Targi nto - nowe

Chrystus zmartwychwstał na oddziale

Krzysztof Strauchmann
Najliczniejsza grupą "świątecznych" pacjentów są ci nie najbardziej schorowani, ale samotni
Najliczniejsza grupą "świątecznych" pacjentów są ci nie najbardziej schorowani, ale samotni Krzysztof Strauchmann
Chorzy są solidarni. Domowymi słodyczami od rodzin podzielą się z tymi, których nikt nie odwiedza.

Ordynator prudnickiej interny dr Stanisław Skubis oprowadza po swoim oddziale. W Wielki Piątek były wypisy. Kto mógł, poszedł do domu. Tych, co zostali, ordynator dzieli na kilka rodzajów. Z najliczniejszą grupą trudno się porozumieć, leżą półprzytomnie, niemo, patrzą gdzieś daleko. Nie czują różnicy, gdzie są i jaka to pora. Śmierć krąży już blisko. Może nadejdzie w święta?

Druga grupa, mniej liczna, to pacjenci z nagłym zachorowaniem czy pogorszeniem stanu. Dla nich święta w szpitalu są najbardziej przykre.

- Najlepiej pamiętam starszych ludzi, samotnych, którzy miesiącami tęsknią do dzieci i czekają na przyjazd rodziny z zagranicy - opowiada dr Skubis. - Wreszcie nadchodzą święta, zjawiają się dzieci i stwierdzają, że stan zdrowia ojca czy matki bardzo się pogorszył. Zabierają go do lekarza rodzinnego, bo wcześniej tego zaniedbał i lekarz natychmiast wysyła chorego na oddział. Dla nich to ogromne rozczarowanie, że zamiast upragnionych świąt z bliskimi trafiają na szpitalne łóżko.

- Widzi pan te okna na drugim piętrze - 74-letni Hubert, siedząc na łóżku, pokazuje na jeden z bloków koło szpitala. - Będę tam patrzył przez święta. A wnuki mi będą kiwały. Mieszkam tam sam, ale na święta przyjedzie syn z Raciborza.

Pan Hubert 20 lat temu miał zawał, ale go podleczyli. Wędrówkę po szpitalach zaczął na nowo pięć lat temu. W Opolu orzekli, że ma zaawansowaną miażdżycę i trzeba robić by-passy. Operacja się udała, na rok wrócił do normalnego życia. Trzy lata temu na Boże Narodzenie jako zdrowy człowiek pojechał odwiedzić syna w Raciborzu.

- Pogotowie mnie zabrało od syna w świąteczną niedzielę w nocy. Miałem drugi zawał - opowiada. - Akurat się tak pechowo złożyło, że wybuchła epidemia zakaźnej choroby i wstrzymali odwiedziny w szpitalu. Ale żona i syn jakoś się przedarli. Widziałem się z nimi 20 minut. To były nasze wspólne święta.

Nie ma mnie kto zabrać

Marian z Prudnika (60 lat) swoją drogę krzyżową przeszedł 21 listopada ubiegłego roku w Zabrzu. To był kilometr trasy z kliniki kardiologicznej do dworca kolejowego. Z chorym sercem. Pieszo, z torbą na plecach. Kilkadziesiąt metrów do przodu i kolejny przystanek, żeby złapać dech. Doszedł do pociągu. Potem przesiadka w Gliwicach i Koźlu... Jechał sam. Nie miał go kto zabrać ze szpitala.

- Zdrowy człowiek tego nie zrozumie - tłumaczy mężczyzna. - 13 lat leczę się na serce. Pojechałem do Zabrza, bo wreszcie zakwalifikowano mnie do operacji by-passów. W tamtą stronę zawiózł mnie kierowca z Allianzu, gdzie mam ubezpieczenie z gwarancją darmowego transportu do szpitala. Zostawił mnie w szpitalu, a ja pozwoliłem mu wracać do domu. Tymczasem na pierwszym badaniu lekarz powiedział, że mam wysypkę na klatce piersiowej i trzeba to wyleczyć w domu. Więc wziąłem torbę na plecy i ruszyłem na dworzec kolejowy.

Podleczony wrócił do Zabrza w lutym, na drugi termin operacji. Znów się okazało, że przechodził grypę i zabieg trzeba znów odłożyć.

- Wtedy już sam nie przeszedłbym nawet 20 kroków - opowiada Marian. - Lekarze z Zabrza zadzwonili do szpitala w Białej, załatwili mi miejsce i zawieźli mnie tu karetką na leczenie.

Trzeci raz do kliniki wrócił 7 marca. Wreszcie się udało.
- Po dwóch tygodniach od operacji lekarz pyta: Ma kto pana zabrać do domu? - wspomina dalej Marian. - Nikt. Taryfy do Prudnika nie zamówię. Zostaje pociąg albo autobus. To znów zabrali mnie karetką do szpitala w Białej. I mógłbym tu zostać aż do lipca. Jestem zadowolony. A że boli? Trudno, żeby nie bolało, skoro "widłami" rozciągnęli mi mostek, żeby dojść do serca i założyć nowe rury. U mnie operacja trwała godzinę dłużej niż zwykle, bo serce miałem powiększone i musieli mi wszystko dopasować. Ale jestem cierpliwy, wierzę, że ból minie.

Mały, kameralny szpital w Białej już się wyszykował do świąt. Będzie wspólne śniadanie dla pacjentów i personelu, dzielenie się wielkanocnym jajkiem, na stole świąteczne potrawy.

- Przyjdzie nasz kapelan z klerykami i gitarą, żeby coś zaśpiewać - mówi Bernadetta Czerwińska, siostra oddziałowa. - Chcemy stworzyć chorym choć namiastkę tego, co mają w te dni w domu. Żeby poczuli smak świąt. Do większości pacjentów przyjdą rodziny z odwiedzinami, ale są też zawsze osoby samotne, których nikt nie odwiedza. Chorzy są solidarni. Potrafią się podzielić wszystkim, co sami dostaną. My też szykujemy w te dni jakąś niespodziankę, pomarańczę czy coś słodkiego.

- Świąt w szpitalu jeszcze nie spędzałem. To są pierwsze - mówi chory na serce Marian. - Wolałbym być w domu, ale mieszkam sam. Syn pojechał do pracy we Francji. W domu nikogo. Mieszkanie na drugim piętrze, stare budownictwo, trzeba węgiel nosić do pieca, a ja przez pół roku po operacji na serce nie mogę nic podnieść. Zakaszleć nawet nie mogę. Sąsiedzi też mają święta, odwiedzają ich rodziny. Głupio tak prosić o pomoc, żeby ktoś obcy w piecu zapalił i węgiel podkładał.

Jeszcze smutniejsze święta szykują się dla jego 80-letniej matki, która mieszka samotnie na wsi pod Prudnikiem. Pewnie upiecze ciasto i przyjedzie do syna, do szpitala, autobusem. Choćby jeden raz.

Zostać, choćby do końca

Duże, nowoczesne szpitale, nastawione na wykonanie medycznej "procedury", w okresach świątecznych chętnie wypisują pacjentów. Przecież i tak diagnostyka czy zabiegi w tym okresie wygasają. Tam nie jest łatwo o miejsce dla chorych na "porzucenie".

Samotni garną się do mniejszych placówek, gdzie lekarz lepiej zna pacjenta, bardziej interesuje się jego sytuacją życiową i rodzinną. Medyczny powód hospitalizacji zawsze się znajdzie. Niektórzy pacjenci kalkulują wręcz, żeby zgłosić się w ostatniej chwili, bo wtedy nie zdążą ich podleczyć i wypisać.

- W małym miasteczku duża część mieszkańców to ludzie ubodzy, starsi, schorowani - mówi dr Janusz Zapiór, ordynator głuchołaskiej chirurgii. - Przewrócą się gdzieś w mieszkaniu, doznają urazu i pogotowie przywozi ich do nas. Trafiają do szpitala na święta także dlatego, żeby spędzić je w dobrych warunkach, bo rodzina jest za granicą, wyjechała, a oni zostali sami. To zjawisko narasta. Wcześniej rodziny były w komplecie, potrafiły zapewnić opiekę nad starszymi czy schorowanymi. Ja w te dni zawsze staram się więcej rozmawiać z ludźmi, bo oni chcą się pożalić na swój los, powspominać czasy, gdy byli wszyscy razem.

- Znajomy ksiądz powiedział mi kiedyś, że w Białej i okolicy mieszka 150 wdów i tylko 9 wdowców - mówi dr Zdzisław Juszczyk, dyrektor bialskiego szpitala. - Panowie szybciej umierają, zostają samotne wdowy. Nie brakuje ludzi, którzy na święta uciekają przed samotnością choćby do szpitala, ale nie jest to nagminne. Tych starszych, schorowanych, którzy oczywiście mają wskazania do leczenia szpitalnego, przyjmujemy tu serdecznie, po przyjacielsku. Cieszymy się wspólnymi świętami. Tym bardziej, że w święta na oddziałach jest więcej miejsca, bo inni, młodsi, wolą wrócić do domu i rodzin.

- Kiedyś już tu leżałem na Boże Narodzenie - mówi Bolesław, 84-letni mieszkaniec wioski w gminie Lubrza, a teraz pacjent z Białej. - Ja wtedy nie miałem jak się skontaktować z rodziną, żeby po mnie przyjechali. Musiałem zostać. Pamiętam Wigilię, takie przyjemne spotkanie. Było nas tylko dwóch mężczyzn - pacjentów i kilka kobiet.

Bolesław jest wdowcem od 5 lat. Dzieci dorosłe założyły swoje domy.
- Mieszkam tylko z synem, kawalerem - opowiada pacjent. - On się mną trochę opiekuje, zakupy robi, czasem ugotuje coś ciepłego, albo córka przyniesie obiad od siebie. A tak jadam tylko chleb z wędliną. Mnie już wszystko jedno gdzie leżę, tu czy w domu. Nikt mnie nie odwiedza. Wychodzić z domu nie mogę, bo mam zawroty głowy. Zresztą z mojego rocznika we wsi tylko czterech takich jak ja zostało. Do kogo tu chodzić?

- Tylko niech pan zgasi światło, bo razi - prosi Zbyszek z Głuchołaz. Szpitalna kołdra nierówno układa się w miejscu, gdzie powinna leżeć prawa noga. 65-latek nie był aniołem, nie prowadził przykładnego życia. Kiedy w Boże Narodzenie leżał w szpitalu, nogę jeszcze miał. W sylwestra przyszła konkubina, namówiła go, żeby się wypisał do domu. Kiedy teraz znów wrócił do szpitala, noga była w takim stanie, że nadawała się tylko do amputacji. Wielkanoc przywita w szpitalu z jedną kończyną.

- Niektórzy chcieliby u nas zostać aż do końca - mówi dr Zdzisław Juszczyk. - Niestety, tego nie możemy im zapewnić. Więc mamy problemy z wypisaniem pacjenta. Nie ma kto go odebrać, rodzina wyjechała, nie może, nie chce przyjąć starszej osoby.

Lekarstwo na samotność

- Ci nie najbardziej schorowani, ale samotni - to trzecia kategoria świątecznych pacjentów. Oni nie są najliczniejsi - tłumaczy dr Skubis, ordynator interny w Prudniku. Owszem, lekarz znalazł u nich wskazanie do hospitalizacji, jednak najbardziej potrzebują bliskości innych ludzi. Lekarstwa na samotność.

- Tu przynajmniej sam gotować nie muszę. Nie jest mi żal spędzać świąt na oddziale - przekonuje 71-letni Paweł spod Mosznej. Cukrzyca zabrała mu prawą nogę. Teraz czarnieje lewa, paluchy są już bardzo brzydkie.

- Strasznie bolało, więc wzięli mnie tu na kroplówki i mówią, że po takiej kuracji będę miał spokój przez rok - opowiada śląską gwarą starszy pacjent. - Sam mieszkam, dzieci na Zachodzie. Pierwsza żona zmarła, a druga mnie wygnała, gdy już za dużo nie mogłem robić. Nie miałbym z kim spędzić świąt.

Planował, że kupi bilet na busa i pojedzie do syna i córki w Niemczech. Ale kiedy się poczuł gorzej, dzieci poradziły, żeby raczej został w Polsce.

- Co bym robił? Rano do kościoła, obiad ugotować. Potem zostaje siedzieć w domu i patrzyć w telewizor.

Na co dzień - z protezą od kolana - pan Paweł świetnie sobie radzi. Sam utrzymuje dom, gotuje, do niedawna autem jeździł na zakupy - bo wnuk z Niemiec przywiózł mu golfa z automatyczną skrzynią biegów. Śmiga nim po okolicy i tylko policji przy kontroli pokazuje protezę. Wtedy zamienią mandat na pouczenie.

Wnuk w Niemczech przejął fach po dziadku, który na śląskiej wsi był kowalem. Rano pracuje w fabryce, a po południu jeździ kuć konie bogatym Niemcom.

- Panie, tam jest teraz więcej koni niż w Polsce, do bryczek, na przejażdżkę pod siodłem - tłumaczy Paweł ze śląskim zaśpiewem w głosie. - Wnuk sto koni ma pod opieką, jeździ do nich do stu kilometrów. Chłopak ma dopiero 24 lata, już dom sobie kupił, samochód. Tyle robi, że boję się, że się wykończy. Kupię sobie kartę telefoniczną, będę windą jeździł na parter do automatu i dzwonił do niego.

- Szpital to wielka przykrość na święta - dodaje 74-letni Hubert z Prudnika, wypatrując ze szpitalnego łóżka wnuków w oknie pobliskiego bloku. - Ale chcę żyć i wiem, że muszę się pogodzić z leczeniem. Pójdę tu do spowiedzi, wezmę komunię i będę czekał na odwiedziny bliskich.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska