Dzieci zarażone HIV rodzą się skazane

Archiwum prywatne
Archiwum prywatne
Rozmowa z siostrą Dolores Dorotą Zok, zakonnicą rodem z Olesna, która przez ostatnie 10 lat pracowała w RPA z ludźmi chorymi na AIDS.

- Dlaczego zdecydowała się siostra pomagać chorym na AIDS właśnie w RPA?
- Bo właśnie w tym kraju jest ich najwięcej w całej Afryce. Choruje ponad 7 milionów osób na 45 milionów mieszkańców, czyli 15 procent społeczeństwa. Najwięcej jest też sierot po rodzicach zmarłych na AIDS. Te liczby są alarmujące i kiedy się tam znalazłam, sama byłam zdziwiona, że jest tak źle. Przecież jest to kraj, jak na warunki afrykańskie, zamożny i cywilizacyjnie rozwinięty. Szybko się przekonałam, że AIDS, przynajmniej w Afryce, nie jest wyłącznie chorobą biednych. W równym stopniu zapadają na nią ludzie bogaci. Trzeba też pamiętać, że w RPA - w przeciwieństwie do innych państw Czarnego Lądu - przynajmniej prowadzi się statystyki zachorowań.

- Chorują nie tylko dorośli, także dzieci...
- Jeżeli dziecko rodzi się zarażone w łonie matki wirusem HIV, to bez leczenia żyje około 5 lat. Jeśli jest leczone, to w warunkach afrykańskich 10-15 lat, na ogół nie więcej.

- Dorosły boi się śmierci, co dopiero dziecko...
- Mam przed oczami Simbę. Urodził się z wirusem HIV. Jego rodzice, także chorzy, zmarli, gdy miał dwa lata. Wychowywała go babcia. To bardzo częste zjawisko w Afryce. Był na leczeniu antyretrowirusowym. Dożył 12 lat. Chorował całe życie. Na gruźlicę, która często tam towarzyszy AIDS, na gruźlicę skóry. Wiedział, że jego życie jest krótkie i cieszył się wszystkim, co mu to życie darowało. Ciemne okulary nosił, nawet jak nie było słońca, bo czuł się wtedy dorosły. Cieszył się z malutkiego ogródka, może 2 na 2 metry. Z każdego soczku, który mu się przyniosło. Lubił chipsy "Simba" i stąd wziął się jego przydomek.

- Ta zdolność do radości różni Afrykańczyków od nas?
- Pamiętam, jak w Niemczech uczyłam się pielęgniarstwa. Jeden chłopczyk miał mieć jakąś prostą operację zatok. Mama przyniosła mu do szpitala chyba ze trzy komputery pod rząd, aż wreszcie któryś zaakceptował. W Afryce prezenty są proste, ale daje się je i przyjmuje z serca. Kiedy pomogłam komuś wyjść z malarii, przynosił np. trzy jajka. Wartość mała, a wdzięczność ogromna.

- Jak duży procent chorujących na AIDS w Afryce umiera?
- Zależy gdzie. W RPA około 50 procent. Bo tu kto chce, może się leczyć. Inna sprawa, że Afrykańczyk bardziej wierzy w zioła niż w klasyczne tabletki. W krajach, gdzie dostęp do leczenia jest trudniejszy, czyli np. w Angoli czy Zambii, umiera nawet 90 procent. Tam w wielu miejscach praktycznie nie ma ludzi starszych. Wiek 40-50 lat jest często granicą śmierci.

- Jak siostra - w tym kontekście - reaguje na powszechne zarzuty, że gdyby Kościół zaakceptował używanie w Afryce prezerwatyw, to mniej byłoby tam chorych na AIDS, mniej ludzi umierałoby. Ma siostra poczucie winy?
- Podchodzę do tego spokojnie, a czasem nawet mnie to śmieszy. Może dlatego, że w przeciwieństwie do tych, co tak mówią, byłam w Afryce 20 lat. My sami w naszym katolickim ośrodku dla chorych na AIDS prezerwatyw nie rozdajemy. Ale i bez tego, są one w RPA dostępne nieodpłatnie dosłownie wszędzie, nawet na poczcie i w szkole. Bo młodzież bardzo wcześnie rozpoczyna życie seksualne. Powiem bardzo szczerze. To, jakie jest stanowisko Stolicy Apostolskiej w sprawie używania prezerwatyw w Afryce, dużo bardziej porusza ludzi w bogatej Europie niż tam. Ogół ludzi zupełnie się tym nie przejmuje. Bo życie jest niewyobrażalnie brutalne. Kobieta często decyduje się na seks z mężem, bo wtedy on da jej więcej pieniędzy, żeby mogła coś kupić na kolację. Jest często od mężczyzny całkowicie zależna. Oni powszechnie używają prezerwatyw i powszechnie chorują. Liczba zarażonych rośnie z dnia na dzień.

- Afrykańczycy są uważani za ludzi bardzo religijnych, przeżywających swą wiarę emocjonalnie. Mimo to nie słuchają papieża i Kościoła?
- Oni naprawdę są głęboko religijni. Kiedy się modlą, raczej nie odmawiają wyuczonych modlitw, tylko rozmawiają z Jezusem. Słyszałam nieraz wyznania: Jezus dziś rano mi powiedział to i to. W Europie mało kto tak powie, nawet jeśli się modli. Ich wiara jest niezwykle spontaniczna. Nigdy by się nie zgodzili na taki styl udziału w mszy świętej, jaki znamy z Polski: jak na komendę wszyscy wstają, siadają, składają ręce, mówią przepisane liturgią modlitwy. Dla nich msza to jest emocja, taniec, żywioł i są w tym autentyczni. Ich wiara jest prosta i szczera. Ale to się bardzo słabo przekłada na ich etykę, zwłaszcza etykę seksualną. Byłam w Afryce 20 lat i spotkałam może jednego mężczyznę, który był naprawdę wierny jednej żonie. Ci, którzy są zaangażowanymi katolikami, starają się trochę bardziej, ale poligamia ciągle jest tam normą.

- Nie czuje się siostra bezradna z kościelnym nauczaniem?
- Moim zadaniem nie jest moralizowanie. Zwłaszcza że widziałam z bliska, jak ciężko się żyje w Afryce. Byłabym śmieszna, głosząc morały. Pamiętam dobrze, jak na poprzedniej placówce misyjnej w Angoli pytałam tamtejszą prostytutkę, czy się nie boi, że zachoruje na AIDS. Odpowiedziała, że nawet jeśli tak się stanie, to umrze dopiero za pięć lat, a jak przestanie uprawiać ten zawód, to jej dziecko umrze z głodu już jutro. Powtarzam, nie moralizujemy, ale zachęcamy do wierności, do bycia z jednym partnerem, do przeżywania piękna współżycia seksualnego w połączeniu z życiem uczuciowym, poczuciem więzi i bliskości. Że wierność wiąże się z miłością i to ma sens, bo Bóg jest miłością. To jest dzisiaj ważne zadanie Kościołów, nie tylko katolickiego, w Afryce.

- Miejscowi to zaakceptują?
- Zależy od kogo. Poziom zarażeń wirusem HIV bardzo się obniżył w Ugandzie. Tamtejszy prezydent, świadomy chrześcijanin, przekonywał i wielu swoich rodaków przekonał do wierności jednej osobie i zmiany seksualnych przyzwyczajeń. Ale on był Afrykańczykiem, jednym z nich. Kiedy to samo mówi biały misjonarz, nieraz usłyszy: ty jesteś z Europy, ty nas nie rozumiesz.

- A może naprawdę nie rozumie?
- To jest z pewnością inny świat. W typowym kraju afrykańskim, takim jak Angola czy Kongo, mężczyzna, który nie posiada naprawdę wielu dzieci uważany jest za słabeusza. Żeby sprostać tym oczekiwaniom, musi mieć poza żoną co najmniej kilka kochanek. Poznałam w Afryce księdza, który był 45. dzieckiem swego ojca - piątym dzieckiem dziewiątej żony. Prezydent RPA ma ponad 30 dzieci i siedem żon. Jest obyty w świecie. Wie, że nie wszędzie ludzie tak żyją. Ale poligamię ma we krwi. Do końca nigdy ich pewnie nie przekonamy, żeby z tego stylu życia zrezygnowali. A przynajmniej wymaga to długiego czasu. A mnogość partnerów sprzyja zarażeniu wirusem HIV.

- Na czym najbardziej polega pomoc misjonarzy dla chorych na AIDS?
- W Afryce Kościół katolicki jest pod tym względem na pierwszym miejscu, bo też państwowego systemu leczenia praktycznie nie ma. Prawie 99 procent moich pacjentów w klinice dla zarażonych HIV to byli niekatolicy. Zresztą katolików w RPA jest tylko 12 procent. Mnóstwo jest wspólnot protestanckich. Ale nikogo nigdy nie pytaliśmy ani o wyznanie, ani jak się zaraził AIDS. Kto chce, ten mówi.

- Według stereotypu z Europy grupami szczególnego ryzyka są osoby o orientacji homoseksualnej. W Afryce także?
- Takie skojarzenia dotyczą przede wszystkim Stanów Zjednoczonych, zwłaszcza San Francisco, gdzie według badań jest procentowo najwięcej osób o orientacji homoseksualnej i najwięcej zarażonych wirusem HIV. Osób o takiej orientacji jest w Afryce na razie bardzo mało. Więc szacujemy, że ponad 90 procent naszych pacjentów zaraziło się w czasie kontaktów heteroseksualnych. Ale przyczyny choroby mogą być różne. Czasem wystarczy ukłuć się zakażoną igłą. Sama się nieraz ukłułam. Wtedy trzeba było brać przez miesiąc odpowiednie tabletki, no i często się badać, bo wirus jest tam tak rozprzestrzeniony, że o zachorowanie bardzo łatwo.

- Łatwiej być pielęgniarką w Afryce, nosząc habit?
- Pod pewnymi względami tak. W Angoli misjonarki były bardziej szanowane przez żołnierzy - w kraju była wojna. W RPA gdybym nie była siostrą zakonną, uchodziłabym za białą farmerkę, która pewnie wykorzystuje czarnych mieszkańców. Afrykańczycy wiedzą, że nie przyjechaliśmy dla biznesu, tylko dla misji. To jest ważne, bo apartheid bardzo zniszczył zaufanie Murzynów do białych. Nie bez powodu. Nawet dziś, gdy apartheidu już nie ma, bogate domy i majątki ciągle należą do białych, a czarni są ich pracownikami i często cierpią głód.

- Wiele osób uważa, że Afryce nie warto dziś pomagać. Bo ta pomoc i tak nie trafi do potrzebujących, tylko do skorumpowanych władz. Coś jest na rzeczy?
- Pomoc na oślep rzeczywiście często nie ma sensu. Gdybym dziś zobaczyła kartkę z ogłoszeniem: wpłać na pomoc dla Afryki plus numer konta, tobym nie wpłaciła. Jak przyjeżdża konkretna osoba, do której mamy zaufanie, choćby misjonarz, który będzie w wiosce drążył studnię, wtedy pomoc ma sens. Pomagać w ogóle warto. Nie tylko Afryce, bo to nas czyni lepszymi ludźmi. Jestem niezbyt długo w Polsce i ze zdumieniem widzę, ilu jest bezdomnych, na przykład na opolskim dworcu. Ale pomagajmy rozumnie, żeby się ta pomoc nie marnowała.

- Myśli siostra o powrocie do Afryki?
- Nie wykluczam, że tak. I wtedy chciałabym być z jednej strony ewangelizatorką - uczyć ludzi modlitwy ze szczerego serca i więzi z Bogiem. Doświadczenia wiary, a nie religii. Z drugiej strony, zabiegać trzeba o wzrost poziomu edukacji - otwieranie szkół, uczelni, by jak najwięcej było osób wykształconych. Tam jest naprawdę mnóstwo zdolnych ludzi. Żyją o wiele zdrowiej niż my w Polsce, bo są mniej zabiegani. Oni naprawdę mają predyspozycje, żeby się uczyć, zdolność koncentracji. Afryka bardzo dziś potrzebuje i duchowości, i edukacji. Trzeba ją tam nieść.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska