Dlaczego goście z Rajchu odwiedzają nas rzadziej

Radosław Dimitrow
Radosław Dimitrow
- Z naszej wsi wyjechało już tylu ludzi, że na mojej ulicy w promieniu 200 m zostałem jedynym chłopem - mówi Hubert Ochwat. - Pozostali siedzą za granicą.
- Z naszej wsi wyjechało już tylu ludzi, że na mojej ulicy w promieniu 200 m zostałem jedynym chłopem - mówi Hubert Ochwat. - Pozostali siedzą za granicą. Radosław Dimitrow
Jeszcze nie tak dawno ciotki i wujkowie z Niemiec regularnie zjeżdżali do nas na święta. Dziś goście z Zachodu nie przyjeżdżają już tak chętnie, a jak już się pojawią - to często nocują w hotelu.

- Kiedyś dla ciotek z Niemiec to się nieba uchylało! - śmieje się Gabriela Puzik, sołtys Kadłuba pod Strzelcami Opolskimi. - Sama pamiętam, jak wyczekiwałam ich przyjazdu. Wszystko zaczynało się od niepozornego telefonu: "Gabi, przyjeżdżamy na byzuch". A potem robiliśmy w domu generalne porządki, żeby wszystko było na błysk. Ścieliłam dodatkowe łóżka, szykowałam ręczniki i inne rzeczy, żeby jak najlepiej ugościć ciotkę.

Radość rodzinnego spotkania potęgował w latach 90. fakt, że wraz przyjazdem gości z Zachodu można było posmakować tamtego świata. Pani Gabriela nigdy nie zapomni zapachu świeżo parzonej kawy i smaku czekolady z niemieckiego "aldika". Do tego dochodziły starannie zapakowane wędliny w plasterkach i przepyszne sery, które wręcz rozpływały się w ustach. To nie były produkty z najwyższych półek. Wręcz przeciwnie - przed przyjazdem do Polski ciotki robiły po prostu duże zakupy w markecie, a potem pakowały wszystko do ogromnego kartonu, żeby można to było przywieźć do kraju. Taka paczka na święta potrafiła przy okazji solidnie podreperować domowy budżet.

- Oczywiście w tym czasie w Polsce też mieliśmy w sklepach kawę i czekoladę, ale nie mogły się równać z niemieckimi - dodaje mąż Jan Puzik. - Nie na wszystko było nas też stać.

Do tego dochodziły maoamy, czyli rozpuszczalne gumy o smaku pomarańczy, jabłka albo wiśni, i kultowe niemieckie miśki "Haribo". Szczególnie dzieci uwielbiały się nimi objadać.

- Dziś te same produkty mamy w naszych sklepach, więc chyba do nich przywykliśmy i nie robią już na nas takiego wrażenia - dodaje Jan. - Zmieniły się też nasze wypłaty. Choć wciąż są różnice między tym, co ludzie zarabiają w Polsce i w Niemczech, to nie ma już takiej przepaści i możemy sobie pozwolić na więcej.

Nieodłącznym elementem przyjazdu ciotek i wujków z Niemiec były wielogodzinne rozmowy przy stołach.

- Bardzo bym chciała znowu móc gościć ciotki, tak jak to kiedyś bywało, ale te czasy już niestety minęły - zauważa pani Gabriela. - Jedna ciotka już nie żyje, a druga ma prawie 80 lat i z tego powodu mniej podróżuje.

Pani Gabriela, choć z ciotkami widuje się już rzadziej, to wciąż często spotyka się z bratem z Niemiec. Zresztą gdy zbliżają się święta Wielkiej Nocy lub Boże Narodzenie, cała najbliższa rodzina zjeżdża się do podstrzeleckich wsi, by jednego dnia się spotkać. Mają do tego idealne warunki: w sąsiedniej Boryczy wciąż pozostała ojcowizna pani Gabrieli, gdzie można usiąść do wspólnego stołu. Są wtedy tradycyjne kluski, rolada i modra kapusta. Do tego kaczka albo gęś, a potem "kafej" i kołocz. Ale w innych rodzinach spotkania w takim gronie to niestety rzadkość.

- Nie wszyscy mają takie miejsce spotkań - zauważa pani Gabriela. - Część osób, które przed laty sprzedały ojcowiznę, dziś nie mają nawet gdzie się zatrzymać. Wybierają więc hotele albo gospodarstwa agroturystyczne, żeby choć trochę pobyć w Polsce.

Pani Gabriela wie co mówi, bo 5 lat temu, widząc potencjał w tej branży, sama wydzieliła jedno piętro w swoim domu i urządziła w nim gospodarstwo agroturystyczne dla 10 gości. Choć luksusów nie oferuje (na wysposażeniu są zwykłe łóżka i meble na wysoki połysk z minionej epoki), to chętnych do nocowania nie brakuje.

- Co ciekawe, pojawiają się u mnie też goście z Niemiec, którzy mają tutaj rodzinę, ale z jakichś powodów nie zatrzymują się u niej w domu - dodaje Puzik.

Tak było choćby podczas jednego z wesel w Kadłubie. On pochodzi z tych stron i ma we wsi dom. Ona przyjechała z Niemiec. Był ślub i duże przyjęcie weselne w restauracji. Gdy zabawa się skończyła, małżonkowie pojechali do swojego domu, a goście (w tym rodzice obu stron) nocowali w wynajętych pokojach. Nowożeńcy przywieźli im solidny zapas wódki, a rano zapewnili śniadanie. Ale pod własnym dachem nie chcieli mieć gości. Uznali, że po pierwsze będzie za ciasno. Po drugie przewidywali, że o poranku mogłaby się rozpętać "walka" o łazienkę.

- Kiedyś taka sytuacja, że nowożeńcy nocują u siebie, a gości kwaterują gdzie indziej, byłaby nie do pomyślenia - zauważa pani Gabriela. - Przy okazji takiego wesela upychało się gości w domu wszędzie, gdzie było to możliwe. Ale dzisiaj wszyscy cenią sobie wygodę. Dlatego wolą zapłacić za nocleg.

Spotkania tak, ale na godziny

Także goście z Niemiec przyznają, że nie nocują już tak chętnie jak kiedyś u swoich rodzin w Polsce. Ne chcą być dla nich ciężarem; bardziej niż kiedykolwiek cenią sobie także niezależność.

Tak jest choćby w przypadku Wawrzyńca Tacicy, który w 1989 r. wyjechał jako 15-latek z rodzicami do Niemiec. To było na chwilę przed upadkiem muru berlińskiego. W Polsce szalał wtedy kryzys, a rodzice Wawrzyńca potrzebowali pieniędzy na start, żeby jakoś przeżyć w Niemczech pierwsze tygodnie. Sprzedali wtedy dom w Strzelcach Opolskich, a gotówkę wymienili na niemieckie marki.

- Ociec potem żałował, że sprzedał dom, ale czasu już cofnąć nie mógł - przyznaje Wawrzyniec. - Od tego momentu, ilekroć przyjeżdżaliśmy do Polski, zatrzymywaliśmy się u mojego kuzyna Marka. On zawsze przyjmował nas zgodnie z zasadą "gość w dom, Bóg w dom". Ale w tamtym roku, gdy przyjechałem do Polski z moją kobietą, uznałem, że tak dalej być nie może. Nie chciałem po raz kolejny zwalić mu się na głowę. Tym bardziej, że on ma swoją rodzinę, dzieci i własne sprawy.

Marek, ilekroć rozmawia z Wawrzyńcem, zawsze zaprasza go do siebie. Ale kuzyn w tym roku znów planuje wybrać hotel.

- Przyjadę do Strzelec Opolskich raptem na kilka dni i chcę być wtedy całkowicie niezależny i maksymalnie wykorzystać ten czas - mówi Wawrzyniec. - Planuję odwiedzić wszystkie miejsca, które kojarzą mi się z młodością: strzelecką "Rybaczówkę", park i ulice, na których bawiłem się kiedyś z kolegami. Pewnie będę kłaść się do łóżka późno. Nie chcę, żeby ciotka upominała mnie: "gdzie tak latasz", "usiądź na chwilę", "uważaj, bo cię okradną".

Dla rodziny Wawrzyniec też znajdzie trochę czasu. Nie będzie to jednak kilkudniowe przesiadywanie przy stole, a kilkugodzinne spotkanie.

- Dzisiaj każdy jest bardziej zabiegany niż kiedyś - dodaje Wawrzyniec. - Mój urlop także jest mocno ograniczony, a będąc w Polsce - chciałbym przy okazji pokazać kilka ciekawych zakątków mojej kobiecie.

Osłabiły się rodzinne więzi

Jak wynika z badań serwisu poloniusz.pl, który poświęcony jest emigracji, Polacy generalnie odwiedzają swoje rodziny coraz rzadziej. Podczas ostatnich świąt Bożego Narodzenia do kraju zjechało zaledwie 31 proc. emigrantów. Tymczasem w momencie, gdy decydowali się na wyjazd, aż połowa z nich zarzekała się, że zawsze będzie wracać na święta.

Przed Wielkanocą na opolskich ulicach także było widać znacznie mniej samochodów na zagranicznych tablicach rejestracyjnych niż jeszcze kilka lat temu. Zdaniem prof. Romualda Jończego, na mniejszą częstotliwość odwiedzin ma wpływ kilka czynników.

- Emigranci, którzy wyjechali na Zachód na przełomie lat 80. i 90., kiedyś chętniej odwiedzali swoich bliskich, bo byli wtedy po prostu młodsi i czuli silniejszą więź z rodziną - tłumaczy Jończy. - Dziś nie podróżują już tak chętnie. Do tego zmieniły się sposoby spędzania wolnego czasu. Część emigrantów woli bardziej spędzać wakacje w ciepłych krajach aniżeli w Polsce, a ich dzieci są na tyle dorosłe, że nie chcą już podróżować z rodzicami.

Jończy zauważa, że paradoksalnie rodzinne relacje osłabiły także nowe technologie - dziś znacznie częściej kontaktujemy się z rodziną np. przez internet i możemy rozmawiać godzinami, bo to nic nie kosztuje.

W latach 90. emigranci chętniej tutaj przyjeżdżali, także dlatego, żeby pochwalić się tym, co osiągnęli za granicą. To był czas, gdzie jedna wypłata w Niemczech była aż 65-krotnie wyższa niż w Polsce. Dziś ta przepaść jest już nieco mniejsza, bo jak szacują ekonomiści różnice w pensjach są "tylko" trzy-, czterokrotne. Dziś jednak widok kilkuletniego audi lub mercedesa nie robi w Polsce wrażenia.

- Sama pamiętam, jak sąsiad wyjechał w latach 90. do Niemiec, a za pół roku przyjechał mercedesem - dodaje Puzik. - Mimo że jego samochód miał jakieś 20 lat, to wszyscy się za nim oglądali. Bo w kraju na co dzień większość jeździła maluchami.

Dziś mało kto cieszy się jeszcze z tego, że goście z zagranicy przywieźli do kraju stary telewizor. Kiedyś taki sprzęt był jednak na wagę złota. Dla przykładu pralka, która w Niemczech nadawała się już tylko na śmietnik, po drobnych naprawach potrafiła jeszcze przez wiele lat służyć.

Jednym z powodów, dla którego emigranci lubili przyjeżdżać do Polski był ponadto szał zakupów. Choć w Niemczech towaru było znacznie więcej, to u nas było po prostu taniej.

- Ale dziś w Polsce jest nawet drożej niż w Niemczech - przyznaje pan Helmut z Ujazdu, który od 27 lat mieszka Mannheim. - Tańsze u nas wciąż są za to usługi, dlatego przy okazji przyjazdu na święta emigranci wciąż naprawiają swoje samochody i odwiedzają fryzjerów, kosmetyczki itp.

Ulice widma

Jest jeszcze jedna grupa "auslanderów", którzy regularnie przyjeżdżają w te strony. To osoby, które w czasie wyjazdów do Niemiec zostawiły tutaj swoje domy, żeby było gdzie wracać. Dziś przyjeżdżają do Polski kilka razy do roku, najczęściej żeby wypocząć. Ale zamiast wakacji fundują sobie prawdziwą harówkę. Często okazuje się bowiem, że w czasie nieobecności dom mocno podupadł i nagle pilnie trzeba coś reperować.

Niełatwo jest też skosić ogródek, gdy trawa sięga po pas albo pozbyć się z domu grubej warstwy kurzu i wyprać pożółkłe firany. Mimo tego takich pustych domów są w powiecie strzeleckim setki. W niektórych wsiach są nawet całe ulice "widma", przy których nikt nie mieszka.

Teresa Szopa, sołtys Kadłubskiego Pieca, przyznaje, że te domy mogłyby być zamieszkane, ale właściciele nie chcą ich sprzedać, choć od lat mieszkają w Niemczech.

- Często się zdarza, że przychodzą do mnie młodzi ludzie, którzy szukają w okolicy domu do zamieszkania. Doskonale wiedzą, które budynki stoją puste i proszą mnie o numery telefonów do właścicieli - mówi Szopa. - Ja te kontakty przekazuję, ale nic z tego nie wynika. Ludzie nie chcą sprzedawać ojcowizny, a jak już ktoś się na to zdecyduje, to rzuca niemieckimi cenami.

W praktyce wygląda to tak, że ceny tzw. gierkówek, czyli kwadratowych domów z płaskimi dachami z czasów PRL-u, sięgają pół miliona złotych. Tymczasem wybudowanie nowego domu w surowym stanie to koszt ok. 200 tys. złotych.

- Efekt jest taki, że te domy z roku na rok niszczeją - dodaje Szopa. - W efekcie po latach okazuje się, że ich wartość jest tak niska, że nadają się tylko do wyburzenia. Ale niektórzy
nadal żądają za nie krocie.

Do granic możliwości wyśrubowane są także ceny gruntów. Rekordziści żądają nawet 150 złotych za metr ziemi. W praktyce oznacza to, że za 10-arową działkę (często nieuzbrojoną) trzeba zapłacić nawet 150 tys. złotych, co jest ceną zaporową.

Raczej tu nie wrócą

Hubert Ochwat, mieszkaniec Kadłubskiego Pieca, uważa, że ceny działek i domów są w tej części Opolszczyzny wysokie, bo wielu emigrantów wciąż jest przekonana, że tutaj wrócą. A jeśli nie oni, to zrobią to ich dzieci.

Z tego powodu ludzie wciąż trzymają w zapasie po kilka działek budowlanych, licząc, że w przyszłości syn albo córka postawią w Polsce własny dom.

W Strzelcach Opolskich znana jest historia jednej z matek, która wybudowała dwupiętrowy dom dla dwóch córek. Każda z nich miała dostać dla siebie osobne piętro. Córki nie myślą jednak, żeby wracać do kraju. Za granicą założyły rodziny i tam się urządziły. Dom, który miał być dla nich, stoi natomiast kompletnie pusty.

- To, że osoby, które ustawiły się za granicą, wrócą do Polski - jest marzeniem ściętej głowy - uważa Hubert Ochwat. - Dobrobytu w Niemczech nie da się porównać z naszymi warunkami. Wiem to, bo sam mam za granicą dwóch synów. Mają tam "czystą" robotę przy montażu kuchni. Pobudowali domy, założyli rodziny. Odwiedzają nas, ale tylko od święta. W końcu to tam ułożyli sobie życie.

Zdaniem pana Huberta jeśli już ktoś zdecyduje się na powrót, to stanie się to najwcześniej, gdy osiągnie emeryturę. A i to nie jest pewne, bo gdy na starość "przypląta się jakaś choroba, to taka osoba może stwierdzić, że bezpieczniej będzie jej zostać w Niemczech, niż zjeżdżać do Polski, gdzie trzeba będzie czekać w kolejce do lekarza.

- Z naszej wsi wyjechało już tylu ludzi, że na mojej ulicy w promieniu 200 metrów zostałem jedynym chłopem - dodaje Ochwat. - Jakbym był młodszy, to pewnie bym się z tego cieszył. Ale dzisiaj sam jestem na emeryturze i trochę szkoda, że we wsi zrobiło się tak pusto.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska