Cieszy mnie wymyślanie

Danuta Nowicka
- W książkach Nabokova przewijają się szachy i motyle. Ja wykorzystałem motywy muzyczne. Bo jestem muzykiem.
- W książkach Nabokova przewijają się szachy i motyle. Ja wykorzystałem motywy muzyczne. Bo jestem muzykiem.
Rozmowa z Aleksandrem Kościowem, opolskim kompozytorem i literatem, autorem "Świata nura", książki nominowanej do Paszportu "Polityki".

Aleksander Kościów, syn Aleksandry i Janusza Kościowów, muzyków, urodził się w Opolu w 1974 r. Studiował kompozycję i altówkę na warszawskiej Akademii Muzycznej. Obecnie na tej uczelni wykłada kontrapunkt i inne przedmioty teoretyczne oraz komponuje. Jest laureatem konkursów kompozytorskich i festiwali muzycznych. Współpracuje z Joe Alterem, amerykańskim choreografem baletu współczesnego. Pod koniec ub. roku wydał swoją pierwszą książkę, "Świat nura".

- Do niedawna funkcjonował pan wyłącznie jako kompozytor, altowiolista i pedagog warszawskiej Akademii Muzycznej...
- Na polu muzycznym działam od 27 lat. Już jako pięciolatek zostałem posłany do przedszkola muzycznego, a w szkole średniej skomponowałem swój pierwszy utwór. Wysłałem go na konkurs i ku swojemu zaskoczeniu zostałem wyróżniony. Wspominam o tym, ponieważ kiedy zdawałem na studia, to mnie ośmieliło, żeby złożyć papiery nie tylko na altówkę, ale i na kompozycję. Człowiek się zabezpieczał, bo w tamtych czasach szybko brali do wojska. No a efekt był taki, że zostałem absolwentem na obu tych kierunkach.

- Teraz głośno o panu z zupełnie innego powodu. W ubiegłym roku został pan pisarzem, i to w ekspresowym tempie. Pół roku przy komputerze, kilka miesięcy oczekiwania na zakończenie procesu wydawniczego i efekt, że tylko pozazdrościć.
- Zawsze ciągnęło mnie do różnych rzeczy - literatura nie jest tu wyjątkiem. Jak się tak głębiej zastanowić, to wszystko bierze się z mojej jeszcze w dzieciństwie rozbudzonej i dość infantylnej potrzeby wymyślania. Proszę sobie wyobrazić, że jako siedmiolatek projektowałem nagrobki. Kiedy pojawiły się zainteresowania lingwistyczne, to oprócz tego, że interesowałem się językami obcymi, wymyślałem własne, wikłając się m.in. w kwestie gramatyki. Myślę, że literatura pojawiła się właśnie w tym trybie.

- Zaskakująco dobrze pan sobie poradził. Prawie 450 stron dobrego tekstu na początek zadowoliłoby niejednego zawodowego literata.
- Ilość właściwie nie stanowiła problemu, nieraz zastanawiałem się nawet nad sposobem jej ograniczenia. Trudność polegała na tym, że pisałem w tajemnicy przed wszystkimi, poza rodzicami. Nie chodziło o efekt, po prostu założyłem, że ponieważ literatura to nie moja dziedzina, ujawnię się, gdy uda mi się zrobić coś porządnego, a jeśli nie, to po prostu będę siedział cicho. Żona pojechała na jakiś kurs i większość napisałem pod jej nieobecność. Pomogła mi praca przy kompozycji, przygotowania idei do przeobrażenia w "materię". Gdybym zdał się na żywioł, wszystko trwałoby znacznie dłużej.
- Podobno pomysł obrócił się w urodzinowy prezent?
- Pomyślałem, że skoro tak piszę i piszę, i nikt o tym nie wie, to może warto ten fakt wykorzystać, tym bardziej że pierwszy egzemplarz książki dostałem zaledwie dwa dni po trzydziestych urodzinach żony. Wszystkim życzę takiego efektu, jeśli chodzi o niespodziankę...

- Potem niespodziankę zrobiono panu. Wydawca, Muza, zapowiedział "Świat nura" jako najciekawszy debiut 2006 roku, książka otrzymała nominację do Paszportu "Polityki".
- Współpraca z Muzą, do której trafiłem w drugiej kolejności, bo pierwsze wydawnictwo jakoś nie wykazało zainteresowania, to był ciąg samych wspaniałości. Zostałem mile przyjęty. Zaraz po przeczytaniu powiedzieli: - Bierzemy - co zburzyło mój scenariusz, bo na liście miałem jeszcze kilkanaście innych wydawnictw do obskoczenia.

- Już pierwszym zdaniem powieści zaprasza pan czytelnika do świata nierealnego: "Zacząłem wymyślać sobie to miasto w połowie października"...
- Zgodnie z prawdą, z moim zamiłowaniem do wymyślania, o którym mówiłem.

- Można by się tylko zastanowić, czy ten świat rzeczywiście bierze się tylko z wyobraźni? Może po prostu z wiary w istnienie równoległych światów...
- Był potrzebny ze względu na fabułę. W powieści istnieją dwa światy. Fakt, że Arrlo, główny bohater, wymyśla miasto, potem o nim zapomina, a ono rośnie i całkiem nieźle sobie radzi, ma związek z pewnym paradoksem, jednym z kilku, na których wszystkie wątki tej książki się opierają. Starałem się też, by wszystko było w miarę usprawiedliwione, a nie tylko skutkiem "widzimisię" autora. Łatwo wymyślić jakieś androny i kazać czytelnikowi za tym iść. Więcej nie powiem, bo to strasznie zawiła płaszczyzna. Nie wiem, czy pani się ze mną zgadza...

- Po przeczytaniu opasłego tomu i próbie uporządkowania faktów - jak najbardziej. "Świat nura" rozchodzi się w wielu kierunkach, dotyka wielu spraw, m.in. samej literatury. Motyw książki w książce to pewno ukłon w jej stronę?
- Pewno nie mnie jednemu to się zdarza - człowiek robi coś pierwszy raz, więc chciałby wypowiedzieć się na różne tematy, bo nie wiadomo, czy będzie drugi. Mój negatywny stosunek do posuniętego do skrajności konsumpcjonizmu też znalazł wyraz w tej książce. Ale ma pani rację - do wymyślenia samopiszącej się książki rzeczywiście pchnął mnie podziw dla literatury.

- A miłość do muzyki zainspirowała sceny "otwierania" instrumentów?
- Nie da się ukryć. Podobnie jak szachy i motyle u Nabokova, które przewijają się w twórczości tego zapalonego szachisty i entomologa. Wykorzystałem motywy muzyczne, bo sam jestem muzykiem.

- Jest pan kompozytorem i, od niedawna, pisarzem. Który zawód bardziej "smakuje", w którym pełniej się pan realizuje?
- W pracy kompozytorskiej charakterystyczne jest to, że choć się przechodzi przez różne etapy, nigdy nie następuje taki moment, w którym jej owoc staje się ostatecznym kształtem. Człowiek nosi się z pomysłami, siada do partytury, przelewa to na papier. Praca zostaje zamknięta, ale utwór nie został skończony, bo nikt go nie słyszy. Trzeba dorobić głosy - gigantyczna robota, może zająć kilka miesięcy, niemniej utworu wciąż nie słychać. Nuty trafiają do wykonawców - załóżmy, że je chcieli - odbywa się koncert. Człowiek siada na widowni, słucha - jest! jest! jest! - ale kończy się występ i utwór pozostaje jedynie w pamięci, jak, powiedzmy, kolacja z 15 stycznia. Przyznaję - nieraz zastanawiałem się, jak uzyskać taki stan, by to, co zrobię, szybko zmieniło się w owoc o skończonym kształcie. W muzyce to trudne, w literaturze - znacznie łatwiej osiągalne.

- Owoc-książka jaki jest, każdy widzi. Będą następne?
- Z przyjemnością o to zadbam, tym bardziej że został uruchomiony pewien mechanizm zachęty. Co innego, gdybym napisał książkę, przez trzy lata ją nosił i wreszcie ktoś, krzywiąc się, powiedział: "No dobra, umówmy się, że to wydamy, 17 egzemplarzy, żeby pan nie był smutny".

- O czym będzie kolejna powieść?
- Ponoć dobrą metodą na drugą książkę jest napisanie tego, co się chce. Właśnie jestem na etapie obmyśliwania tego, co chcę, żeby potem realizować to w miarę szybko. To zdecydowanie bardziej higieniczny sposób pracy niż pisanie z równoczesnym wymyślaniem przez naście lat.

- Niestety, tym razem nie będzie już niespodzianki...
- Ano nie. Nie muszę się już kryć z działalnością, której sensowności nie znam.

- Mamy Podsiadłę, Różyckiego, Marcinkiewicza... To miłe, że wybija się kolejny literat z Opola. A może już nie uważa się pan za opolanina?
- Opole to dla mnie takie miasto, że chętnie bym wszystkim wręczał znaczki z jego logo i reklamowe prospekty. Byłoby mi miło, gdybym zawsze miał je pod ręką i w każdej chwili mógł odwiedzać. Warszawa jest dla mnie jak supermarket - przychodzę, swoje załatwiam, czasem trwa to dłużej, czasem krócej. Opole, a w nim rozmaite bliskie mi miejsca, przewija się cały czas.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska