Czesi zafascynowani polską kulturą

Marcin Mazurek
Polsko-czeska kapela Wassa-Wassa jeździ po festynach, gra w miasteczkach niczym z bajki o Rumcajsie.
Polsko-czeska kapela Wassa-Wassa jeździ po festynach, gra w miasteczkach niczym z bajki o Rumcajsie. Marcin Mazurek
Czy polska historia, muzyka, literatura i film mogą być fascynujące? Pewnie tak, ale żeby dla Czechów…

Bartis mieszka koło Widnawy. Żyje ekologicznie, blisko natury, w przyczepie stojącej na polanie pod szczytem góry. Z baraku ma widok na Polskę. Przy dobrej pogodzie widzi spory kawałek Opolszczyzny, od Paczkowa, przez kominy elektrowni Opole, Nysę aż po szczyt Biskupiej Kopy. Kumple Bartisa z Jesenika założyli kapelę "Alleluja Sound System".

Przyjeżdżają czasem do niego pod Widnawę. Wieczorami palą ognisko na polanie, grają na gitarach i patrząc na światła polskich miast śpiewają: "I nawet kiedy jestem sam, nie zmienię się, to nie mój świat…". Do znanego u nas kawałka zespołu Myslowitz dorobili własny wkład. Między zwrotkami robią przerwę i wołają do Polski: Polska, Polska, Polska!

Alleluja Sound System (System Dźwięków Alleluja) wziął swoją nazwę z niezwykłego spotkania, do jakiego doszło gdzieś na naszej prowincji. Chłopaki z Jesenika pojechali na wakacje do Polski. W jakiejś wiosce zobaczyli pielgrzymkę zmierzającą w sierpniu na Jasną Górę. Stanęli zauroczeni obrazkiem, którego w Czechach nigdy nie widzieli. A najbardziej podobał im się człowiek, który do pleców miał przytroczoną tyczkę, a na niej dwa głośniki. Idący obok ksiądz intonował przez nie pieśni pielgrzymkowe. Alleluja Sound System - pomyśleli Czesi z Jesenika i nazwali tak swoją kapelę reagge.

- Tacy ludzie łamią stereotypy, że Czesi nie lubią Polaków - opowiada Robert "Kuba" Jakóbczak z Pokrzywnej.

- Spotkałem w Czechach ludzi nie kryjących swojej fascynacji polską kulturą, zwłaszcza tą alternatywną, niezależną. Czechów jeżdżących na festiwal w Jarocinie, bo u nich tego nie ma. Kupujących u nas książki o rozwoju duchowym, buddyzmie, sztuce medytacji, bo tam trudno takie dostać. Moi znajomi Honza Rotter i Tadeusz Kuchejda z Jesenika przyjeżdżali do nas jeszcze w latach osiemdziesiątych kupować płyty z polską muzyką. Do dziś mają piękne kolekcje płyt z klasyką polskiego rocka. Kiedy organizowaliśmy u nas koncerty zespołów Sztywny Pal Azji i Oddział Zamknięty, przyjechali i bawili się razem z polskimi fanami.

Wspólnie bębnić, grać i śpiewać

Robert Jakóbczak od paru lat organizuje w Głuchołazach festiwale DrumJamboree - afrykańskiej muzyki, kultury i bębnów. Sam zaraził się tym w czasie kilkuletniego pobytu w Niemczech. Już na pierwsze DrumJamboree przyjechali Czesi z Jesenika i tak się zaczęła współpraca. Spontanicznie.

Czechom ze stowarzyszenia Brontozaurus bębnienie po afrykańsku tak się spodobało, że napisali swój projekt do unijnego funduszu pod nazwą "Etno na pograniczu". Dostali pieniądze na zakup instrumentów, bębnów, przenośnej sceny na koncerty plenerowe i na czwartkowe spotkania muzyczne z instruktorem.

- Jeździmy razem na występy do różnych miasteczek jak z Rumcajsa. Gramy razem na festynach jako polsko-czeska kapela Wassa-Wassa, co oznacza po afrykańsku Radość-Radość - opowiada Robert Jakóbczak. - Czesi przyjeżdżają na nasz Zlot Miłośników Rytmu DrumJamboree i mówią, że nie znają drugiego takiego miejsca, gdzie Polacy i Czesi są tak blisko, razem.

Po roku unijne pieniądze się skończyły, ale zwyczaj wspólnego muzykowania został. Do teraz co czwartek wieczorem jedzie z Głuchołaz auto pełne ludzi i bębnów djembe.

- Mieszkam w Głuchołazach 15 lat i Czechy były dla mnie jak nieznany kraj, leżący blisko, ale za ścianą ze szkła - opowiada Kuba. - Teraz cieszę się na każdy wyjazd, mam w Czechach kumpli, lubię z nimi być. Przez parę godzin jesteśmy razem, gramy, gadamy i jest fajnie.

W drugą stronę, do Racławic Śląskich, jedzie co piątek z Czech samochód Ivana Pitery ze Slezkich Rudoltic. Musi zrobić z 50 kilometrów w jedną stronę, bo po drodze zabiera jeszcze trzy urodziwe dziewczyny na próbę racławickiej orkiestry dętej. Ivan Pitera, który sam gra na kilku instrumentach dętych, z Polakami zgadał się cztery lata temu. Początkowo zasilił skład orkiestry w Prudniku, potem przeniósł się do Głubczyc, gdzie ma najbliżej. Tam poznał Jana Fuksa, kapelmistrza orkiestry dętej z Racławic.

- Mamy bardzo młodych muzyków i rozrywkowy, nowoczesny repertuar. Chyba to ostatecznie przyciągnęło do nas Ivana - podejrzewa Jan Fuks. Na jedną z wiosennych prób Ivan przywiózł ze sobą trzy dziewczyny. Dominika ma 16 lat i jest werblistką. Weronika ma 20 lat i studiuje śpiew w konserwatorium, a najstarsza, 26-letnia Kristin już je skończyła. Chciały zostać wokalistkami orkiestry dętej z Racławic, która wcześniej nigdy nie miała wokalistów.

- Dziewczyny są profesjonalistkami - opowiada Jan Fuks. - Dostają nuty i śpiewają nawet bez dłuższych przygotowań po angielsku i trochę piosenek po francusku. Po polsku jeszcze nie próbowały, ale będziemy na święta przygotowywać koncert kolęd. Zobaczymy, jak im pójdzie ten pierwszy raz.
Wspólne koncertowanie zaczęli w czerwcu na festynach, imprezach. Czasem grają na ślubach kościelnych, a Czeszki śpiewają młodym parom "Ave Maria". Bywały weekendy, że Czesi zostawali u przyjaciół w Racławicach przez dwa, trzy dni, bo akurat były występy.

- Zwracamy im trochę pieniędzy za paliwo, ale na więcej nas nie stać - mówi Jan Fuks. - Zaprzyjaźniliśmy się. Fajnie jest z nimi. Chyba im się podoba w Polsce.

- Slezke Rudoltice, gdzie mieszkam, to była taka czeska Syberia, miejsce zsyłek - opowiada Ivan Pitera. - Po wojnie wysiedlono stąd autochtonów - Niemców i do pustych wiosek władze przysyłały różnych ludzi, których się chciały pozbyć. Z kulturą nie było tu najlepiej. Dopiero teraz, w kolejnym pokoleniu, ludzie zaczynają mieć szersze zainteresowania. U nas też nie brakuje chętnych do grania, orkiestry są bardzo popularne, ale nasza władza państwowa nie daje pieniędzy na kulturę. Dziś, niestety, wszystko zależy od pieniędzy. Tuba do grania kosztuje 100 tys. koron. I jak na to zarobić? U was burmistrzowie chętniej wspierają orkiestry dęte.

Czytać Szczygła w oryginale

- Mieszkam na pograniczu i od 19 lat jeżdżę do Głuchołaz. Nie raz ciągnęło mnie do waszej biblioteki, ale nie wiedziałem, czy Czechowi pozwolą wypożyczyć. Ośmieliłem się dopiero, jak nasze kraje wstępowały do Schengen - mówi Tomasz Svoboda, nauczyciel w gimnazjum w Jeseniku. Przyjeżdża do nas średnio raz w miesiącu, pożycza Olgę Tokarczuk, Stasiuka, książki o Czechach Mariusza Szczygła. - U nas nie ma takiego autora, piszącego książki o Polsce. O waszym kraju ukazują się tylko reportaże w prasie.

Tomasz Svoboda nauczył się polskiego jeszcze za komuny. W czasie studiów miał wielu przyjaciół - Polaków z Gdańska i Krakowa. To dzięki nim zainteresował się naszą kulturą. Sięgał najpierw po polskie tłumaczenia literatury francuskiej i angielskiej, która wtedy po czesku nie była kompletnie dostępna. Potem zainteresował się też naszą współczesną literaturą piękną.

- To paradoksalne, ale wtedy miałem większy kontakt z Polakami - opowiada. - Dziś każdy ma swoje sprawy, każdemu brakuje czasu.

Kilkanaście lat temu do księgarni w Głuchołazach wszedł czeski klient, Emil Havlićek, ksiądz husycki z Duba na Morawie, wielki miłośnik polskiej literatury.

- Mówił po polsku z lekką naleciałością czeskiego - wspomina Zygmunt Raba, właściciel księgarni w Głuchołazach. - Zapytał o książki prof. Świeżawskiego i Romana Brandstaettera. Zdziwiło go, że w tak małej księgarni mamy ich pozycje. W Czechach brakowało wtedy takiej literatury.

Wizyta w księgarni przerodziła się w znajomość, a nawet w przyjaźń. Ksiądz Havlićek okazał się znawcą twórczości Karola Wojtyły, ks. Twardowskiego, Herberta. Sam tłumaczy polskie książki i wydaje je w Czechach. Jest też wielkim smakoszem polskiej kuchni, uwielbia np. flaki i bigos.

- Dzięki tej znajomości miałem okazję uczestniczyć w mszy husyckiej i trafić w Czechach do kilku husyckich parafii, jako gość polecony przez Emila - opowiada Zygmunt Raba. - To ciekawe, oni w każdym kościele mają przygotowane pokoje gościnne. Emil odwiedzał mnie też razem z wnuczką w Głuchołazach. Bo przecież husyccy księża mają żony i rodziny.

Na kolejnego "polonofila" Zygmunt Raba trafił zupełnie przypadkowo, wędrując z plecakiem przez turystyczną wioskę Velke Losiny koło Szumperka. Jakiś miejscowy zatrzymał go, słysząc na ulicy polską mowę. Okazało się, że to Tomasz Dir, właściciel miejscowego pensjonatu.

- Tomasz jest zafascynowany polską historią, powiada, że bardzo ceni Polaków za odwagę. Jego ojciec kiedyś współpracował z Armią Krajową - opowiada głuchołaski księgarz.

Prywatnym "importerem" polskich książek jest mieszkający w Ołomuńcu Stanislav Hosek, kolejny przyjaciel głuchołaskiego księgarza. Kiedyś w czasie zupełnie prywatnej wizyty u przyjaciela obaj opowiedzieli sobie przeżycia z sierpnia 1968 roku, kiedy armie Układu Warszawskiego napadły na Czechosłowację, żeby gasić płomień Praskiej Wiosny. Hosek pojechał akurat do Polski po butelkę wódki, w prezencie dla kogoś z rodziny. Wracał do Ołomuńca trzy dni pociągiem, bo co chwila trzeba było puszczać przodem transporty wojskowe Armii Czerwonej. Zygmunt Raba w sierpniu 1968 roku był na koloniach w Beskidzie Śląskim. Na szczycie Czantorii skręcił do czeskiego schroniska, żeby sobie kupić garść cukierków na drogę.

- Czeska ekspedientka ze złością rzucała we mnie tymi cukierkami, a ja nie miałem pojęcia, o co chodzi. Dopiero później dowiedziałem się o inwazji na Czechosłowację - opowiada Zygmunt Raba. - Teraz co roku spotykamy się w rocznicę najazdu. Stanislav zabrał mnie kiedyś na teren dawnego poligonu pod Ołomuńcem i na znak pojednania wręczył mi torebkę tych cukierków, których wtedy nie mogłem kupić.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska