Ciężko słuchać, że jest się mordercą

Bogdan Bocheński
Żal, zniechęcenie, niepewność, poczucie krzywdy. Od środy stany te towarzyszą pracownikom opolskiego pogotowia.

Ratownicy są załamani po serii artykułów w "Gazecie Wyborczej", w których niedwuznacznie zasugerowano, iż ich łódzcy koledzy przyśpieszali zgony pacjentów, a o zwłokach informowali zakłady pogrzebowe, kasując za informacje pieniądze.
- Nie wiem, co o tym sądzić, w głowie mi się po prostu nie mieści, że w Łodzi mogło dojść do takiego zwyrodnienia - doktor Janusz Nawara, anestezjolog, kierownik dwóch zespołów reanimacyjnych w pogotowiu ratunkowym w Opolu, wygląda na zdruzgotanego. Siedzimy w jego gabinecie w niedzielę w nocy.
- Padły poważne zarzuty, sprawą zajął się prokurator, wyjaśni ją niezawisły sąd. Nie chciałbym się na ten temat więcej wypowiadać, bo cokolwiek bym nie powiedział i tak wszystko może być obrócone przeciwko mnie. Wolę poczekać na zakończenie śledztwa i przebieg ewentualnego procesu.

Doktorowi Nawarze nie daje spokoju szczególnie jeden fakt, jaki wypłynął na światło dzienne w związku z aferą z łódzkim nekrobiznesem.
- Podano, że w Łodzi ten proceder kwitł kilkanaście lat. I władze resortu zdrowia o tym wiedziały, bo dyrekcja pogotowia informowała je o pewnych podejrzeniach w tej kwestii. Dlaczego nie reagowano wcześniej, na co czekano? - pyta sam siebie lekarz. - Kompletnie tego nie rozumiem.
Z soboty na niedzielę atmosfera w opolskim pogotowiu była nerwowa. Zwłaszcza w mieszczącej się na pierwszym piętrze dyspozytorni. I to bynajmniej nie z powodu nocnej wizyty dziennikarza i fotoreportera "NTO".
- A pan by nie był nerwowy, gdyby cały czas wysłuchiwał, że jest mordercą? - złości się dyżurna dyspozytorka. - Czy pana by to nie bolało?

Dyspozytorkami pogotowia jest dwanaście pielęgniarek (10 stałych, dwie dochodzące). Wszystkie zgłoszenia, jakie odbierają od ludzi, nagrywają.
- Jesteśmy obrażane, stale rugane i mieszane z błotem. Od tego, co wysłuchujemy o lekarzach, sanitariuszach, czy kierowcach karetek, uszy puchną. Po tym, co się stało w Łodzi, zostaliśmy wrzuceni do jednego worka, napiętnowani i już osądzeni. Od środy pracujemy jak na beczce prochu.
- Horror - pielęgniarka, sprawiająca wrażenie rozdrażnionej, nerwowo przygryza wargi. Najwyraźniej nie ma ochoty dłużej z nami rozmawiać.
Kiedy wychodzimy od niej z pokoju, podnosi słuchawkę. W Tarnowie Opolskim 51-letniego mężczyznę boli serce, kłuje go w klatce piersiowej, ma duszności, dwa dni temu wyszedł ze szpitala, gdzie leżał z niewydolnością krążenia. Dyspozytorka przyjmuje zgłoszenie i o przypadku zawiadamia pierwszy zespół reanimacyjny.
- Tarnów! Jedziecie! - rzuca krótko polecenie. Potem odwraca się do nas i mówi: - To nie jest tak do końca, że od wszystkich wysłuchujemy, iż jesteśmy zabójcami, aniołami śmierci... Prócz potępienia, zdarzają się telefony ze wsparciem, uspokajające... Dzięki nim chce się jeszcze żyć i pracować.

Do Tarnowa Opolskiego kilka minut po godzinie pierwszej natychmiast wyjeżdża z pogotowia "erka" w składzie: Teresa Gawlista-Mazur (lekarz), Andrzej Olejnik (ratownik medyczny), Jakub Szewczuk (pielęgniarz) i Władysław Sowa (kierowca).
- Mają ze sobą pavulon? - pytam zaczepnie doktora Nawarę, jeżdżącego karetką od początku lat 70. (pavulon - lek zwiotczający mięśnie, którym niektóre załogi "erek" w Łodzi miały rzekomo uśmiercać pacjentów). Lekarz, który wraz ze swoim drugim zespołem reanimacyjnym niedawno wrócił ze Szpitala Wojewódzkiego przy ulicy Kośnego, gdzie zawiózł zawałowca z Kup, uśmiecha się smutno.
- Nie podaję pacjentom pavulonu na prawo i lewo! Podobnie jak moi lekarze! - podkreśla zdecydowanie. I wyjaśnia: - Ten lek stosuje się wyjątkowo, wtedy na przykład, gdy przewozi się pacjenta nadającego się jedynie do zoperowania go przez chirurga albo takiego, który musi zostać poddany tomografii komputerowej. Taki pacjent jest w karetce zaintubowany do respiratora, znajduje się pod pełną kontrolą anestezjologa. A opolskimi "erkami" jeżdżą tylko anestezjolodzy. Żaden ratownik medyczny, pielęgniarka nie mają dostępu w naszych "erkach" do pavulonu.
Janusz Nawara w sobotę interweniował w siedmiu domach. Nigdzie nie spotkał się z wrogością.

- Nie miałem czasu obserwować, jak na mnie patrzą rodziny chorych, do których wezwano pogotowie. Niosłem pomoc najlepiej jak umiałem, reszta się nie liczyła, mnie to nie obchodziło - ucina krótko doktor. - Ale zdaję sobie sprawę, że ludzie patrzą na nas podejrzliwie.
Czy możliwe jest, że załogi "erek" uczestniczą w handlowaniu zwłokami z zakładami pogrzebowymi?
- Załóżmy, że przyjeżdżamy do wypadku drogowego, w którym ginie człowiek. Na miejscu tragedii nie interesują mnie żadne personalia zmarłego, ja mam tylko stwierdzić, że nastąpiła śmierć i sporządzam suchą informację dla policyjnej ekipy dochodzeniowej. Na tym moja rola się kończy. Denata przejmuje prokurator, który zleca wykonanie sekcji zwłok. Dopiero patolog wydaje właściwą kartę zgonu. Ona z kolei trafia do rodziny załatwiającej pogrzeb - doktor Nawara tłumaczy "drogę" informacji o zgonie od momentu śmierci do pochówku zmarłego.
Odpoczywającemu obok lekarza sanitariuszowi Radosławowi Pelcowi współpraca załóg karetek z firmami pogrzebowymi "nie mieści się w głowie".
- Ale czarne owce mogą się gdzieś znaleźć - przyznaje Radosław Pelc. I od razu się zastrzega: - Ale nie u nas w Opolu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska