Czas na opolskie lobby

Fot. Archiwum
Ryszard Zembaczyński
Ryszard Zembaczyński Fot. Archiwum
Z Ryszardem Zembaczyńskim, byłym wojewodą opolskim, rozmawia Mirosław Olszewski

- Lobbing na rzecz obrony Opolszczyzny uznany został przez Institute for International Research (na podstawie zeszytów analiz naukowych publikowanych przez Uniwersytet Warszawski i SGPiS) za przykład jedynego skutecznego lobbingu samorządowego w Polsce. Pan został zaproszony na serię wykładów w tej sprawie. Czy obrona Opolszczyzny nie miała bardziej charakteru buntu społecznego?
- Sądzę, że była i jednym, i drugim. Przy czym określenie bunt wydaje mi się zbyt ostre. Nie doszło przecież wtedy do żadnych incydentów, wszelkie protesty społeczne, w których brały udział tysiące Opolan, przebiegały w atmosferze spokoju, z poszanowaniem zasad kultury politycznej. Gdy w Łańcuchu Nadziei, od granicy do granicy województwa ustawiło się ponad osiemdziesiąt tysięcy ludzi trzymających się za ręce nie zanotowano ani jednego przypadku zachowań niezgodnych z zasadami przyzwoitości. A zatem z jednej strony był to autentyczny ruch społeczny, wywołany obawą przed odebraniem nam podmiotowości i poczucia gospodarzenia w regionie - z całą normalną dla takiego ruchu ornamentyką, z drugiej - precyzyjnie prowadzony lobbing mający na celu uświadomienie czynnikom decyzyjnym, że likwidacja województwa byłaby działaniem nieracjonalnym.

- Lobbing jest pojęciem u nas nieostrym. Nie wiadomo właściwie, na czym on polega. Na szukaniu "dojść" do decydentów, ciosaniu im kołków na głowie?
- Lobbing na rzecz ocalenia Opolszczyzny, który wtedy prowadziliśmy, był z naszej strony sporą improwizacją. Nie mieliśmy wcześniej żadnych większych doświadczeń w takim działaniu. Tym bardziej byliśmy mile zaskoczeni, że po latach to wszystko, co wtedy robiliśmy, uznane zostało za przykład jedynego w Polsce, naprawdę profesjonalnie przygotowanego i przeprowadzonego lobbingu. Na kilku konferencjach zapraszano mnie do wygłaszania wykładów na ten temat, wiem też, że nasz lobbing był opisywany w pismach fachowych, a także omawiany podczas zajęć między innymi na Uniwersytecie Krakowskim.

- To jak go się prowadzi, by był skuteczny?
- Od początku lat dziewięćdziesiątych z różnym natężeniem pojawiały się głosy, że kraj wymaga reformy administracyjnej. Liberałowie szli najdalej, proponując redukcję czterdziestu dziewięciu województw do ośmiu. Reagowaliśmy sporadycznie, zdając sobie sprawę z tego, że była to dopiero wstępna faza dyskusji. Potem jednak, w roku 1997, po powodzi, ekipa Jerzego Buzka, która właśnie doszła do władzy, oznajmiła chęć wprowadzenia tych planów w życie. Sprawa zaczęła wyglądać poważnie, gdyż w żadnym z wariantów podziału Opolszczyzna nie istniała. Postanowiliśmy wtedy działać dwutorowo. Z jednej strony powoływaliśmy do życia instytucje, które miały niejako tworzyć infrastrukturę naszego wojewódzkiego bytu. Wtedy powstała Agencja Rozwoju Opolszczyzny, jako jedna z pierwszych w kraju - Izba Obrachunkowa. Udało nam się zaskoczyć Katowice i doprowadzić do uruchomienia konsulatu niemieckiego właśnie u nas. Równolegle pracowaliśmy nad odpieraniem wszelkich zarzutów mających uzasadniać likwidację regionu. Konkretnie wyglądało to tak, że jeśli w którejś z gazet pojawiła się wypowiedź zarzucająca nam niedorozwój w jakiejś dziedzinie, angażowaliśmy specjalistów, którzy badali sprawę i rozsyłali własne na ten temat opinie i polemiki. Codziennie, podczas posiedzeń kolegium wojewody, analizowaliśmy argumenty przeciwników istnienia samodzielnej Opolszczyzny i jeśli była okazja, wysuwaliśmy kontrargumenty.

- Jako ówczesny wojewoda w pewnym sensie sabotował pan wtedy oficjalny kurs swojego zwierzchnika, wicepremiera Tomaszewskiego...
- Mówiłem wtedy, że jeśli ktoś użyje argumentu, że istnienie Opolszczyzny jest sprzeczne z polską racją stanu, będę milczał. Natomiast będę ze wszystkich sił starał się zapobiec odebraniu nam praw do współdecydowania o własnych sprawach. W istocie wszystkim nam wtedy chodziło o to, by sprzeciwić się dyktatowi władz centralnych i skłonić je przynajmniej do wysłuchania naszych racji.

- Za taki lobbing, zgodnie z pragmatyką służbową, powinien pan w gruncie rzeczy zapłacić dymisją...
- A to nastąpiło potem. Na przełomie stycznia i lutego wicepremier zakazał podległym sobie wojewodom wypowiadania się publicznie na temat reformy administracyjnej.

- Znowu pan nie posłuchał.
- Do wicepremiera dochodziły echa moich wystąpień między innymi na Górze Świętej Anny, ale od tego momentu ciężar prowadzenia wojny obronnej wziął na siebie sejmik samorządowy kierowany przez Ryszarda Wilczyńskiego. Ekspertyzy opracowywane w Urzędzie Wojewódzkim oceniające pozycję województwa na tle kraju i uzasadniające rację bytu Opolszczyzny wędrowały do sejmiku i po jego akceptacji stawały się naszym oficjalnym, regionalnym stanowiskiem w toczącej się dyskusji.
- Często wzywano pana do Warszawy na dywanik?
- Dość regularnie. Nigdy nie byłem pewien, czy wrócę stamtąd samochodem służbowym jako wojewoda, czy pociągiem jako zwykły obywatel.

- O co wtedy chodziło obozowi rządzącemu? Chcieli nas zlikwidować, bo byli rzeczywiście przekonani, że jako mały region nie damy sobie rady ekonomicznie?
- W 1997 roku doszła do władzy silna ekipa z Katowic. Wielu z nich patrzyło na podział terytorialny jak na okazję poszerzenia swych wpływów. Rok potem byłem już przekonany, że o podziale nie decydowały żadne obiektywne kryteria jakościowe, lecz interesy polityczne.

- Lobbing trwał...
- Tak. Potrzebę pozostawienia Opolszczyzny tłumaczyli władzom centralnym wszyscy tutejsi politycy. W tej kwestii nie było podziałów partyjnych. Szukaliśmy też poparcia u potencjalnych sojuszników, czyli w województwach jak my zagrożonych likwidacją. Ważną rolę odegrało posłannictwo biskupa Nossola do najważniejszych osób w państwie. Wykorzystaliśmy wizyty marszałka Sejmu i prezydenta w Opolu. Sami wreszcie jeździliśmy do Warszawy na manifestacje żółto-niebieskie. Dziś trudno wymienić wszystkie formy nacisku i perswazji, które wtedy użyliśmy, ale w "Białej księdze obrony województwa opolskiego", zostały one uwiecznione. Zdarzały się w tej walce różne sytuacje. Także dość niezręczne. Gdy nasza delegacja przed spotkaniem z sejmową komisją samorządu chciała wręczyć jej przewodniczącej bukiet kwiatów, spotkała się z jej gwałtowną odmową. Może miała po prostu zły dzień, a może w Warszawie już i nas, Opolan, mieli trochę dosyć...

- A jak się układały stosunki z Obywatelskim Komitetem Obrony Opolszczyzny? Plotkowano, że między urzędem, sejmikiem a OKOOP trwa cicha rywalizacja o to, komu przypadnie sukces obrony województwa?
- Każdy robił swoje i każdy Opolanin, który przyczynił się w jakikolwiek sposób do sukcesu, ma prawo być z tego dumny.

- Dzisiaj powszechnie narzekamy, że w kraju, w którym nadal obowiązuje "system klamki" nie umiemy skutecznie lobbować na rzecz regionu w warszawskich urzędach. Czemu teraz tego nie umiemy?
- Obrona województwa była wydarzeniem spektakularnym, odwołującym się do umysłów i serc. Łatwiej było wtedy o większe zaangażowanie. Potem, jak sądzę, brakło nam na Opolszczyźnie przywództwa. Rozwojowi samorządów lokalnych towarzyszyło coraz wyraźniej myślenie w kategoriach gminy, czy powiatu. Sejmik nie zdołał odegrać roli wiodącego gremium. Spójrzmy na otoczenie naszego odcinka autostrady. Gdzieniegdzie udało się gminom skorzystać z tego atutu, ale w porównaniu do sąsiednich regionów, my w tym względzie wyglądamy bladziutko. Podobnie jest w wielu innych sprawach. Poza tym do samorządów nazbyt często trafiają ideolodzy, a nie praktycy - menedżerowie. Można napisać tonę opracowań na temat wykorzystania Odry, tonę analiz o potrzebie rozwoju przemysłu high-tech, ale nic z tego nie będzie, jeśli w jakimś momencie nie zacznie się projektów skutecznie realizować.

- Gdzie w tej chwili powinniśmy lokować swoich lobbystów: w Warszawie czy w Brukseli?
- Wszędzie, gdzie można załatwić skuteczne poparcie dla naszych inicjatyw. Rozmawiałem z pewnym biznesmenem ze Szczecina, który powiedział mi, że jednym z głównych jego zmartwień przy szukaniu poparcia dla jakiegoś projektu jest to, by podpisany był pod nim jakiś Holender lub Belg mający dobre stosunki w administracji europejskiej. Wcale nie chodzi tu o protekcję, lecz o to, by ktoś ustosunkowany zwyczajnie zwrócił uwagę odpowiednich osób na istnienie tego akurat projektu wśród setek innych. Lobbing nie musi mieć posmaku działania na wpół nielegalnego. To praktyka stosowana od lat w wielu krajach i my też musimy jej się nauczyć.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska