Czy powinniśmy dopłacać do leczenia

Redakcja
Temat współpłacenia przez pacjentów za niektóre usługi medyczne jest jak gorący kartofel. Nikt go nie weźmie do rąk, zwłaszcza na rok przed prezydenckimi wyborami.

Pytanie, czy powinniśmy dopłacać za leczenie, powraca w naszym kraju przynajmniej raz na dwa, trzy lata. Zawsze wtedy, gdy zmienia się minister zdrowia. Twierdzącej odpowiedzi wszyscy jednak boją się jak ognia. Unikają jej kolejne ekipy rządzące, jak i posłowie, bez względu na przynależność do partii. Powód? Bo zawsze jesteśmy przed jakimiś wyborami: do parlamentu, samorządów, Sejmu. Nikt nie chce się narażać wyborcom.

- Żadnych prac na temat współpłacenia obecnie nie prowadzimy - zapewnia Marek Haber, wiceminister zdrowia. - Do tego potrzebna jest wola polityczna, a takiej nie ma.

- Woli politycznej nie będzie nigdy, chyba wszyscy już się o tym przekonaliśmy - podkreśla Stanisław Kowarzyk, prezes Okręgowej Izby Lekarskiej w Opolu. - Trzeba się jednak zastanowić, czy jest to w Polsce potrzebne, żeby system ochrony zdrowia funkcjonował jak należy. Na pewno dopłaty wnoszone przez pacjentów nie uratują służby zdrowia, ale urealnią potrzeby. Chodzi o to, żeby nie było niepotrzebnych wizyt, przychodzenia do lekarza pierwszego kontaktu na wszelki wypadek, tracenia przez niego czasu na przypadki błahe. Żeby przychodnie mogły lepiej gospodarować swoim personelem, zwłaszcza jeśli jest go za mało.

Dr Stanisław Kowarzyk jest endokrynologiem, pracuje w przychodni specjalistycznej w Nysie. Do niego trafiają pacjenci wyłącznie ze skierowaniem.

- Ale wiem od moich koleżanek i kolegów z podstawowej opieki zdrowotnej, że nie wszystkie wizyty pacjentów są uzasadnione. Ale boją się im to powiedzieć. Opinie na temat współpłacenia są różne, w zależności od tego, kto jaką grupę lekarską reprezentuje. Lekarze dyżurujący w szpitalnych izbach przyjęć chcą, żeby dopłaty wprowadzić. Bo oni są tą pierwszą bramką, gdzie trafiają pacjenci bez skierowania. Ludzie przychodzą nawet z lekkim bólem gardła czy podwyższoną temperaturą.

Co drugi dzień u lekarza

W 2008 r. rekordzistka z Opola odwiedziła lekarza pierwszego kontaktu aż... 176 razy, czyli co drugi dzień. Jest też spora grupa pacjentów na Opolszczyźnie, co łatwo wychwycił system informatyczny Narodowego Funduszu Zdrowia, którzy zgłosili się po poradę lekarską 50, 80, a nawet 100 razy.

Łącznie w minionym roku w naszym województwie na niespełna milionową populację udzielono blisko 5 milionów porad w przychodniach pierwszego kontaktu i ponad 2 miliony w poradniach specjalistycznych. W szpitalach leczyło się 190 tys. osób. Wypisano 420 tysięcy recept.

- Coś tu jest nie tak i to mnie bardzo niepokoi - mówi Kazimierz Łukawiecki, dyrektor opolskiego oddziału NFZ. - Nie zmieniła się liczba mieszkańców, nakłady na służbę zdrowia w naszym regionie wzrosły w ciągu kilku lat trzykrotnie, zwiększyła się liczba przychodni, np. kiedyś była tylko jedna poradnia kardiologiczna przy WCM w Opolu, a teraz w województwie jest ich ponad 50, była jedna poradnia urologiczna, a otwarto już ponad 20. Tymczasem kolejki i narzekania pacjentów, jak były, tak są. Problem jest zwłaszcza z pewną grupą ludzi, którzy nadużywają świadczeń. Nikt im jednak nie może zabronić złożenia kolejnej wizyty, zwłaszcza jeśli lekarza sami sobie wybrali.

Szef opolskiego oddziału NFZ przyznaje, że kiedyś był absolutnym przeciwnikiem współpłacenia przez pacjentów. Z czasem jednak zmienił zdanie.

- Dopłaty nigdy nie uratują systemu ubezpieczeniowego, ale na pewno w jakimś stopniu zdyscyplinują pacjentów, istnieje bowiem nadkonsumpcja świadczeń zdrowotnych - uważa dyrektor Łukawiecki. - NFZ nie jest jednak od wprowadzania zmian. To powinna być decyzja polityczna. Ministerstwo Zdrowia na razie jednak odcięło się od tego.

Lekarz jak przy taśmie

Zwolennikiem wprowadzenia jakichkolwiek dopłat jest prezes Przychodni "Optima" w Prudniku, mającej certyfikat jakości, uchodzącej za jedną z najlepszych w województwie.

- Jest to temat bardzo trudny, potrzebujemy jednak hamulców, które by ten niekontrolowany napływ pacjentów przystopowały - podkreśla Adam Ślęzak. - Nie sądzę, żeby to wpłynęło na pogorszenie stanu zdrowia Polaków. Natomiast doprowadziłoby do bardziej sensownego korzystania ze świadczeń zdrowotnych. Obecnie lekarz pracuje jak przy taśmie, a nasze działanie przypomina machanie wiaderkiem w strumyku. Bo ilekolwiek byśmy dołożyli etatów, próbując ograniczyć kolejki pacjentów, i tak po krótkiej poprawie kolejki są jeszcze dłuższe. Mamy takich pacjentów, którzy przychodzą nawet codziennie lub co najmniej raz na tydzień.

Trudno kierować tym ruchem

Bywają też pacjenci niezdyscyplinowani. Co miesiąc ponad 100 osób zapisanych do "Optimy" nie przychodzi do specjalistów na umówioną wizytę i o tym wcześniej nie uprzedza.

- Przeprowadziliśmy wśród nich ankietę - mówi prezes Ślęzak. - Byli zdziwieni, że ich pytamy, dlaczego nie przyszli. Bądź tłumaczyli: "a, bo zapomniałam", "nie wiedziałem, że to takie ważne", "czy mnie coś z tego powodu czeka"? Ludzie ci nie pomyśleli, że w ich miejsce lekarze mogli przyjąć kogoś innego. Nie przejęli się, bo to ich nic nie kosztowało. Niestety, łatwiej jest poskarżyć się na lekarza, który nie przyjął, niż na pacjenta, który nie przyszedł...

Prezes "Optimy" uważa, że jeśli państwo do "przewentylowania" systemu się nie weźmie, to przychodnia będzie i tak na swój sposób szukać rozwiązania, jak ograniczyć tempo przyjęć. Chodzi o znalezienie czasu dla lekarzy, żeby mogli zająć się naprawdę chorymi pacjentami.

Płacą - i co z tego?

Nasi zachodni i południowi sąsiedzi z wprowadzeniem dopłat już nas wyprzedzili. Niemcy mają je od 2005 r. Tam każdy ubezpieczony płaci 10 euro raz na kwartał na lekarza rodzinnego, 10 euro za dzień pobytu w szpitalu (ale nie więcej niż za 28 dni w roku), od 5 do 10 euro za jeden lek na recepcie oraz ponosi 50 proc. kosztów za poradę stomatologiczną. Z wszelkich dopłat zwolnione są dzieci i młodzież do 18. roku życia. Co to dało?

- Najpierw zaobserwowaliśmy spadek w udzielaniu porad przez lekarzy rodzinnych o 8 proc., ale już w roku 2007 ich ilość ponownie wzrosła o 7 proc. - mówi dr Michael Dalhoff, kierownik ds. usług zdrowotnych i szpitalnictwa Ministerstwa Zdrowia Republiki Federalnej Niemiec. - Zatem nie uregulowało to w sposób trwały kolejek. Będziemy wpływ dopłat na dostępność do świadczeń medycznych nadal oceniać, aż do 2010 roku. Na razie z nich nie rezygnujemy.

- Dla Niemców 10 euro to nie jest dużo, biorąc pod uwagę ich zarobki - uważa dr Stanisław Kowarzyk. - Natomiast dla Polaków, w przeliczeniu na złotówki, to byłaby kwota nie do przyjęcia. Do wysokości ewentualnych dopłat trzeba by podejść bardzo ostrożnie. Trudno porównywać oba nasze kraje.

W Czechach dopłaty obowiązują od roku i już zostały oprotestowane. Czeski pacjent musi dopłacać 30 koron do każdej wizyty u lekarza i tyle samo do każdego leku na recepcie. Jeden dzień pobytu w szpitalu lub w sanatorium kosztuje 60 koron, a 90 koron - każdorazowe wezwanie karetki pogotowia. Ustalono jedynie, że jeśli pacjent dopłaci rocznie za leczenie więcej niż 5 tys. koron, to nadwyżkę zwróci mu kasa chorych.

- W Czechach z powodu dopłat zmalała liczba wezwań karetek pogotowia o 36 proc., a ilość porad udzielanych w specjalistycznych przychodniach spadła o 15 proc. - mówi Kazimierz Łukawiecki. - Dopłaty wywołały jednak w Czechach bardzo duże niezadowolenie społeczne. Do niższej izby parlamentu trafił postulat w sprawie ich wycofania i teraz jest on rozpatrywany w izbie wyższej. Nie wiadomo, czym się to skończy. Dopłaty wprowadzili też Słowacy i Węgrzy, ale szybko się z nich wycofali. Zanim polski rząd podejmie taką decyzję, powinno to być poprzedzone solidnym rozeznaniem europejskim.

Dyrektor Łukawiecki zastanawia się, czy nie należałoby pójść jeszcze inną drogą: dokończyć opracowywanie sławnego już koszyka usług medycznych (za co powinniśmy płacić, a co ma być bezpłatne), o którym mówi każdy kolejny minister zdrowia, a także wprowadzić dodatkowe ubezpieczenia, o których też od dawna się dyskutuje.

- Kryzys nie jest odpowiednim momentem na wprowadzanie współpłacenia przez pacjentów - uważa Marek Piskozub, dyrektor Wojewódzkiego Centrum Medycznego w Opolu. - Dopłaty nie mogą ograniczać dostępu do leczenia, zwłaszcza ludziom biednym. Bo bogaty zawsze sobie poradzi.

Według prezesa "Optimy" przed wprowadzeniem choćby symbolicznych dopłat należy uporządkować system ubezpieczeniowy.

- Zapędziliśmy się w kozi róg: żeby nie być w Polsce ubezpieczonym, to trzeba mieć wyjątkowego pecha - uważa Adam Ślęzak. - Co grupa, to przywilej. W KRUS-ie nie można zrobić porządku. Nie można ściągnąć z wielu ludzi należytych składek zdrowotnych, bo u nas ubezpieczenie jest na pesel. Dlatego samo współpłacenie cudu nie uczyni.

Przeciwko dopłatom pacjentów jest SLD, które powołuje się na konstytucję. Mówi ona m.in. o powszechnej dostępności do leczenia.

- A koszyk usług? To zamiatanie kota ogonem - uważa Tomasz Garbowski, opolski poseł SLD. - On niczego nie zmieni. Dopiszą trzy świadczenia płatne, w tym operacje plastyczne, dwie odejmą i tyle. Jesteśmy bardziej za tym, żeby poddać ocenie sposób zarządzania służbą zdrowia.

W przyszłym roku kolejne wybory - do samorządów i prezydenckie. Pacjenci mogą spać spokojnie, bo do tego czasu nikt do ich portfeli na pewno nie sięgnie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska