Cud zdarza się codziennie

Lina Szejner
Ten chłopiec miał nie żyć. Ratunek zawdzięcza lekarzom. To, że nie jest rośliną, rośnie, wolno się rozwija, uśmiecha i cieszy - uporowi ojca.

Litość bez pomocy
Ksiądz Arnold Drechsler, dyrektor opolskiego "Caritasu":
- Dzieci z porażeniem mózgowym budzą litość, za którą, niestety, nie idzie ani ofiarność, ani pomoc ze strony ludzie, którzy mają pieniądze lub nimi dysponują. Powiem brutalnie: wszyscy uważają, że na te dzieci szkoda pieniędzy, bo pomoc im i tak niczego już nie zmieni. Tak myślą ludzie posiadający pieniądze, którzy wolą sponsorować spektakularne imprezy. Tak myślą władze samorządowe, które na prowadzone przez "Caritas" Centrum Rehabilitacji dla Dzieci z Porażeniem Mózgowym nie dały ani grosza. Walczą o te dzieci tylko ich rodzice.
Ta placówka kończy każdy miesiąc niedoborem 15 tys. zł i kilkakrotnie już groziłoby jej zamkniecie, gdyby nie pomoc krajowych fundacji prezydentowej Kwaśniewskiej i Batorego. Pieniędzy nie daje nam też kasa chorych. Wszyscy uważają, że skoro zorganizowaliśmy centrum, to je zdołamy utrzymać. Dla tych dzieci można by było zrobić o wiele więcej, gdyby były pieniądze. Znalazłaby się praca dla większej liczby rehabilitantów i większej liczbie dzieci mogliśmy pomóc zyskać zdrowie i samodzielność. Państwo i jego obywateli ocenia się przecież po tym, jaki mają stosunek do najsłabszych.

Józio urodził się 12 lat temu o trzy miesiące za wcześnie. Ważył 600 g. Przez dłuższy czas za łono matki służył mu inkubator. Respirator za dziecko oddychał. - Kiedy mały był wreszcie na tyle silny, że mógł opuścić szpital, od razu wiedziałem, że coś z nim nie jest w porządku - opowiada ojciec Zbigniew Pogorzelski. Badanie słuchu było jednoznaczne: dziecko ma głęboki niedosłuch. Dociera, do niego zaledwie 10 proc. dźwięków a właściwie tylko lekki szum. Ale to nie było jedyne kalectwo małego. Przykurczone ramiona, sztywno trzymające się ciała, skręcone nóżki jednoznacznie świadczyły o porażeniu mózgowym. Czterokończynowym, upośledzającym zarówno nogi, jak i ręce.
Pan Zbigniew niechętnie wraca do wspomnień z pierwszych wizyt u lekarzy, którzy orzekli, że "raczej nic z tego dziecka nie będzie, ale rehabilitować je trzeba".

Ojciec małego po prostu nie chciał w taką diagnozę uwierzyć. Zwłaszcza po tym, co sam przeszedł. A przeszedł - na długo przed czterdziestką - zawał serca (skutek zaczadzenia), a potem paraliż po upadku z drzewa i kontuzji kręgosłupa. Patrząc w sufit, zupełnie sztywny, też słyszał złowrogi wyrok: trzeba się do tego przyzwyczaić, bo tak to już zostanie Do końca życia.
- Moje życie dopiero się właściwie zaczęło - wspomina swoje niegdysiejsze rozważania - i dlatego tak strasznie trudno było sobie wyobrazić, że ja tylko ten sufit będę oglądał przez dziesiątki lat. Tym gorsza to perspektywa, im dłuższe życie przeznaczył mi Bóg. Ja jednak uwierzyłem, że pomoże mi kolejna operacja i moje witalne siły. Nie liczyłem na cud, ale na pomoc Bożą - owszem. I na ten dar, który w sobie czuję, ale nie potrafię nazwać.
Odkrył go w mężczyźnie misjonarz studiujący medycynę naturalną i powiedział, że powinien pogłębiać wiedzę z tej dziedziny i służyć pomocą innym. Nie jest żadnym jasnowidzem ani cudotwórcą. Uważa po prostu, że - oprócz leków bazujących na chemii - istnieją w przyrodzie naturalne metody leczenia. Żeby je stosować - trzeba je poznawać.
Pan Zbigniew już jako bardzo młody człowiek interesował się medycyną naturalną i czytał publikacje na ten temat. Sam - na podstawie fachowych publikacji - stosował rehabilitację u siebie. Dzięki temu jest sprawny, chodzi - ale nie przestaje ćwiczyć. To wyrabia też charakter. Po swoim wypadku i leczeniu myślał, że to, co najgorsze, ma już za sobą. Okazało się, że dopiero nadeszło wraz z narodzinami Józia. Nigdy nie przypuszczał, że jego zainteresowania i wiedza, którą zdobył, będzie potrzebna właśnie jego dziecku.
Jakby nie dość nieszczęścia, zauważył, że żona zachowuje się dziwnie. Jakby wstydziła się małego i jego kalectwa. Obserwując jakże nietypowe zachowanie u matek niepełnosprawnych dzieci - zaczął się nie bez podstaw obawiać, że zrobi mu coś złego. Dopiero kiedy od niej uciekł wraz z dzieckiem i wielkim żalem, dowiedział się, że nieszczęście "uruchomiło" w jej organizmie "bombę zegarową". Była chora psychicznie i stąd nietypowe zachowanie. Postarał się przez sąd o ograniczenie matce praw rodzicielskich, a niebawem złoży pozew o ich odebranie. Jest dla Józia ojcem i matką.
- Nie zadaję sobie pytań: dlaczego ja? Dlaczego mnie to wszystko spotyka? Nie ma na nie odpowiedzi. Może dlatego, że jestem silniejszy niż inni. Może ktoś na moim miejscu oddałby porażone niemowlę do jakiegoś zakładu opiekuńczego, gdzie na pewno umarłoby już z tęsknoty...
Pan Zbigniew nie ma czasu na myślenie o tym, co by było gdyby... Musi myśleć o tym, co jest. A jest Józio.

Chłopiec ma dziś 12 lat. Ranek poświęca na naukę. Właśnie przepisuje zadane przez ojca ćwiczenie. Idzie mu to wolno, bo prawa ręka nie jest jeszcze zupełnie sprawna. Ale idzie. Za chwilę przychodzi nauczycielka i pan Zbigniew ma czas na rozmowę. Rozmawiamy o tym, jak doszedł do tego, że syn jest uśmiechniętym dzieckiem, otwartym na kontakty z innymi ludźmi, w jaki sposób nauczył go poruszać się szybko po mieszkaniu. Józio, jak ma czas, chodzi na ugiętych nogach, trzymając się barierek, które ojciec umieścił przy każdej ścianie. Jeśli mu się do czegoś spieszy - potrafi przemieszczać się po podłodze półleżąc na boku, podpierając ręką i odpychając nogami. Dobrze siedzi na wózku, na krześle, wszędzie. Lubi ludzi. Z uśmiechem wita gości, którzy przychodzą do domu, radośnie reaguje na odwiedziny kolegów z klasy, którzy traktują go po partnersku, jakby nie widzieli jego kalectwa lub też zupełnie go nie zauważali.

Za swój sukces pan Zbigniew uważa to, że jego syn potrafi sam jeść, pisać, rysować, znaleźć w lodówce jedzenie, na które ma apetyt, rozpakować reklamówkę z zakupami i zrobić je samodzielnie, posługując się karteczką z listą sprawunków.
- Na tym jednak nie koniec moich nadziei na dalsze usprawnienie chłopca - zapowiada ojciec. Przecież on ma dopiero 12 lat. Ileż to jeszcze można zrobić dla porażonego dziecka, jeśli taki się ma cel i cały czas się nad nim pracuje.
Pan Zbigniew zaczynał te prace nie tylko od wizyt u lekarzy i nielicznych jeszcze przed 12 laty specjalistów rehabilitantów. Poszedł do biblioteki i pożyczał wszystkie publikacje na ten temat. Były to tłumaczenia specjalistów amerykańskich i japońskich. Mają oni w usprawnianiu dzieci z porażeniem mózgowym największe osiągnięcia.
Amerykanie stosują rehabilitację kompleksową. Niezależnie od tego, czy rodzice dziecka z porażeniem w ogóle są ubezpieczeni, ma ono prawo do wszelkiej pomocy. Każdym z nich zajmuje się po kilku rehabilitantów - jedni zajmują się usprawnianiem narządów ruchu, inni - mowy, a kolejni - stymulacją umysłu. W Nowym Jorku to do dzieci przyjeżdżają terapeuci, a nie - jak u nas - wozi się dzieci na rehabilitację, bo nie ma pieniędzy na transport, na zapłacenie specjalistom. Tam rehabilitanci mają podpisane umowy ze szpitalami, które refundują ich usługi.
- Podobnie jest w Japonii i trudno tu mówić o altruizmie czy litości - mówi pan Zbigniew. - Po prostu ktoś obliczył, że jeśli takie dziecko zostanie pozostawione bez terapii, do końca życia pozostanie kaleką na garnuszku państwa. Rehabilitując je, daje mu się szansę na rozwój, samodzielność i niezależność od innego człowieka. A im więcej włoży się pracy, im mądrzej się to robi - tym więcej można osiągnąć. Byłem w Niemczech, w szkole dla dzieci porażonych w stopniu ciężkim. Było tam 100 uczniów, którymi zajmowało się 300 nauczycieli. A efekty osiągali naprawdę doskonałe.
Ze swego dwunastoletniego doświadczenia pan Zbigniew może powiedzieć rodzicom, którzy są na początku drogi do usprawniania dziecka, że w takich przypadkach można naprawdę dokonać cudów, ale nie ma na to żadnych cudownych leków. Jest tylko mozolna rehabilitacja. Tutaj cud staje się codziennie. Nie wystarczy skorzystanie z usług rehabilitanta raz czy dwa razy w tygodniu. Trzeba to robić codziennie, kilka razy w ciągu dnia i nie oczekiwać natychmiastowych efektów.
- Ratunkiem dla porażonego dziecka tak naprawdę jest rodzina - dowodzi. - Musi się dokształcić i wiedzieć, w jaki sposób dziecku pomagać. A mózg stymuluje się nie tylko poprzez ćwiczenia. Także poprzez rozmowy z dzieckiem, czytanie i zabawę. Tam, gdzie wiecej jest osób w rodzinie, tam dziecko rozwija się szybciej. Oczywiście pod warunkiem, że wszyscy członkowie nim się zajmują.
Większy pokój mieszkania ojca i syna przypomina salę gimnastyczną. Są tu drążki, rower stoper, urządzenie do odciążania kręgosłupa, drabinki, lampa bioptronowa i kilka innych. Zdobyte dzięki pomocy życzliwych ludzi z kraju i zagranicy, pomagają utrzymać sprawność ojcu i pomóc synowi. W pokoju i przedpokoju na podłodze leżą specjalne maty. Przeważa w nich kolor mocnego różu i fioletu. To nie przypadek. Na dzieci z porażeniem ten kolor wpływa leczniczo. Pan Zbigniew wyczytał to w książkach, jak również i to, że doskonale stymuluje mózg kolejka elektryczna jeżdżąca po torach w kształcie elipsy i przejażdżki rowerowe z dzieckiem w koszyku "eliptyczną trasą". Pomagają także huśtawka i przejażdżki na koniu.

- Niestety, to wszystko kosztuje - mówi pan Zbigniew. - Rower, wielkie piłki, sakwy i inne drobniejsze przyrządy do ćwiczenia palców. Kosztuje także aparat słuchowy. Mój syn ma nie najlepszy. Gdybym miał pieniądze, mógłbym kupić chłopcu aparat bardziej czuły, doskonalszy. Ale mnie na to nie stać. Gdybym miał samochód, mógłbym częściej wyjeżdżać z synem na basen, bo są na pływalni godziny, w których niepełnosprawni mogą z niego korzystać za darmo. Mógłbym wtedy zawozić chłopca do lasu i pokazać mu wczesnym latem, że jagody w lesie są najpierw czerwone, a gdy dojrzeją - stają się czarne. Mam znajomych w Międzygórzu, którzy oferują mi darmowe mieszkanie, ale nie mamy tam jak dojechać.

Co tam - dojechać! Z niepełnosprawnym chłopcem pan Zbigniew nie może sam pojechać z wózkiem inwalidzkim na spacer wałem nad Odrą, bo uniemożliwiają to schody. Kiedy idzie coś załatwić - raz po raz natyka się na bariery. Kiedyś obliczył, że musi z tego powodu przenosić chłopca około 20 razy dziennie. Ma już z tego powodu problemy z kręgosłupem, który pozostał przecież nadwerężony po wypadku i operacjach.
Pan Zbigniew ma I grupę inwalidzką i stałą rentę. Na dziecko otrzymuje tylko dodatek pielęgnacyjny - niewiele ponad 100 zł. Czasem otrzyma jakąś pomoc z opieki społecznej. Ale to wszystko za mało, żeby niepełnosprawnemu dziecku pomóc w sposób, jaki tego wymaga. Niedawno od jednej z instytucji dostał stary komputer. Chłopiec poznaję go, uczy się pisać, ale nie można w tym urządzeniu zainstalować np. gry komputerowej, która byłaby świetnym przyrządem do ćwiczenia refleksu i palców rąk.
- Nie lubię narzekać - podkreśla. - Co mogę - robię sam. Umiem wyprać, ugotować, upiec ciasto i zrobić różne udogodnienia w mieszkaniu potrzebne memu synowi. Na wiele rzeczy jednak mnie nie stać. Ciągle spłacam jakieś długi. Do tej pory nie mogę się dorobić tego, co zabrała powódź. Dlatego uważam, że - prócz miłości - niepełnosprawnym dzieciom bardziej niż innym potrzebne są pieniądze. Można dzięki nim lepiej słyszeć albo widzieć, albo dotknąć innego kawałka najbliższego świata. Większość ludzi ma przecież to wszystko za darmo.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska