Daniel Olbrychski: Brałem w ramiona wiele kobiet

Redakcja
Daniel Olbrychski
Daniel Olbrychski Krzysztof Świderski
Żal młodości. Moja była wyjątkowo piękna, bogata w przeżycia i dokonania, mimo że wisiał nad nią obrzydliwy cień komuny - mówi Daniel Olbrychski.

- Z wielu rzeczy już pan rezygnuje?
- Z czegoś trzeba rezygnować. Zawsze. Rozmawiając z panią, rezygnuję z przejażdżki konnej. Dochodzimy do rozdroża i wydaje nam się, że będzie szybciej albo ciekawiej, jeśli skierujemy się w prawo, tracąc możliwość pójścia w lewo.

- Były jakieś nie wykorzystane "w lewo", których dzisiaj żal?
- Żałować nie ma czego, to przecież nic nie daje. Każda minuta stawia nas przed wyborami, nie warto o tym myśleć, tym bardziej że zawsze jest coś za coś. Gdybym np. nie zagrał w "Róży Luksemburg", nie spotkałbym Barbary Sukovej, nie popadł z nią w romans i nie narodziłby się nasz syn Viktor. Przywykłem oceniać, że to, co było, było dobre, natomiast to, co będzie, być może okaże się jeszcze lepsze. Już starożytni Grecy pisali, że bogowie decydują o ludzkich losach, jest też powiedzenie, że kiedy człowiek snuje plany, Bóg chichocze.

- Pytanie o rezygnacje było nieco retoryczne; ile razy dzwoniłam, miałam okazję usłyszeć, że a to pan na koniu, a to na planie w Rosji...
- A to uczę się tekstu, jak w tej chwili. Ze zjeżonym włosem. Jest tego bardzo dużo, na dodatek w angielskim, moim czwartym obcym języku. W związku z tym także muszę sobie odmówić wielu interesujących rzeczy - czytania zaległych lektur, wyjścia do kina, do teatru, wypicia dobrego wina. Czasami wybory podlegają rygorom obowiązku. Nie mogę spać do jedenastej, a kładę się o trzeciej, bo o piątej rano trzeba być już w samochodzie, w drodze na plan.

- Nad czym pan pracuje, jaki będzie nowy film, jaka rola?
- Gram w Teatrze Stu Krzysztofa Jasińskiego w Krakowie - króla Leara i Cześnika, w dwu przedstawieniach w Teatrze Szóste Piętro - Woody Allena "Zagraj to jeszcze raz, Sam" i "Co się zdarzyło w Madison County" - oraz w "Mazepie" w Teatrze Polskim (teraz jest przerwa, duża sala w remoncie). Zaś, jeśli chodzi o film, przyjąłem zaproszenie do serialu "Hardy Bucks", kręconym od jedenastu lat. Akcja odcinka, w którym wystąpię w roli bossa polskich gangsterów (śmiech) będzie rozgrywać się w Polsce podczas Euro.

- Pozwolę sobie na szczyptę sentymentalizmu, za którym pan nie przepada: nie żal krewkiego Kmicica, "Brzeziny", "Panien z Wilka", które wzdychały za urodziwym Wiktorem Rubinem?
- Żal młodości. Moja była wyjątkowo piękna, bogata w przeżycia i dokonania, mimo że wisiał nad nią obrzydliwy cień komuny. Ale cóż... Każdy wiek, jak mówią poeci, ma swoje prawa. Staram się odpędzać myśl, że już bliżej niż dalej i nie ulegać goryczy. Przecież starzenie się to coś bardzo normalnego.

- Występował pan u wielkich reżyserów. Z polskich byli Wajda, Kutz, Zanussi, Hoffman, z zagranicznych m.in. Michałkow i Lelouche. Który z nich pana zaskoczył?
- Zawsze zaskakiwał mnie Wajda, ale on też bywał zaskakiwany przeze mnie. Stawiał szczególne zadania, począwszy od "Krajobrazu po bitwie", gdzie raptem ja - kulturysta, sportowiec, chuligan, kaskader miałem zagrać wycofanego dipisa po obozie koncentracyjnym. To była najtrudniejsza z ról, jakie przyszło mi grać. Potem był introwertyk w "Pannach z Wilka" i "Brzezina". Miałem 25 lat i zagrałem niemal czterdziestoletniego wdowca i ojca dziewięcioletniej dziewczynki. I jeszcze Gerwazy, a potem Dyndalski. Bardzo ciekawe okazało się spotkanie z Günterem Grassem i Schlöndorffem.

- W "Blaszanym bębenku" wystąpił pan także niejako przeciwko sobie.
- No tak, bo tu dotychczasowy bohaterski żołnierz z filmów polskich, a tam w czasie wojny tylko kobieta i karty. Wahałem się, czy to zagrać, zadecydował list od Grassa: "Proszę patrzeć na to, panie Danielu, tak, że ten Polak, Kaszub, uważa, że skoro zasrany pan Hitler postanowił strzelać, to on go ma w dupie, będzie kochał kobiety i grał w karty, bo to lubi". To rzeczywiście jeden z najpiękniejszych filmów, w jakich przyszło mi wystąpić. Natomiast Lelouch przysporzył samej rozkoszy; wystarczyło tylko (śmiech) nauczyć się dyrygować i grać na pianinie, a człowiek dostawał skrzydeł.

- I wchodził w inne klimaty?
- Każdy reżyser jest inny, każdy odkrywa coś nowego, nawet w przypadku filmów, które okazują się nieudane. Sama praca staje się wielką radością. Obecność na planie czy na próbach w teatrze jest czymś, co bardzo kocham, szczególnie gdy rezultat tej obecności sprawia radość innym, a w moim przypadku takich sytuacji i w Polsce, i za granicą, było niemało. Filmy z moim udziałem wygrywały festiwale, dostawały nominacje do Oscarów, niektóre Oscary. Ja też zbierałem nagrody, wskutek czego do dzisiaj uśmiechają się do mnie ludzie na ulicach wielu europejskich miast...

- Wracając do "Blaszanego bębenka": w ocenie polskich dygnitarzy lat siedemdziesiątych nie był to film słuszny.
- No nie. Ówczesny minister kultury, Wilhelmi, nie chciał nawet pertraktować z Niemcami w sprawie koprodukcji i w rezultacie nie zostaliśmy współwłaścicielami Oscara. Nie było także mowy o tym, by mieli w nim zagrać polscy aktorzy. Kiedy nastał minister Mietkowski, powiedziałem: "A ja i tak zagram, czy pan zabroni, czy nie". W odpowiedzi usłyszałem: "Proszę nie traktować mnie jak głupca. Oczywiście że powinien pan zagrać".

- Praktycznie film nie był w Polsce dystrybuowany...
- Między innymi ze względu na scenę, w której żołnierze sowieccy gwałcą Niemkę, bo wiadomo, że gwałciły wszystkie armie świata poza Armią Czerwoną.

- Byli w pana życiu wybitni reżyserzy, były gwiazdy: Monica Vitti, Barbara Sukova, Angelina Jolie...
- Pierwsza była Vitti, największa europejska gwiazda lat siedemdziesiątych, z powodu filmu Miklosa Jancso. Potem długie lata na Zachodzie nie grałem, bo Film Polski, reprezentujący naszą kinematografię, w rzeczywistości komórka UB czy KGB, pilnował, by żaden polski artysta nie zrobił kariery na Zachodzie. Jak potem się okazało, w pierwszej połowie lat 70. miałem stamtąd mnóstwo propozycji, które do mnie nie dotarły. Szukał mnie Schlöndorff, Bertolucci do "Wieku XX", gdzie miałem partnerować de Niro. Ostatecznie "moją" rolę zagrał Depardieu, wówczas aktor mało komu znany.

- Na szczęście miał pan wiele do zrobienia w Polsce.
- Wtedy był "Potop", była "Ziemia obiecana". A po nich wspomniany Lelouch i "Blaszany bębenek". Potem nastąpił stan wojenny, mój wyjazd za granicę i pojawiła się cała plejada gwiazd. Rola u boku Moniki Vitti, Angela Winkler w "Blaszanym bębenku", Schygulla w "Miłości w Niemczech", Barbara Sukova, Liv Ullmann, a we Francji Jeanne Moreau, Isabelle Hupert. Brałem w ramiona prawie wszystkie europejskie aktorki z mojego pokolenia. A z Amerykanek - samą Amy Mc Dowell w filmie "Sekret Sahary".

- Ułożył pan własną hierarchię gwiazd?
- Z jedną mam dziecko, z pozostałymi nie romansowałem. Zapewniam.

- W 2010 "król polskich aktorów" został magistrem. Do czego był panu potrzebny ten dyplom?
- Zostałem z nim, jak Himilsbach bodaj z opowieści Piwowskiego, który go namawiał, żeby się nauczył angielskiego, bo ma w planach film w tym języku. "Dobra, dobra" - powiedział Himilsbach. - "Nauczę się angielskiego, a potem, k..., jak ten głupi ch... z tym angielskim zostanę". Przypomnę, że do szkoły teatralnej się dostałem, nawet pierwszy byłem w punktacji i zamierzałem grzecznie studiować. Niestety, po pierwszym roku, z polecenia rektora Kreczmara Wajda zaprosił mnie na zdjęcia "Popiołów", który to casting wygrałem. Do szkoły już nie wróciłem, sam Kreczmar powiedział: "Idź, synu, własną drogą, jeśli będzie taka potrzeba, obronisz dyplom esksternistyczny". W latach sześćdziesiątych grałem strasznie dużo, dyplom zrobiłem podczas "Potopu". Dostałem papierek, upoważniający do uprawiania zawodu, ale wciąż brakowało mi magistra. Trzy lata temu zaprosił mnie rektor Strzelecki, żebym poprowadził klasę mistrzowską - granie wierszem. Sprawiało mi to przyjemność, miałem stuprocentową frekwencję, studenci ładnie zdali egzamin. "Bardzo bym chciał, żebyś został etatowym profesorem" - powiedział rektor - "ale problem w tym, że to jest państwowa wyższa uczelnia i trzeba mieć stopień naukowy". Pomyślałem - czemu nie? Na stare lata dorobię do emerytury, bo polska, za pracę w teatrze u mnie dosyć chuda, 1100 zł, poza tym lubię uczyć. Brawurowo zaliczyłem wszystkie egzaminy teoretyczne, choć nikt mnie nie oszczędzał, praca była na celująco i obrona także.

b>- A ja popełniam faux pas, nie zwracając się do pana "panie profesorze"?
- Nie, ponieważ od kiedy otrzymałem tytuł magistra, rektor Strzelecki już nie powtórzył propozycji.

- Jak z dystansu ocenia pan swój słynny wjazd do "Zachęty"?
- Już język mnie boli od tłumaczenia, że nie miało to nic wspólnego z niechęcią do autora wystawy, Piotra Uklańskiego, pseudoartysty, ani do pani Rottenberg. Poszło o złamanie prawa autorskiego. Jeśli ktoś moją twarzą chce zarabiać, to musi zapłacić albo zadbać o wyrażenie mojej zgody. A jakiś hochsztapler zrobił sobie układankę zatytułowaną "Naziści" z twarzy dwustu artystów, którzy zagrali niemieckich żołnierzy. Proces trwałby w Polsce kilkadziesiąt lat i nikt by już nie pamiętał, o co w nim chodziło, więc mój adwokat poradził: "Zrób skandal, może zainteresuje się tym więcej ludzi". I zrobiłem, a teraz pani mnie pyta o powód, bo prasa nic z tego nie zrozumiała. Zastanawiano się jedynie, czy to sztuka i czy ja jestem kabotynem, czy chciałem przypomnieć wszystkim, że istnieję. Albo gratulowano mi patriotyzmu. Albo że dowaliłem Żydówce, którą zresztą pani Rottenberg nie jest. A to Polska właśnie...

- Dziś już szabelką w Zachęcie pan nie pobrzękuje, za to słów w sprawie polityki nie skąpi. Po co to panu?
- Jeśli ktoś pyta, odpowiadam. Nie ukrywam ani nie ukrywałem poglądów, podpisując listy przeciwko działaniom reżimu, przeciwko stanowi wojennemu, pomagając internowanym, zabierając głos za granicą. Był na mnie szlaban i między 76 a sierpniem 80 nie pojawiłem się w telewizji. Zostałem zaproszony do odczytania apelu poległych przy odsłonięciu pomnika stoczniowców w Gdańsku. I gdy dzisiaj obserwuję poczynania niektórych polskich polityków i partii, niestety bardzo intensywnie istniejących w życiu politycznym, nie mogę zdobyć się na obojętność.

- Podobno rozpoczyna pan dzień od ćwiczeń we własnej sali gimnastycznej.
- A wcześniej w łóżku od ćwiczeń mięśni brzucha. Potem się rozciągam, ostrożnie wstaję, żeby nic nie strzeliło. A następnie... Zastała mnie pani w przerwie pomiędzy ćwiczeniami a przebieraniem się do godzinnej jazdy na rowerze po podwarszawskich duktach.

- Ma pan gdzie jeździć. Jest jeszcze dom pod Kazimierzem.
- Chałupa. I większy dom w moim rodzinnym Drohiczynie nad Bugiem.

- Dzieci nie podzielają pana zainteresowań?
- Syn prowadzi sezonowy bar, ale ma już za sobą ciekawe osiągnięcia muzyczne. Za pierwszy film dostał nagrodę Zbyszka Cybulskiego i gdy miał 19 lat - "debiut roku" jako muzyk. Nie potrafił tego konsekwentnie rozwinąć, zabrakło mu wytrwałości i pokory, niemniej w dalszym ciągu komponuje. Victor także ujawnia talent muzyczny i kiedy parę lat temu przyjechał do Polski, w Kazimierzu dał z Rafałem fantastyczny koncert. Weronika od ośmiu lat zajmuje się modą, ukończyła szkołę projektowania w Nowym Jorku. Wynajmuje mieszkanie na Manhattanie, przy Central Parku, jest absolutnie samodzielna, została jednym z dyrektorów znanej firmy Proenza Schouler. Starszy wnuk ma 21 lat i humanistyczne ciągoty. Czyta, jest romantykiem, bo młodszy to natura bardziej pragmatyczna. Po mnie odziedziczył ogromną konsekwencję, wytrwałość i żyłkę do sportu. Jest jednym z najlepszym zawodników w walce na białą broń w tej części Europy. Przy tym kończy pierwszy rok historii...

- Szkoda, że nie mogą państwo razem zasiąść do stołu.
- Czasem z dużą częścią rodziny się to udaje. Ale rzadko, bo nestor ma strasznie mało czasu.

- Dziękuję za rozmowę. Mam nadzieję, że arab Cudny jednak czeka.
- Zrezygnowałem z przejażdżki. Wybrałem wywiad. Dla Cudnego dziś zabrakło czasu.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska