Dakar na rowerze. Opolanin w rajdzie

Archiwum prywatne
Kuba Świderski z Opola na trasie rajdu.
Kuba Świderski z Opola na trasie rajdu. Archiwum prywatne
W sześć dni blisko 400 zawodników ścigało się na liczącej 600 km trasie kolarskiego maratonu po górach i pustyniach Maroka. Jakub Świderski, jedyny Polak w stawce, dotarł do mety w pierwszej setce.

I to jest sukces 25-letniego zawodnika, doktoranta na UO, który ścigał się z dużą grupą kolarzy zawodowych i półzawodowców z całego świata, dysponujących świetnym zapleczem logistycznym i finansowym.

- W Polsce jeszcze niedawno, kiedy na treningu wyjeżdżałem powyżej 700 m, napotykałem śnieg - opowiada Jakub. - Moimi przeciwnikami byli w 90 procentach Hiszpanie, którzy przygotowywali się w cieple i słońcu. Musieli być bardziej "wyjeżdżeni" i byli piekielnie mocni. Jestem bardzo zadowolny ze startu. Wykonałem 200 procent tego, co zamierzyłem. Dojechałem do mety bez kontuzji, w pierwszej setce w klasyfikacji generalnej, tuż za 50. miejscem w swojej kategorii wiekowej i 10. wśród zawodników, którzy zdecydowali się jechać bez pomocy fizjoterapeutów, masażystów, mechaników itd.

Muezzin budzi
Żeby każdego dnia zdążyć na start o 8.00, trzeba było wstać dwie godziny wcześniej. Ale zanim zawodników obudziła puszczana przez organizatorów muzyka, o zbliżającym się wschodzie słońca przypomniał im śpiew muezzinów wzywających muzułmanów do modlitwy. Bo Milenio Titan Desert by Gaes, wieloetapowy wyścig w formule cross country, harmonijnie łączy tradycję i egzotykę (zawodnicy nocowali w berberyjskich namiotach z dywanów i koców) z nowoczesnością. Mieszkańców do namiotów przydziela się losowo. Jakub trafił dobrze - na Portugalczyka i Niemca. Obaj sympatyczni. Z porozumieniem nie było kłopotu, bo zawodnik z Opola mówi bardzo dobrze po angielsku, radzi sobie po francusku i po czesku (szybko zaprzyjaźnił się więc z dwoma startującymi w Maroku Czechami), błyskawiczny kurs hiszpańskiego odbył już na miejscu.

- Dwie godziny rano przed startem to jest bardzo napięty czas - opowiada Jakub. - W pierwszych dniach budziłem się skostniały, bo w górach w nocy było naprawdę zimno. Zaczynaliśmy dzień w bluzach i czapkach, przyświecając sobie czołówkami przy porannej toalecie. Na śniadanie jadłem zwykle chrupki kakakowe z mlekiem plus sok. I w drogę.
Organizatorzy uprzedzają w internecie, że na marokańskich bezdrożach trzeba samemu nawigować, więc dobrze mieć kompas i GPS. Z perspektywy mety Jakub już wie, że straszą trochę na wyrost. Wprawdzie nie zawsze jest się w grupie, bo zawodnicy znacznie różnią się tempem jazdy. Czasem aż po horyzont nie widać nikogo, ale trasa jest dobrze oznakowana. Zawodnicy co kilkaset metrów znajdowali znaczki z kolorowej taśmy. Paradoksalnie najtrudniej było się orientować w nielicznych mijanych wioskach. Dzieci z właściwą sobie fantazją zabierały znaczki, a bywało, że świadomie wprowadzały kolarzy w błąd. Czasem więc najskuteczniej było jechać po śladach kół poprzedników.

Wydmy są wyzwaniem
Kto nie widział marokańskiego wyścigu z bliska, gotów sądzić, że przejechanie każdego dnia średnio stu kilometrów nie jest dla przygotowanego zawodnika wielkim wyczynem. Kto tam był, wie, jak dokuczliwe bywają zimno w górach i upał na pustyni. Jakub już kilka dni jest w kraju, a wciąż ma wyścigową opaleniznę - ślady po paskach kolarskiego kasku na twarzy i mocno spieczone uszy. Podczas wyścigu wszystkim skóra schodziła z nich płatami. - Śmialiśmy się, że po śladach na twarzy widać, kto w jakich okularach jechał - opowiada opolski zawodnik. - Ale najtrudniejszym przeciwnikiem był nie dystans, nie wysokość i nawet nie temperatura, ale wiatr. Czasem boczny, przesuwający 10 centymetrów nad ziemią zwały piasku. Często wiejący prosto w oczy. Wtedy nawet najsilniejsi zawodnicy nie przekraczali prędkości 15 km na godzinę.

Jakub Świderski: Najtrudniejszym przeciwnikiem był nie dystans, nie wysokość i nawet nie temperatura, ale wiatr. Czasem boczny, przesuwający 10 centymetrów nad ziemią zwały piasku. Często wiejący prosto w oczy

Jakub wspomina, jak ciężkim wyzwaniem był też przejazd przez wydmy w piątym dniu wyścigu. W pomarańczowy piasek koła zdawały się zapadać aż po osie. O jeździe prawie nie było mowy. Bierze się wtedy rower na plecy i biegnie. Jakub wyprzedził na tym odcinku około 30 słaniających się ze zmęczenia rywali. Zawodnik z Hondurasu, któremu udało się pokonać fragment wydmy na rowerze, dostał na wieczornym podsumowaniu dnia (zawodników informuje się wtedy także, co ich czeka w dniu następnym) oklaski od swoich rywali.

- Marokańczykowi, który poczęstował mnie na tym odcinku kilkoma łykami coli, powiedziałem, że to najlepsza cola w moim życiu - opowiada opolanin ze śmiechem.

Jakuba po takim biegu z rowerem wcześniej, na trzecim etapie, mocno bolała kostka. Wieczorem noga spuchła. - Skoro kość nie była złamana, postanowiłem po prostu wyłączyć ból i nie myśleć o nim - mówi.

Zamiast potu - para
Na pustyni klimat jest tak suchy, że człowiek właściwie się nie poci, ale paruje. Trzeba się bardzo pilnować, by się nie odwodnić, bo wprawdzie oczu człowiekowi pot nie zalewa, ale organizm traci wodę bardzo intensywnie.
Pustynia potrafi się za ten wysiłek odwdzięczyć. W pierwszej, kamienistej części, krajobrazami przypominającymi marsjańskie (po zniszczonych drogach jedzie się tam jak po tarce). W drugiej, piaszczystej - majestatycznym widokiem kroczących w sąsiedztwie zawodników wielbłądów i poczuciem bezkresu, gdy namioty dla zawodników wieczorem rozbija się "w środku niczego". Ale z dostępem do internetu. Z ulgi napoju i chwilowego odpoczynku można skorzystać, gdy kolarze dojeżdżają do bufetu.

- Widoczność jest bardzo dobra, więc jeśli już widać było flagi organizatora imprezy, to oznaczało to tylko tyle, że do bufetu jest jeszcze sporo "kręcenia" - opowiada Jakub. - Po dojechaniu do niego zawodnik może napić się wody lub napoju izotonicznego i napełnić bidony. Kto chce jeść, musi zabrać sobie prowiant ze śniadania lub mieć własne żele. Ja starałem się nie zatrzymywać po drodze, a i w bufetach nie tracić więcej niż kilka minut.

Pierwsza, trzydniowa, górska część wyścigu pełna podjazdów i zjazdów po kamieniach była trudną próbą nie tylko dla kolarzy, także dla rowerów. Jakub musiał sobie poradzić z awarią amortyzatora, z konieczności wiele zjazdów pokonał z zablokowanym widelcem. Naprawy dokonał dopiero po 130 kilometrach drogi.

- Pech chciał, że to był etap maratoński, dwudniowy, więc wieczorem nie mogliśmy korzystać z pomocy serwisu - opowiada Jakub Świderski. - Nawet śpiwory wieźliśmy wtedy ze sobą. A nocowaliśmy wszyscy w dwóch wielkich namiotach.

Odpoczynek na mecie etapu jest okazją, by porządnie zjeść, zwykle dwa posiłki - jeden po wyścigu, drugi wieczorem (mięso z tuńczyka, wołowina, kurczaki, kto chciał, także wieprzowe kotlety, makarony, warzywa, owoce.) To także czas na rozmowy, poznawanie ludzi, nawiązywanie przyjaźni.

- Najbardziej smakowała mi marokańska herbata - wspomina Jakub. - Piłem ją gorącą, mimo upału, codziennie. Do wszystkich potraw dodawałem też tamtejszą, bardzo smaczną, oliwę z oliwek.
Każdego dnia prędzej

Milenio Titan Desert by Gaes jest nazywany kolarskim Rajdem Dakar. Nic dziwnego, że radość z dojechania do mety ostatniego etapu zaczyna się co najmniej 20 kilometrów przed nią. Zawodnik już wie, że nic złego się nie stanie. - Wtedy wydaje się, że człowieka pcha do mety sama wola walki i bliskość celu - przyznaje Jakub. - Ale gdybym wiedział, że trzeba jechać jeszcze dwa dni, dałbym radę. Każdego kolejnego dnia jechałem szybciej niż poprzedniego.
Pasja, która zaprowadziła Jakuba na kolarski Rajd Dakar, zaczęła się pod koniec lat 90. Trzynastoletni Kuba miał ciężki wypadek na rowerze. Ledwo uszedł z życiem. Za część odszkodowania kupił pierwszy porządny rower z amortyzatorem. Starty zaczął od Family Cup w Tułowicach. Przez dwa pierwsze sezony dojeżdżał do mety ostatni, ale potem dwa lub trzy razy był pierwszy.

W ciągu następnych lat poznawał coraz lepiej środowisko kolarskie na Opolszczyźnie i - jak sam mówi - coraz głębiej zapadał na "cyklozę". Od 2005 roku działa w Opolskim Klubie Rowerowym. W tym samym roku pierwszy raz wybrał się na długą - jak na ówczesne możliwości - wyprawę. Z Opola na szczyt Pradziada i z powrotem.

- Dziś robię to bez kłopotu - opowiada Jakub. - Wtedy byłem trochę przestraszony i Pradziad sprał mnie porządnie po tyłku. Spadłem dwa metry z urwiska do jeziora, stłukłem łuk brwiowy i nie dojechałem na szczyt. Teraz przejechanie 300 km w górach w jeden dzień nie stanowi dla mnie problemu. Jeszcze na studiach wjechaliśmy kiedyś z kolegą z Opola na Górę św. Anny w 58 minut.

W 2007 roku pierwszy raz wystartował w kolarskim maratonie w Złotym Stoku. Od pierwszego sezonu zaczął startować na najdłuższym dystansie - 70 do 100 km w ciężkim górskim terenie. Początki były trudne. Jakub przyjeżdżał na metę wyczerpany, ale ponieważ się nie poddawał, robił postępy. W 2010 roku pierwszy raz zmieścił się w pierwszej dziesiątce w Polsce w klasyfikacji generalnej Bike Maraton w kategorii M2. I to z pewnością ugruntowało jego pasję. Kiedy w lipcu 2012 pokonał największy jednodniowy maraton w Austrii (14 godzin na rowerze, 211 km, łączna różnica wzniesień 7100 metrów), nabrał pewności, że stać go na dobry wynik także w Maroku.

Po tym dobrym występie Jakub Świderski już ma kolejne marzenia i plany. W październiku każdego roku odbywa się 10-dniowy maraton rowerowy w Australii, jeszcze trudniejszy niż marokański. Razem z kolegami z zespołu Wertykal Bikeboard Team chciałby wystartować w wyścigu w Mongolii.

- Nie nazywam jazdy na rowerze treningiem - mówi. - Nie odczuwam chęci wykazania się przed kimkolwiek. Mam po prostu ogromną chęć, żeby to robić. Czuć radość z wiatru, który mnie owiewa i słyszeć dźwięk szutru pod kołami. To wciąga. Chcę to przeżywać wciąż na nowo. Ktoś, kto pasji nie ma, nie zrozumie, po co to robimy. A to jest po prostu miłość do dystansu. Ona uzasadnienia nie potrzebuje.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska