Piszę ten felieton, słuchając Floydowskich "Echoes". Gilmour łka rozdzierająco na gitarze, Waters tęskni za ojcem, który zginął pół wieku temu na wojnie. Pięknie wycina na organach Wright, a stopa Masona tak trzyma rytm, że mi kapcie spadają, co szczególnie cieszy psa i kota, które pod biurkiem tylko na to czekają.
Fajnie mi. Także dlatego, że właśnie pokazałem aparatowi państwowemu gest Kozakiewicza. Koleżanka, świadoma mego odbicia na punkcie Floydów i muzyki z lat 70., kupiła mi tę składankę na bazarze. Za trzy dychy. Trzy razy taniej niż w sklepie. Płytki są porządnie narżnięte (o sposób nagrania chodzi, bez podtekstów...), oprawa też staranna. Pan pirat musiał mieć dostęp do wysokiej jakości skanera i programów graficznych, bo zrzutki z oryginału są przedniej jakości. Ech - cóż to za postęp w branży się zaznaczył... W pamiętnym roku 89, gdy runął w Polsce socjalizm, pierwszą rzeczą, jaka pojawiła się na prawdziwie wolnym rynku, czyli na trotuarach, były właśnie pirackie kasety magnetofonowe z muzyką, której kiedyś słuchałem w rozgłośniach zachodnich. Wylało się to jak paw po sylwestrze: swobodnie, barwnie, pełnym chlustem... To wtedy wydałem na te albumy całą moją pensję i wtedy to moja żona znienawidziła szczerze muzykę lat 70.
Branża piracka była wtedy w powijakach. Przedsiębiorcy mafijni dopiero inwestowali, a ja im mocno kibicowałem. Kupowali dziesiątki magnetofonów, zatrudniali emerytów do wymiany kaset i biznes hulał, a ceny spadały. Potem pojawiły się oficjalne wytwórnie. Obrosły prawami autorskimi. Młode cimcie, które zostały w nich "project managerami" zaczęły tworzyć biznesplany, dyrektorzy kreatywni określać rynkowe "targety", a wszyscy ono razem skamlać zgodnym chórem do państwa, by otoczyło ich szczególną opieką - czytaj: milionem koncesji, aktów wyłączności, nakazów licencyjnych, wreszcie - eliminowania z rynku, ich zdaniem, nieuczciwej konkurencji. A głupie państwo oczywiście na to poszło. Wydaliło z siebie moc stosownych aktów, wyposażyło odpowiednie służby w delegacje prawne, zaś sfora sprzedajnych pismaków rozdarła się w mediach, że piractwo to grzech.
Jedno co udało im się naprawdę, to utrwalenie w świadomości społecznej wiary w to, że piractwo jest kradzieżą czyjejś własności. Że piraci są be, zaś legalne firmy fonograficzne - dobre. W tym zgiełku giną pytania, czemuż to przy śladowych kosztach produkcji, ceny legalnych produktów są tak horrendalnie wysokie? Czemu "White Album" Beatlesów wciąż trzyma się na poziomie 50 zł? Co o tym decyduje? Koszty promocji tej muzyki? Niech cimcie raczą przestać żartować.
Słucham Floydów w cyfrowej wersji, kupionych tanio, bo od panów piratów, i cieszę się muzyką oraz faktem, że wydrwigrosze z legalnych wytwórni nadal dostają w tyłek, a piractwo rośnie w siłę, dzięki czemu maniacy, jak ja, żyją lepiej, taniej i przyjemniej. Życzę "legałom" w nowym roku, by dalej lansowali Edytę Górniak, a ich lamenty z tytułu szkód finansowych nie znalazły tym razem posłuchu u rządzących.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?