- "Znowu o Śląsku..." - wzdychają niektórzy, zabierając się do czytania pana powieści: "Odbiył mi dekiel, chyba mom ptoka i niy wiym, jak pisze sie książka".
- Nie szkodzi. Ze statystyk wynika, że "Piąta strona świata" sprzedaje się bardzo dobrze.
- Jedni piszą, że pracował pan nad nią dziesięć, inni, że trzydzieści, a jeszcze inni, że ponad czterdzieści lat. Jak było naprawdę?
- Zależy, jak na to spojrzeć. Można przyjąć, że zacząłem ją jeszcze przed zrobieniem filmów śląskich; żeby pobudzić pamięć, spisałem wtedy całą historię rodziny. Leżała 20 lat, aż naczelny "Znaku", Jerzy Illg, szukając autorów do śląskiego numeru "NaGłosu" spytał, czy nie mógłbym napisać jakiejś prozy literackiej. Przypomniałem sobie o tym tekście, było tego ze sto stron. Illg uznał, że to wspaniały materiał na książkę. Tak to właśnie się zaczęło.
- Zaczęły się molestowania, nawet z "użyciem" Wisławy Szymborskiej. Wiem właśnie od redaktora Illga.
- Cały czas naciskał, żeby tekst poszerzyć do wymiarów powieści, ale byłem czynny zawodowo i zabrałem się za politykę, po prostu nie miałem czasu na pisanie. No a potem zaczęły się choroby.
- Porządne, jak pan zauważył przy innej okazji.
- Bardzo porządne. Śmiertelne. Ale doszedłem do siebie, postanowiłem, że nie będę już robił filmów, zostało mi wystarczająco dużo czasu, żeby potraktować powieść jako główne zajęcie. Żeby zmusić się do pracy, podpisałem nawet umowę ze Znakiem.
- To napawa optymizmem: debiut literacki w wieku 81 lat...
- Dogoniłem młodszych i stałem się nadzieją dla starych ludzi. A kiedy jeden z krytyków stwierdził, że to niemożliwe, by w tak podeszłym wieku literacko debiutować, uznałem to za najwyższy komplement.
- Ważną postacią w "Piątej stronie świata" jest matka. Jak to właściwie na Śląsku było? Panował matriarchat, ale szczególną opieką i szacunkiem cieszył się ojciec. Obrazek z pana filmu: wraca z kopalni, a na stole czeka gorąca zupa, a kiedy wypoczywa, w domu cicho, jak makiem siał.
- Matki tworzyły kult ojca, bo to dzięki niemu było co do gęby włożyć. Dlatego też dbano, żeby córkom trafił się dobry chłop - przyzwoity, pracowity, odpowiedzialny, tym bardziej, że małżeństwo trwało aż do śmierci. Proszę przy tym pamiętać, że matriarchat to nie była władza kobiet ani gwarancja przywilejów, a jedynie szczególne obowiązki. Kiedy ojciec szedł na wojnę, wychowanie nierzadko licznej gromadki spoczywało na matce. Dziadek ze strony mojego ojca miał dwunastu chłopców i jedną dziewczynę. Kiedy zmarł - wszyscy mężczyźni umierali wtedy dużo wcześniej - babka zapędziła synów do nauki instrumentów i można powiedzieć, że potem w domu powstał dom kultury. Występowali a to na pogrzebach, a to w kościele, a to na zabawach, przynosili jakiś grosz, krótko mówiąc, wychowała ich na ludzi. Ojciec był autorytetem i hamulcem, tym, który w razie czego wykonywał egzekucje z woli matki. Wytworzył się zwyczaj, że każdy dorastający chłopak, obojętne czy coś przeskrobał, czy nie, otrzymywał wypłatę paskiem.
- Pan także?
- W naszym domu była tylko trójka - co prawda mój starszy brat i ja nie byliśmy święci, ale matka dawała sobie radę. Co nie znaczy, żeby od czasu do czasu nie namawiała ojca, żeby dał nam w dupę. Dla fasonu.
- Miał pan jakieś obowiązki?
- Zaczęła się okupacja - miałem dziesięć lat - i żyliśmy w poniżeniu i biedzie, bo dla ojca, byłego powstańca, zabrakło pracy, mało tego, zgodnie z miejscem na volksliście dostawał najgorsze kartki. Matka wpadła depresję i bracia przejęli hodowlę królików, a ja zająłem się zaopatrzeniem, bo byłem uwodzicielski, świetnie umiałem liczyć i odpowiednio wydawać pieniądze. Poza tym znałem się na mięsie. W sobotę razem zamiataliśmy podwórko, wszystko myliśmy i szorowali, jak to na Śląsku było w zwyczaju, a potem w piwnicy kąpaliśmy się w wielkim, drewnianym cebrzyku.
- W "Piątej stronie świata" rzeczywistość miesza się z fikcją. Do której kategorii należy scena ze zbiorowym gwałtem na czternastolatku, pańskim alter ego?
- Dla mnie to była przede wszystkim wielka oczekiwana przyjemność. Obchodziliśmy jakieś niemieckie święto, gospodarz, u którego pracowałem, zresztą bardzo fajny chłop, postawił wino, a kiedy biesiada się skończyła, przyszły do mnie trzy dziewczynki. Proszę zważyć, że podczas wojny na Śląsku zabrakło mężczyzn, prawie wszyscy poszli walczyć, a ja jako ten z miasta uchodziłem za znawcę w sprawach seksu.
- Zdanie z "Piątej strony świata": "Znów gotowano zupę na naszych gnatach". Wciąż pana boli Śląsk...
- Starego Śląska już nie ma. Wszystkie komplikacje narodowościowe kończyły się dla niego źle i pozostała jedynie historyczna pamięć. Ludzie stale żyli w niepewności, zapomniani przez Polaków, gnębieni przez Niemca. A po wojnie, gdy się pootwierały granice, co lepszych wywiało. To dlatego teraz Śląsk jest taki dupowaty.
- Nie pomogło przywiązanie do tradycji, twarde normy moralne?
- Ostatnich dwadzieścia lat rozbiło kulturę robotniczą i familijną, na którą pracowały wieki. Jak się niszczy więzi rodzinne, szacunek dla starszych itd. wszystko się rozpada. Dlatego napisałem książkę - żeby przypomnieć i obudzić poczucie śląskiej tożsamości.
- Nie zawsze było tak źle, przynajmniej w sferze materialnej. Za Gierka z Opolskiego do Katowic jeździło się po pralki, telewizory i inne dobra, bo tylko tam można je było kupić. Większość ważnych stanowisk w Opolu zajmowali Ślązacy, co tym bardziej zdumiewa, że zgodnie z tradycją niewielu posiadało wyższe wykształcenie.
- Ponieważ gospodarka socjalistyczna polegała na wydobywaniu węgla, który wymieniało się na dolary, wszystkie przywileje, ze specjalnymi sklepami włącznie, stworzono po to, by zrekompensować niskie pensje górników. Ludzie musieli jeść więcej, bo ciężko pracowali i ich wydatek kalorii był wielokrotnie wyższy niż byle urzędasa. Co do stanowisk... W Opolu prawdziwym Ślązakiem był tylko sekretarz Żabiński, pozostała władza spoczywała w rękach komunistów z Sosnowca, z dawnego zaboru rosyjskiego, a to przecież nie Śląsk. Decydowała ideologia, a nie śląskie pochodzenie.
- Dwa razy urwał się pan z serdecznej śląskiej uwięzi...
- Wyjechałem, wróciłem, żeby zrobić tu filmy, powołałem zespół filmowy "Śląsk". Ale że nie należałem do partii i nie chciałem poddać się kochanemu reżimowi, przez tamtejszych bonzów w stanie wojennym zostałem internowany. Uznałem, że nie da się tak dalej żyć i już na zawsze wyjechałem z Katowic.
- Jak żyło się panu potem?
- Wszystkie moje zawodowe interesy były związane z Warszawą, bo tu są pieniądze, tu wszystko się załatwia. Pracowałem w telewizji, byłem dyrektorem ośrodka krakowskiego, zrealizowałem mnóstwo spektakli, stworzyłem szkołę teatru TV. W Katowicach jest coraz gorzej. Ośrodek telewizyjny, który za moich czasów pracował pełną parą, rozpada się. Osiedliłem się pod Warszawą także z innych względów, choćby zdrowotnych.
- Jak czuje się pan teraz?
- Dobrze. Mam wreszcie dom, którego nigdy nie posiadałem, dzieci, które dorastają. Nareszcie nie brakuje czasu na ich wychowywanie.
- Najmłodszy syn skończył 18 lat i pewno niechętnie daje się prowadzić...
- Z całą czwórką świetnie się dogaduję. Jestem wolnym człowiekiem i dzieci też wychowuję w kompletnej wolności. Mamy wspólny język. Im dzieci są starsze, tym więź staje się głębsza.
- Nigdy nie miał pan kłopotów wychowawczych?
- Nigdy. Oczywiście nie są święte, ale wszystko przebiega normalnie. W piątek czy w sobotę wyjeżdżają do swoich rówieśników.
- A tata przycina gałęzie w ogrodzie?
- To zajęcie żony. Ja na takie rzeczy nie mam czasu. Piszę, gotuję...
- Rolady z kluskami i modrą kapustą?
- Modrą kapustę pod Warszawą trudno kupić. Lubię kuchnię ogólnoświatową, szczególnie francuską i włoską.
- Taką, która komponuje się z dobrym winem?
- Zdecydowanie.
- Przy innej okazji powiedział pan, że jest już za stary, żeby "latać po planie, jak młody samiec".
- Powiedziałem.
- Przecież w kinie nie brakowało i nie brakuje przykładów takiego latania, wystarczy wymienić 77-letniego Polańskiego czy 80-letniego Clinta Eastwooda... A "Piąta strona świata" to świetny materiał na scenariusz.
- Może i na kilkanaście scenariuszy. Tylko, widzi pani, każdy sportowiec powinien wiedzieć, kiedy zejść ze stadionu, to kwestia przyzwoitości zawodowej. Na planie pojawili się znacznie młodsi reżyserzy - za mojego życia do głosu doszły już trzy generacje - i taki stary facet jak ja miałby się z nimi ścigać? Albo mieliby mnie otaczać szczególną czułością, krzesełka podtykać? Obrzydliwe! Swoje zrobiłem i dość.
- W polskim kinie pojawiło się wiele pięknych, młodych aktorek...
- Mnie to pani mówi?!
- I nie tęskni pan za filmem?
- Wcale.
- A może chodzi o to, że film, jakby nań nie spojrzeć, to praca zbiorowa, a pisanie książek wiąże się z jednoosobową odpowiedzialnością i satysfakcją?
- To po prostu inna konkurencja. Jest i inna przyjemność - władza, niemalże absolutna. Niestety, z czasem to też przestaje smakować.
- A na co ma się apetyt?
- W moim przypadku właśnie na pisanie książek.
- Nie wymienia pan polityki? Niektórzy zgłaszają pretensje, że rzadko zabiera pan głos na posiedzeniach Senatu.
- Z wystąpień nic nie wynika, a tego, co robię, po prostu nie widać. Toczy się walka w sprawie ustawy górniczej, którą państwo chce kontynuować tradycje wyzysku, a ja od kilku miesięcy przekonuję komisję, by była bardziej życzliwa dla Śląska, dla ziemi, dla ludzi. Zabiegam, by w komisji kultury podnosić sprawy Ślązaków, których nie traktuje się jako odrębnej grupy etnicznej, choć jest ich najwięcej. Nie jestem facetem, która tylko siedzi.
- Wracając do "Piątej strony świata": na użytek powieści znalazł pan język, a właściwie kilka języków, od gwary po język intelektualisty.
- Kiedy się pisze o trudnych sprawach, trzeba go znaleźć. Z tym, że akurat mnie było łatwiej, bo ćwiczyłem język na filmach. A poza tym słynę z tego, że mam niewyparzony.
- Cenzor wewnętrzny nigdy panu nie przeszkadzał?
- Gdyby tak było, to koniec. Trzeba wystawiać się na niebezpieczeństwo, ryzykować, mówić prawdę. Zapewniam, że kiedy powstaje rzecz o wysokiej klasie estetycznej, nikt nie naskoczy.
- Podobno planuje pan kolejną powieść?
- Niedawno dostałem od siostry wszystkie listy mojej matki, w tym moje, o których już zapomniałem. To świetny punkt wyjścia do książki: historii chłopca, który z Szopienic pojechał w świat i opisuje swój obraz PRL-u.
- Tym razem przyjechał pan do Opola...
- Zostałem zaproszony. Opole to także Śląsk, lubię to piękne, stare miasto, proszę także pamiętać, że od tutejszego uniwersytetu dostałem honoris causa. No i mam tu paru przyjaciół...
- Podzieli się pan swoim przepisem na młodzieńczą aktywność?
- Po prostu trzeba mieć pomysł na życie, wyznaczyć sobie jakiś cel, własny, niepowtarzalny. A potem zasuwać.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?