Czyż nie dobija się koni? Tak, likwidując państwowe hodowle

Krzysztof Strauchmann
Krzysztof Strauchmann
Konie z Prudnika mają świetne wyniki sportowe. Tylko w tym roku zdobyły 4 medale na mistrzostwach Polski - mówi Katarzyna Wiszowaty.
Konie z Prudnika mają świetne wyniki sportowe. Tylko w tym roku zdobyły 4 medale na mistrzostwach Polski - mówi Katarzyna Wiszowaty.
Minister rolnictwa już nie chce dokładać do państwowych stadnin. Prywatyzacja grozi także stadninie w Prudniku. A to w praktyce może się skończyć likwidacją zasłużonego i cennego stada koni.

Ministerstwo rolnictwa i Agencja Nieruchomości Rolnych przedstawiły listę 11 państwowych spółek z branży rolnej, w tym 7 stadnin koni, które są przewidziane do prywatyzacji. Oficjalny powód? Zła kondycja finansowa, zagrożenie upadłością i kiepskie zarządzanie. Na liście znalazła się także Stadnina Koni w Prudniku, ostatnia państwowa stadnina na Opolszczyźnie.

- Jesteśmy bardzo zdziwieni i zaskoczeni - komentuje Dariusz Świderski, prezes stadniny. - Sytuacja finansowa spółki jest dobra.

Prudnicka stadnina była jedną z 13 gruntownie kontrolowanych ostatnio przez Najwyższą Izbę Kontroli. NIK kilka dni temu opublikował zbiorcze wyniki kontroli, w których gremialnie skrytykował państwowe stadniny, zarzucając im między innymi nieprawidłowości przy sprzedaży koni. Prudnicką stadninę kontrolerzy Izby ocenili jednak pozytywnie, mimo stwierdzonych drobnych nieprawidłowości. Zwierzęta mają tu dobre warunki weterynaryjne, a większość koni sprzedano w drodze sprzedaży publicznej. Tylko 8 sztuk poszło do wybranych odbiorców, ale były to zwierzęta stare i schorowane. Sprzedano je taniej do fundacji zajmujących się dożywotnim utrzymaniem koni-emerytów. Prezes, sam zakochany w koniach, mógł je zbyć drożej, na mięso do rzeźni. Nie zrobił tego, powołując się na dobry obyczaj panujący wśród koniarzy. Trudno zresztą stwierdzić, czy kontrolerzy NIK uznali to za zarzut, czy za nieprawidłowość.
Protokół NIK pozytywnie ocenił w Prudniku jednolite dla wszystkich zasady wynajmowania mieszkań zakładowych, wynagrodzenia zarządu, mieszczące się w przepisowych limitach. Docenił wreszcie dobre wyniki finansowe spółki, która w latach 2011-2012 miała 2 do 2,5 mln zł. czystego zysku.

- Rok 2013 był dla nas gorszy, zysk spadł do 600 tys. zł. W tym jednak szykuje się lepszy wynik. Możemy zamknąć rok milionowym bilansem - przyznaje prezes Świderski.

Wylać konia z kąpielą

Po gruntownej prywatyzacji sektora rolniczego w rękach państwa pozostały 43 spółki, które do tej pory uznawano za strategiczne, a więc wyłączone z prywatyzacji. Ich głównym zadaniem jest dbanie o ginące rasy, utrzymywanie hodowli zarodowej, dostarczanie innym hodowlom dobrego materiału genetycznego. To kosztowna działalność. Stadnina w Prudniku rocznie do hodowli koni dokłada od 800 tysięcy do miliona złotych. Tymczasem oprócz zapowiedzi prywatyzacji, które już przeraziły załogę firmy, od przyszłego roku ministerstwo rolnictwa szykuje dla swoich dużych spółek drugi nóż w plecy. Mają się zmienić zasady naliczania i przyznawania unijnych dotacji obszarowych. Wielcy obszarnicy, gospodarujący na obszarach powyżej 1,5 tysiąca hektarów, dostaną znacznie mniej. W przypadku Prudnika, który użytkuje 2,5 tys. hektarów państwowej ziemi, dzierżawionej od Agencji Nieruchomości Rolnych, dotacja może być niższa nawet o milion złotych.

Państwowe stadniny od 2008 roku nie dostają na hodowle koni żadnych dodatkowych dotacji. Zostały odsunięte od korzystania z unijnych programów na rozwój, z czego obficie czerpie prywatne rolnictwo. Utrzymują się więc z innej działalności rolniczej oraz z dotacji obszarowych za obsiewane hektary. Sam prezes ANR Leszek Świętochowski przyznał posłom z komisji rolnictwa, że część gruntów państwowych prywatyzowanych spółek ma teraz trafić do sprzedaży, na powiększanie gospodarstw rodzinnych. Cała akcja może więc skończyć się odebraniem ziemi stadninom i puszczeniem jej na wygłodzony rynek nieruchomości rolniczych. I to jeszcze przed 2016 rokiem. Od tego roku bowiem minie Polsce okres przejściowy po wejściu do Unii Europejskiej. Cudzoziemcy będą mogli bez żadnych przeszkód stawać do przetargów i nabywać nasze grunty orne. Zdaniem europosła Janusza Wojciechowskiego likwidowanie stadnin dlatego, że były źle zarządzane, to wylewanie dziecka z kąpielą. Tymczasem polskie konie są jedną z ostatnich marek rozpoznawalnych i dobrze kojarzonych na Zachodzie. Ten sektor może się rozwijać, ale nie można go pozbawić fundamentu działania, jakim jest państwowa ziemia.

- Zabranie nam ziemi oznacza koniec hodowli. Bez gruntów rolnych hodowla nie ma racji bytu - tłumaczy prezes Dariusz Świderski. Tylko prowadząc inną działalność, np. hodowlę bydła, produkcję mleka czy zbóż, spółka jest w stanie zarobić i dołożyć do deficytowych koni.

- Zatrudniamy 95 ludzi. Gdyby naszą ziemię podzielić między 95 rolników, to powstaną gospodarstwa o powierzchni 37 hektarów - ocenia prezes Świderski. - Budżet państwa straci jednak w inny sposób. My płacimy za pracowników składki ZUS, rolnicy korzystają z tańszego KRUS. Część ludzi straci pracę i pójdzie na zasiłki.
Prudnik nie jest jedyną stadniną wytypowaną do sprzedaży, która na rynku radzi sobie dobrze.

- Jesteśmy w trójce najbardziej wydajnych spółek ANR - tłumaczył posłom prezes SK Golejkowo Marian Dudzik. - Prywatyzacja oznacza koniec hodowli. Nasza załoga chce protestować.

Zaskoczone planami prywatyzacji są także władze Polskiego Związku Hodowców Koni. Dyrektor PZHK wytknął ANR, że dotychczas nie przygotował docelowego programu hodowli koni w państwowych spółkach. Najwięksi hodowcy cennych ras nie mają gwarancji stabilnej działalności, planowania. Tymczasem hodowla takich zwierząt wymaga pieniędzy i cierpliwości. Na efekty czeka się całymi latami.

Tylko koni żal

Według danych GUS w Polsce jest obecnie ok. 200 tys. koni. Jeszcze w 2008 roku było ok. 300 tysięcy. Kilkanaście lat temu byliśmy końską potęgą w Europie, mieliśmy nawet trzymilionowe pogłowie, ale w większości były to zwierzęta wykorzystywane do pracy w rolnictwie. W państwowych spółkach jest łącznie ok. 3 tysięcy ogierów i klaczy. Koszt utrzymania jednego zwierzęcia przez rok to ok. 5 tys. zł. Jak skrzętnie wyliczyli kontrolerzy NIK, w 2012 roku wszystkie spółki dołożyły do utrzymania koni 18 mln zł. Agencja Nieruchomości Rolnych, która dziś proponuje prywatyzację dużej części spółek, sama od posłów opozycji zebrała baty, że przez lata właściwie nie nadzorowała ich bieżącej działalności. Najgorzej oceniona przez NIK stadnina w Walewicach koło Łodzi przez ostatnie lata miała czterech prezesów, którym opozycja wytyka niekompetencję i awans z politycznego układu. To wobec tej stadniny po kontroli NIK zawiadomiono prokuraturę o przypadku sprzedaży 36 zdrowych koni za łącznie 82 tysiące złotych nielegalnemu pośrednikowi. 27 z nich nabywca odsprzedał do rzeźni, kasując za nie 129 tysięcy. Kontrolerzy Izby sprawdzali, czy ktoś z pracowników stadnin na boku nie handluje zwierzętami i czy konie nie trafiają na mięso. W przypadku Prudnika nikomu z pracowników stadniny nie robiono takich zarzutów. Jak się okazało, tylko jeden koń z Prudnika trafił ostatecznie do rzeźni, i to kilka miesięcy po transakcji.

Nikt też właściwie nie wie, ile jest warte 3 tysiące państwowych koni, co dla księgowych stanowi poważny problem, bo przecież majątek państwowy trzeba jakoś zapisać w księgach. Część stadnin przejęła przedwojenne renomowane stada. Niejeden magnat sprzedawał wioskę, żeby kupić upatrzonego rumaka. Sprzedawane obecnie konie kosztują od tysiąca złotych (gdy kupuje osoba lub firma prowadząca dożywotnią opiekę nad chorym czy emerytem) do nawet pół miliona euro w przypadku arabów sprzedawanych na aukcjach w Janowie Podlaskim. Janów Podlaski ma zresztą najwyższą średnią cenę za sprzedanego konia - w 2012 roku 43 tys. zł. Najtańsze były zwierzęta w SK Krasne - średnio 2,6 tys. za sztukę. W Prudniku średnia cena nieco przekroczyła 4 tysiące. Najdroższa klacz poszła za 46 tysięcy. W prywatnych stadninach konie można nabyć za 4 - 5 tysięcy. Niektórzy sprzedawcy zgadzają się nawet na czasowe wypożyczenie zwierzęcia, żeby nabywca mógł u siebie sprawdzić, czy mu pasuje.

Stadnina w Prudniku ma obecnie na stanie 165 zwierząt. 40 to cenne klacze do rozrodu. Rocznie źrebi się ok. 30. Młodzieży mogłoby być więcej, ale na tyle pozwalają możliwości sprzedaży. Nabywców brakuje. W 2011 roku stadnina sprzedała 10 zwierząt w sumie za 80 tys. zł. Kontrolerom NIK nie spodobało się, że wycena księgowa niektórych zwierząt bardzo odbiegała od ceny uzyskanej ostatecznie w sprzedaży. W skrajnym przypadku konia wycenionego komisyjnie na 7 tys. zł sprzedano za 46 tysięcy. W 2013 roku sprzedano 6 koni za łącznie 48 tys. zł. Jeden z ogierów wyceniony w papierach na 2 tysiące poszedł za 23 tys. Przez 2,5 roku objęte kontrolą NIK 26 koni z Prudnika sprzedano poniżej wartości księgowej.

- Dobrze sprzedać i kupić konia to wielka sztuka - komentuje Grzegorz Gawlik, właściciel prywatnej stadniny "Antoniówka" w Mańkowicach koło Łambinowic. - Dobrze wytrenowane osiągają wysokie ceny. Tymczasem niektóre konie z doskonałym rodowodem okazują się bardzo kiepskie. Natomiast są konie bez rodowodu, ale z talentem sportowym.

Jako przykład tego, jak ciężko jest dobrze wycenić i sprzedać konia, Katarzyna Wiszowaty z prudnickiej stadniny podaje jedną ze swoich klaczy. Przez długi czas nikt się nią nie interesował. Nikt nie chciał zapłacić kilku tysięcy złotych, bo za duża, za chuda. Wreszcie 5 letnia klacz pojechała na wszechstronny konkurs konia wierzchowego. Tam wypatrzył ją świetny hodowca i handlarz z Niemiec. Już po pierwszym pokazie był gotów dać za konia kilkanaście tysięcy euro.

Koniki do zabawy

W Polsce pojawił się nowy typ nabywcy. Zamożni mieszkańcy miast, wciągnięci w hippikę, którym znudziło się wykupywanie lekcji czy jazd w stadninach. Postanowili nabyć własnego rumaka i zafundować mu utrzymanie w profesjonalnej stadninie. Większość stadnin oferuje obecnie tzw. usługi hotelowe. Za 400-600 zł miesięcznie prywatnego konia można umieścić w stajni, opłacić mu wyżywienie i potrzebny ruch na powietrzu. Bogatsi amatorzy jazdy są więc gotowi wydać 4-5 tysięcy na zakup wierzchowca, żeby uszczęśliwić siebie lub swoje dziecko czy wnuka.
- Problemem jest słomiany zapał. Rodzice często już po dwóch tygodniach nauki jazdy chcą kupić dziecku własnego wierzchowca. Stanowczo to odradzamy - mówi Grzegorz Gawlik z Mańkowic, gdzie większość z 25 koni należy do innych właścicieli. - Przez pierwszy rok czy dwa opieka wygląda bardzo dobrze. Właściciel przyjeżdża co dwa dni, karmi, czyści, objeżdża. Potem przyjeżdża już raz w tygodniu. Potem dziecko wyjeżdża na studia, coś się wydarza i właściciel zjawia się w stadninie raz na miesiąc, żeby uregulować należność. A na koniec przestaje zupełnie się odzywać.

Dlatego większość stadnin ratuje się zapisem w umowie, że po kilkumiesięcznych zaległościach z opłatą przejmują konia na własność.

- Takie podejście do koni to nie jest prawdziwa hodowla - komentuje Katarzyna Wiszowaty, która kieruje hodowlą w Prudniku. Jej zdaniem w Polsce brakuje profesjonalnych, prywatnych hodowców. Są bogaci polscy przedsiębiorcy, zainteresowani końmi, ale niestety większość nastawia się na konie z Zachodu. Rodzime państwowe hodowle nie budzą ich zainteresowania. Konie zresztą oprócz dobrych wyników sportowych, żeby osiągnąć wysoką cenę, wymagają promocji, treningu, czasem trwającego całe lata. Stadniny powinny utrzymywać własne sekcje sportowe, jeździć na zawody, pokazywać się. Tymczasem przy polityce cięć finansowych brakuje na to czasu i pieniędzy. Żeby tylko pojechać na prestiżowe zawody na Zachodzie, stadnina musi zapłacić ciężkie pieniądze za możliwość wystawienia się. Państwowych spółek na to nie stać.

- Większość sprywatyzowanych dotychczas stadnin po jakimś czasie wycofywała się z prowadzenia hodowli - komentuje Katarzyna Wiszowaty. - Prywatny właściciel, kiedy popadnie w tarapaty finansowe, sprzedaje najlepsze klacze. Część takich koni, z rodowodem, z hodowli z wieloletnią tradycją, znika z rynku. Tymczasem my jesteśmy jedną z trzech ostatnich stadnin w Polsce, która utrzymuje rasę małopolską. I nasze konie mają najmniej domieszek innej krwi.

Także zdaniem NIK tylko państwowe stadniny gwarantują zachowanie ginących gatunków.

- Nie chcemy się pozbywać hodowli koni. Cała załoga chce nad tym dalej pracować - deklaruje prezes SK Prudnik Dariusz Świderski. - Potrzebujemy jednak spokoju i możliwości prowadzenia innej działalności, żeby było z czego dokładać.

- Po zjednoczeniu Niemiec na terenie dawnego DDR nie zlikwidowano żadnej państwowej stadniny - dodaje Katarzyna Wiszowaty. - Stadniny przejęły miasta i wszystkie kwitną. Obok hodowli koni rozwija się wokół nich turystyka, rekreacja, powstają tereny wypoczynkowe, ścieżki końskie. Czy tak nie może być u nas?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska