jakiś "Pepik", bo Czechosłowacka Żegluga szukała nad Odrą ludzi do roboty. - Miałem 14 lat i niedokończoną szkołę powszechną, jak zaciągnąłem za majtka na barkę - wspomina Hubert Torka. - Taką jeszcze bez mechanicznego napędu. Jak się płynęło w górę rzeki, to żagiel napędzał. Jak w dół rzeki, to tzw. samospławem, czyli jak rzeka niosła.

Najdłużej na rzece pływał Klaus Honka. - Całe 44 lata, tak że człowiek zamknie oczy i całą rzekę ma w głowie - śmieje się Honka. - Tylko że ostatnie cztery lata zostawiłem na Renie, gdzie zarobiłem tyle ile przez 40 lat na Odrze.
Ale za "żelazną kurtynę" wypływał już w latach 60. i 70. kanałami na Łabę, potem na kanał Śródziemny do Renu.
- W Polsce było nas pięciu, którzy mieli tzw. patent kapitański na Górny Ren - wyjaśnia Honka. - Dzięki nam "Żegluga" nie musiała wysyłać pilota za 1200 marek. My dostawaliśmy dietę za każdy dzień pobytu, na początku było tego 8 marek. Niewiele, ale z domu brało się wałówkę - smalec, chleb i jajka - to można było zaoszczędzić i przywieźć żonie modną perukę, kremplinę na sukienkę, wtedy same luksusy…
Transportował rudę, piasek kwarcowy z Belgii do Niemiec. Najdłużej pracował zimą 1973 roku, bo 5 miesięcy. Najdziwniejszy ładunek, jaki zapamiętał, to z Wrocławia do Norymbergi. Jakieś środki chemiczne. - Do dzisiaj nie wiem, co wtedy mieliśmy na pokładzie - opowiada Honka. - Skóra od tego swędziała, piekła i łuszczyła się. Kazali zamykać "ferdeki", bo wiedzieli, że szkodliwe i musieliby mieć dodatkowe zezwolenia na transport.
"Żegluga" w każdym kraju miała swojego przedstawiciela, przekazywali oni marynarzom wiadomości z kraju i odwrotnie. No i kiedyś pomylili nazwiska i numery barek. Z wiadomością o śmierci matki zamiast do Jerzego Choinki poszli do Klausa Honki. Pogrążony w rozpaczy jechał na pogrzeb, więc łatwo sobie wyobrazić, jaki przeżył szok, kiedy zobaczył matkę żywą i w pełnym zdrowiu. Za to 12 lat później, w 1982 r., kiedy jego matka rzeczywiście zmarła, nie mógł pojechać na jej pogrzeb, bo nie mógł zostawić barki gdzieś na Renie.
Podobna historia przydarzyła się Gerardowi Ptokowi. W grudniu 1972 roku, kiedy akurat był w Berlinie, agent "Żeglugi" powiadomił go o śmierci matki. Pomyślał, że jak wsiądzie w pociąg, to zdąży przed pogrzebem. Był już pod domem, kiedy zauważył świeży, nieodgarnięty śnieg. I coś nie pasowało. Wszedł do pokoju matki - żywa i cała siedziała w tym samym miejscu.
- Pomylili numer barki i nie powiadomili kogoś, komu naprawdę umarła matka! - Gerard Ptok wciąż się denerwuje na wspomienie tamtej historii.

Ptok zaczął pływać w 1956 roku, na mechanicznym holowniku w Koźlu. Zakończył na maleńkim holowniku na Baryczy.
- Wtedy niektórzy przemycali alkohol, ale niewielu się na to decydowało, bo jak przyłapali na przemycie, to więcej taki nigdzie nie popłynął - opowiada Ptok. - Pamiętam też, że paru "łodziarzy" w tamtych latach zeszło na Zachodzie z barki i do kraju nie wrócili.
Dzisiaj mówią, że pływali, bo od wieków ludziom z ich okolic rzeka dawała utrzymanie. Dorota Ptok, żona Gerarda, pamięta, jak przed wojną matka chciała wybudować dom. - Ojciec się upierał, że jak są pieniądze, to kupi barkę - wspomina kobieta. - A dom to jeszcze zdążą wybudować. No i przyszli Rosjanie, zabrali barkę do strefy okupacyjnej. I ani domu, ani barki nie było…

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska