Mimo że miała propozycję pracy w Ministerstwie Zdrowia, została w Opolu, by jako dyrektor zreformować Szpital Wojewódzki. Jej hobby to wspinaczki górskie (zdobyła dach Europy), a także karate. Poza tym... sama maluje ściany w swym domu. Godzinę naszego spotkania ustaliła bardzo precyzyjnie: "Po malowaniu sufitów, przy okazji rozmowy kark mi odpocznie".
- Lubi pani prace na wysokościach, na przykład na rusztowaniu warszawskim czy na drabinie?
- Lubię! A malowanie to cudowne zajęcie, bo nie muszę podczas niego myśleć, przynajmniej nie o negocjacjach, finansach, nie muszę być zwarta i gotowa do podejmowania szybkich decyzji menedżerskich. No i to spory wysiłek fizyczny. A ja bardzo lubię się zmęczyć, wtedy oczyszczam się psychicznie. Mam już w malowaniu wprawę, nauczyłam się chodzić na drabinie i wspinać po rusztowaniu. Poszło mi łatwo, bo mam odpowiednie przygotowanie kondycyjne - trenuję karate, jestem rozciągnięta i mam wyćwiczone, także podczas wspinaczek skałkowych, poczucie równowagi.
- W której roli czuje się pani lepiej: dyrektorki szpitala, stojącej wciąż przed nowymi wyzwaniami, takimi jak negocjacje płacowe z załogą, remonty budynków, budowanie nowych systemów zarządzania, czy też malarki pokrywającej emulsją ściany domku?
- W każdej roli jest mi dobrze. Potrafię w jednym dniu świetnie czuć się w eleganckiej garsonce, prowadzić negocjacje, potem - w kimonie, na treningu karate, gdy ostro ćwiczę i walczę z facetami. Lub w budowlanych ciuchach, na drabinie. Albo z czekanem, w rakach, z ciężkim plecakiem w górach. Te role się uzupełniają. Sport daje mi hart ducha, kondycję i jasność umysłu przydatne w pracy. Praca to też sport - w obecnych warunkach funkcjonowania służby zdrowia to wręcz sport ekstremalny. Zdobywam w niej nowe szczyty.
- Góry to pani pasja. Dlaczego?
- Urodziłam się w Krynicy Górskiej, jestem półgóralką, stąd zapewne moje cechy charakteru, jak konsekwencja w działaniu i upór. Ale wycieczki w góry zaczęły się w liceum, wraz z grupą przyjaciół szłam w Beskid Sądecki czy w Bieszczady. Potem, na studiach, wpadłam w środowisko miłośników gór i pokochałam Tatry. Zawsze też marzyłam o wspinaczce skałkowej, ale marzenia zrealizowałam dopiero kilka lat temu. Jak się okazuje, nigdy nie jest za późno. Przydatne okazało się karate, z którym zetknęłam się też całkiem niedawno, a obecnie mam stopień 6 kyu. Nie musiałam na szczęście nigdy wykorzystywać swych umiejętności karate do samoobrony, ale nawet w ciemną noc idę ulicą z podniesioną głową. Wracając co skałek: uprawianie karate bardzo wyrabia równowagę, poczucie swego ciała, no i daje niezwykłą kondycję, siłę mięśni. Cztery lata temu zaczęłam wspinaczkę. Pierwsze były Sokoliki i od razu zrobiłam trasę ocenianą w 9-stopniowej skali na 6.
- Odpadła pani kiedyś od ściany?
- Zdarzyło się, nie raz. Oczywiście zawsze miałam zabezpieczenie i asekurację drugiej osoby. Lubię sporty ekstremalne, ale nie jestem samobójcą. Najczęściej wspinam się w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej. Tam są niesamowite loty...
- A cóż to znaczy: odpada pani od ściany i lecąc, podziwia widoki?
- W żadnym wypadku: "loty niesamowite" znaczy tyle, że łatwo odpaść z białej skały, więc nieraz mam poranione do krwi ręce, łokcie, kolana. Niestety, tych ran i siniaków nie umiem skryć pod letnimi garsonkami i czasami widzę pytające spojrzenia moich gości. Z powodu moich zamiłowań sportowych, poza siniakami, miałam już też skręconą nogę i pęknięte żebro.
- U których specjalistów leczy pani kontuzje?
- U ortopedów mojego szpitala, są najlepsi! Muszę tylko uważać i z każdą kontuzją udawać się do innego lekarza, gdyż ten poprzedni raczej nie poleca uprawiania sportów ekstremalnych.
- Szczyt, ze zdobycia którego jest pani szczególnie dumna?
- Mt Blanc, najwyższy szczyt Europy. To dlatego, że wchodziłam tam w wyjątkowo złych warunkach, w śniegu, przy ogromnym wietrze. Gdy startowaliśmy z bazy na szczyt, powinniśmy mieć co najmniej dwa pełne dni dobrej pogody, przynajmniej bez opadów. Nasze prognozy mówiły tylko o jednym dniu. Wiele osób zawracało z trasy. Jeden z członków naszej trzyosobowej grupy też zawrócił na wysokości 4 200 metrów. Warunki były bardzo trudne, ale ja czułam, że dam radę, i nie poddałam się. Chciałam tam wejść także po to, aby sprawdzić mój organizm na dużej wysokości. Moim marzeniem jest bowiem zdobycie najwyższego szczytu w Andach, siedmiotysięcznika Aconcagua.
- W Opolu czekał pani syn. Nie bała się pani, że go może zostawić? Przecież to wejście było - dla wielu - wbrew rozsądkowi?
- Wiem, że nie tacy jak ja przepadali w górach, że na szczytach lub w drodze na nie ginęli prawdziwi giganci gór. Sądzę, że ryzyko można zminimalizować poprzez odpowiednie przygotowania. Przed wyjazdem przez półtora miesiąca chodziłam na dodatkowe treningi, które wspaniale poprawiły wydolność organizmu, no ale 500 brzuszków, 500 kopnięć czy 200 pompek wykonywanych 2-3 razy w tygodniu musiało zrobić swoje.
- Może miała pani więcej szczęścia niż rozumu?
- Zawsze, w każdej dziedzinie życia, w każdym działaniu potrzebne jest szczęście. Ale i ze szczęściem nic się nie zdziała, jeśli nie ma się profesjonalnego przygotowania praktycznego i teoretycznego, jeśli nie ma się przyzwoitego sprzętu oraz dobrej kondycji. Jeśli spełni się te warunki, a ja spełniłam, to i o szczęście łatwiej.
Pani dyrektor nigdy nie spadła z drabiny.
(fot. fot. Ewa Bilicka)
- Szczyty w pracy?
- W 2007 roku wdrażaliśmy w szpitalu równoległe dwa ważne systemy: zarządzania jakością i ochrony środowiska według norm ISO oraz standardy akredytacyjne Centrum Monitorowania Jakości w Ochronie Zdrowia - ten certyfikat ma w Polsce zaledwie 60 szpitali. Ludzie z branży patrzyli na mnie z powątpiewaniem: tego się nie da zrobić za jednym zamachem. A nam się udało. To nie jest wyłącznie moja zasługa, także wielka zasługa załogi szpitala. W ten sposób razem weszliśmy na szczyt i każdy mógł poczuć tę satysfakcję, która jest tym większa, im większym wysiłkiem okupiona.
- Dostali premię? Pytam, bo kwestie płacowe to w służbie zdrowia wciąż gorący temat.
- Cóż, nie pamiętam w tej chwili, czy dokładnie za wdrożenie tych dwóch systemów była premia. System motywacyjny jest bardziej skomplikowany: i cóż po pieniądzach, jeśli ktoś całą chwałę za sukces przywłaszcza sobie. Sukces w szpitalu, którym zarządzam, jest sukcesem wszystkich jego pracowników, zawsze będę to głośno powtarzać.
- Gdy obejmowała pani stanowisko kierownicze w szpitalu: najpierw zastępcy dyrektora, potem dyrektora - syn miał lat 5. Jak udało się pani pogodzić rolę matki z rolą menedżera?
- Po pierwsze: po urodzeniu Sławka byłam z nim przez 13 miesięcy i przez ten czas karmiłam go piersią. To ważne nie tylko z uwagi na zdrowie dziecka, ale i z uwagi na więź emocjonalną, jaka się wówczas tworzy z dzieckiem. Tego czasu nie można już nigdy nadrobić. Miałam też szczęście do ludzi, szczególnie do pani Basi, pracującej w sekretariacie szpitala. To ona wskazała mi przedszkole, w którym Sławek mógł być do godziny 17.00. Zwykle ja go odbierałam z przedszkola i prowadziłam do... szpitala, gdzie w sekretariacie rysował. Gdy jakieś spotkania służbowe przedłużały się, to pani Basia szła po Sławka. Ona jest jak druga moja mama. Proszę sobie wyobrazić, że zatrzymała rysunki Sławka i kiedyś mi je pokazała. Na jednym z nich stałam z ogromną komórką przy uchu. To był dla mnie sygnał: muszę ograniczyć służbowe rozmowy telefoniczne. Wieczorem w domu w ogóle już nie prowadzę służbowych rozmów.
- Jak teraz układają się kontakty z synem?
- Super. Wyrósł na fantastycznego młodego człowieka. Jeździmy razem z nim i z mężem na koncerty w Jarocinie. Chodzę z nim na koncerty w opolskim MOK-u, robię też za opiekunkę jego kolegów. Gdy przychodzimy po kolegów, muszę się pokazać ich rodzicom, bo nie wszyscy wierzą, że jest taka mama, co chadza na rockowe koncerty.
- Słucha pani punka?
- W Jarocinie grają nie tylko punk. Słucham też rocka, metalu - bo tego słuchają moi panowie: syn i mąż. Najbardziej jednak lubię reggae, bluesa oraz spokojniejsze rytmy z krainy łagodności, np. Antoninę Krzysztoń czy utwory Stachury. Najczęściej słucham tej muzyki jednak w samochodzie, bo w domu marudzą, że to nudy.
- O, to dała się pani komuś zdominować!
- Czy ja wiem... Dobrze na tym wychodzę, bo mogę w samochodzie głośno śpiewać, co bardzo lubię.
- Jeśli powie mi pani, że gotuje domowe obiadki, to popadnę w kompleksy.
- Tak, gotuję! Ale za to nie znam tytułu żadnego serialu telewizyjnego! Proszę to koniecznie napisać: ważne, aby kobiety nie traciły czasu na to, co w niczym nie posuwa ich naprzód. Niechaj inwestują w siebie, poświęcą czas dzieciom, rodzinie, mężowi.