Carlos Marrodán Casas: - gdyby nie imię i nazwisko, byłbym postrzegany jako Polak

fot. Sławomir Mielnik
Carlos Marrodán Casas.
Carlos Marrodán Casas. fot. Sławomir Mielnik
- Póki Polska gra z jakąkolwiek reprezentacją, z wyłączeniem hiszpańskiej, to oczywiście kibicuję Polsce, natomiast kiedy zmierza się z Hiszpanią, włączam inny mechanizm - kibicuję słabszym - mówi Carlos Marrodán Casas, tłumacz literatury hiszpańskiej.

- Zanim przygotowywałam się do naszej rozmowy, nie przypuszczałam, że przeczytałam tyle pana książek...
- Miło mi.

- A mnie udała się prowokacja.
- Ach, powiedziała pani "moich książek", a jestem tylko autorem tłumaczeń.

- Genialnym tłumaczem około pięćdziesięciu powieści - Marqueza, Mariasa, Bolano, Llosy, a ostatnio Zafona.
- Tłumacze często wchodzą w rolę autorów. Ze mną początkowo też tak było, z biegiem czasu stałem się jednak skromniejszy.

- Mówi się, że tłumacz to niespełniony pisarz.
- Zgadza się. Kiedy wchodziłem w tę rolę, uważałem, że to tylko przymiarka do własnej twórczości, ale okazało się, że na przymiarce się skończyło.

- Nie do końca...
- Wiem jednak, że raczej już nie napiszę powieści i że tłumacz to tylko cień pisarza. W poezji sprawa jest trochę inna.

- Łatwiejsza?
- Trudniejsza. Bo jeśli mam do czynienia np. z sonetem, mogę odstąpić od transakcentacji, inaczej rozłożyć akcenty. Hiszpański sonet ma tradycję jedenastozgłoskowca, polski - od czasów Mickiewicza - trzynastozgłoskowca. Występuje inna linia melodyczna i tłumacząc tekst z hiszpańskiego na polski, zmieniamy kostium. Jeszcze trudniej jest z piosenką, bo zmieniając tekst, który ma być zaśpiewany, całkowicie wchodzimy w cudze buty.

- Pan w nie wchodził, tłumacząc piosenki francuskie. Wracając do powieści, bo głównie z ich tłumaczeniem pana się kojarzy: ile jest Marrodána Casasa w Marquezie?
- Trochę, bo na pewno tłumaczę go trochę inaczej, niż robiła to np. Zofia Chądzyńska. Dla mnie ważne są odwołania renesansowo-barokowe. Często "barokizuję" szyk zdania. Poza tym moja sytuacja jest swoista, ponieważ moim językiem "domowym" nie był polski.

- Trudno się domyślić...
- Przyznam się jednak, że kiedy słyszę ładną polszczyznę, myślę - no tak, język wyniesiony z domu. Czuję niedostatek narzędzi; język polski nie jest we mnie wpisany, tylko cały czas się zapisuje, z każdą książką się go uczę. Ile razy zabieram się do tłumaczenia, staram się znaleźć literaturę, która językowo by mnie wprowadziła w książkę. Pamiętam, że kiedy tłumaczyłem "O miłości i innych demonach", rzecz, która się dzieje w schyłkowym okresie baroku latynoamerykańskiego, sięgnąłem do polskiej poezji renesansu i baroku, czytałem o klasztorach i życiu zakonników, sięgnąłem do Iwaszkiewicza "Matki Joanny od Aniołów".

- Jest pan właściwie jedyną osobą, która wie, jak rzetelnie udało się wykonać zadanie. Nikt nie ma okazji, żeby tak dokładnie skonfrontować oryginał z tłumaczeniem.
- Można spojrzeć także inaczej: tłumacze są najbardziej wnikliwymi czytelnikami, bo muszą czytać tekst wiele razy. I tak, ma pani rację, tylko my wiemy, czy wnieśliśmy fałszywe tony.

- Wielokrotnie wyróżniano pana pracę. Czy lista pana osobistych satysfakcji pokrywa się z listą nagród?
- Niewątpliwie z niektórych przekładów jestem arcydumny. Przeżyłem wspaniałą przygodę, tłumacząc "Jesień patriarchy", wspaniałą, wielowątkową powieść. Wspaniała przygoda translatorska.

- Oburzenie ingerencją cenzury w tytuł "Rzecz o mych smutnych dziwkach", wyrażone choćby we wstępie do powieści Marqueza - pana zdaniem zamiast "dziwek" powinny wystąpić "kurwy" - dowodzi, jak bardzo leży panu na sercu zgodność tłumaczenia z oryginałem. Tym bardziej że chodziło zaledwie o stopień emocjonalności, nie zaś o meritum.
- Proszę przy tym zważyć, że walczyłem z własnym wydawnictwem. Ale widać książka wzbudza szczególne kontrowersje, skoro odstąpiono ostatnio od jej sfilmowania.

Sylwetka

Sylwetka

Carlos Marrodán Casas - mieszkający w Polsce tłumacz pochodzenia hiszpańskiego, absolwent filologii polskiej Uniwersytetu Warszawskiego, były wykładowca katedry Iberystyki UW i sekretarz kulturalny ambasady Hiszpanii. Na polski przetłumaczył ok. 50 powieści, w tym Gabriela Garcii Márqueza, Marii Vargasa Llosy, Olivio Paza, Carlosa Ruiza Zafona. Laureat Nagrody Stowarzyszenia Tłumaczy Polskich, polskiego PEN Clubu, ZAIKS-u i "Literatury na Świecie". W maju na zaproszenie Miejskiej Biblioteki Publicznej spotkał się z opolskimi czytelnikami.

- W Polsce zamieszkał pan, mając ponad trzy lata, na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych i już jej nie opuścił. A przecież syn hiszpańskich komunistów, którzy wyemigrowali do Francji, a potem do Polski, miał wiele okazji, by wrócić do ojczyzny.
- Próbowałem. Kontaktowałem się z uniwersytetem madryckim - marzył mi się lektorat z języka polskiego, którego słuchaczkami były Amerykanki polskiego pochodzenia - ale nikt nie wykazał zainteresowania Hiszpanem z tytułem magistra filologii polskiej. Potem, jako pracownik Uniwersytetu Warszawskiego, mogłem, również w Madrycie, zatrudnić się w roli lektora, ale na przeszkodzie stanął mój hiszpański paszport; niestety, umowa mówiła o polskim. Jak pani widzi, wszystko sprzysięgło się przeciwko powrotowi.

- Rzeczywiście po miesiącu w przedszkolu nauczył się pan polskiego?
- Nie tylko ja, ale cała grupa hiszpańskich dzieci, co oczywiście doprowadzało rodziców do rozpaczy (moja mama do tej pory mówi z bardzo silnym akcentem hiszpańskim). Zrobiła się z tego wieża Babel, bo we Francji w domu mówiło się do nas po francusku, wychodząc z założenia, że lada chwila wrócimy do Hiszpanii i francuski się przyda. Niektórzy mieli jeszcze śmieszniej, bo mówili po katalońsku.

- Najwyraźniej los przygotował dla pana rolę tłumacza.
- Jeszcze na studiach koledzy ciągle mówili: "Carlos, musisz tłumaczyć", bo ja oczywiście zajmowałem się własną twórczością. Z Madrytu, gdzie szukałem pracy, a był to czas, kiedy zaczęła się gorączka latynoamerykańska, wróciłem z całą walizką książek do tłumaczenia.

- Ma pan podwójne obywatelstwo?
- Wyłącznie hiszpańskie, choć gdyby nie imię i nazwisko, byłbym postrzegany jako Polak.

- A sam siebie jak pan postrzega? Ze względu na temperament, mentalność, pozostałe cechy...
- Znalazłem się w najdogodniejszej sytuacji na świecie. Póki Polska gra z jakąkolwiek reprezentacją, z wyłączeniem hiszpańskiej, to oczywiście kibicuję Polsce, natomiast kiedy zmierza się z Hiszpanią, włączam inny mechanizm - kibicuję słabszym. Aczkolwiek często zastanawiam się nad sytuacją ludzi, którzy znaleźli się w Polsce w XIX w. i wcześniej, potomków niemieckich kolonizatorów czy Holendrów. Im na aklimatyzację wystarczyło jedno pokolenie. Ba, stali się wielkimi polskimi patriotami. Tak pewno będzie z moimi dziećmi, bo mnie, w związku z tym, że cały czas żyłem w micie wielkiego powrotu do ojczyzny, który nie nastąpił, już pozostanie rola ofiary. Ale oczywiście Europa tak się zmieniła, świat się tak zmienił, że i formalnie, i mentalnie można być w dwu miejscach naraz.

- Zaledwie uporałam się z "Grą anioła" w pana tłumaczeniu, okazało się, że w kolejce czeka lektura kolejnego opasłego tomu Carlosa Ruiza Zafona. Tłumaczy pan w trybie ekspresowym...
- Dzięki temu, że wydawnictwu się spieszyło, i do "Cienia wiatru", i do "Gry anioła" miałem do pomocy współtłumaczki, Beatę Fabjańską-Potapczuk i Kasię Okrasko. Nie dość, że są świetne w swojej roli, okazały się batem. Obie śmieją się, że pracuję wolno i jestem dokładny do bólu, że co rusz sięgam do słowników. Ale i nauczyły się, że nie należy zbyt ufać własnym umiejętnościom - to zasadniczy grzech popełniany przez tłumaczy. Jeśli Zafon spełni swój zamiar i napisze trzecią i czwartą część cyklu o Cmentarzu Zapomnianych Książek, znowu będziemy współpracować.

- W latach sześćdziesiątych wydał pan swój pierwszy tomik poezji, a podobno już - z naciskiem na "już" - ma ukazać się drugi. Trzydzieści lat temu nadał mu pan tytuł "Gęsi, gęsi do domu".
- Słuchowisko na jego podstawie już powstało, co jest chyba pierwszym takim przypadkiem w kraju. Co do długiej przerwy: uwielbiany przeze mnie wspaniały poeta i prozaik Tadusz Nowak jako recenzent dość surowo obszedł się z moimi pierwszymi tekstami i na długo mnie wyciszył.

- Z książką kucharską takich problemów nie było...
- Książka kucharska to inny rodzaj poezji i, gdybym mógł, nigdy nie przestawałbym w jej pisaniu. Uwielbiam stół, siedzenie i rozmowy przy stole. Uwielbiam jedzenie. Miałem trzy marzenia: napisanie książki o kuchni hiszpańskiej, o kuchni polskiej i "śródziemnopolskiej". Na razie powstał czternasty tomik encyklopedii kulinarnej Danuty i Marka Łebkowskich. Niestety, jak w sonecie, trzeba się było dostosować.

- Jakie smaki zaproponował pan Polakom?
- Własnego dzieciństwa i kuchni tradycyjnej, przez Polaków wówczas nieznane, choć bardzo proste, bo, trzeba wiedzieć, kuchnia hiszpańska była kuchnią biedy. Jedynym daniem, które w nazwie posiada przymiotnik "hiszpański", jest tortilla. Wiele razy przyrządzałem ją na ekranie: trzeba pokroić w talarki ziemniaki i, ewentualnie, cebulę, a kiedy się podduszą, dodać ubite jajka, podsmażyć z jednej strony, przewrócić na drugą i spiec do uzyskania placka. To arcyhiszpańskie danie, podawane w każdym domu, w każdej restauracji, w każdym barze, a przy tym proste jak drut... Z przyjemnością poleciłbym także owoce morza, w tym przypadku przepis musiałby jednak zaczynać się od: "Wyjedź do Hiszpanii". Takich kalmarów, takich krewetek, wyławianych i z Morza Śródziemnego, i z Atlantyku, nie ma nigdzie w Europie!

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska