Dziecko Isfahanu. Z piekła do raju

Archiwum
Rodzina wreszcie w komplecie. Wspólne pozowanie do zdjęcia z mamą, ojcem i bratem stało się możliwe dopiero w 1947 roku.
Rodzina wreszcie w komplecie. Wspólne pozowanie do zdjęcia z mamą, ojcem i bratem stało się możliwe dopiero w 1947 roku.
Nie lubi opowiadać o katorżniczej pracy w ZSRR. Przecież lepiej wspominać słońce Persji i Libanu. Pani Romana z Nysy 70 lat temu przewędrowała z piekła do raju. Pamięta wszystko.

Nie lubi zimy. Gdy patrzy na ptaki odlatujące do ciepłych krajów, marzy, by móc wzbić się z nimi wysoko i polecieć do Persji, do Libanu.

- Czasem tęsknię za tą ziemią, bo przecież ocaliła mi życie - uśmiecha się Romana Starzyk-Kotwińska. Dziś jedyna na Opolszczyźnie i jedna z ledwo kilkudziesięciu żyjących w kraju osób, które po ucieczce z Sybiru kawał młodości spędziły na Bliskim Wschodzie - w Isfahanie i Bejrucie.

O Libanie? To świetnie

Rodzina wreszcie w komplecie. Wspólne pozowanie do zdjęcia z mamą, ojcem i bratem stało się możliwe dopiero w 1947 roku.

Pani Romana jest żywotną, pełną energii, radości 83-latką z burzą białych loków na głowie. Delikatny makijaż, schludne gustowne ciuchy, niebanalna biżuteria - jednym słowem prawdziwa kobieta, z którą czas obchodzi się nader łaskawie. Właśnie wróciła z próby chóru, co potwierdza, że 83-latka ani myśli o starości. Na stole plik fotografii, albumy, dokumenty i wszelkie pamiątki sprzed przeszło 60 lat. Będziemy wspominać.

- O Isfahanie, Libanie? To świetnie! - cieszy się pani Romana na wieść o tym, że nie zamierzam jej zamęczać wspomnieniami z pracy w syberyjskich kołchozach i obozach pracy. - Do dzisiaj mam dreszcze, gdy pomyślę o kobiecie, która w czerwcu 1939 roku postawiła mojej matce tarota - przypomina sobie. - "Będziecie wędrować - powiedziała. - Głód, poniewierka i śmierć będą z wami, a z waszego stołu ktoś inny chleb będzie jadł…". No i wykrakała.

Kilka miesięcy później Rosjanie całą rodzinę wywieźli na Sybir. Upokarzani, poniewierani, głodni, chorzy, brudni i przepracowani dzielili los tysięcy Polaków. Dopiero po podpisaniu porozumienia między generałem Sikorskim a Stalinem ojciec pani Romany - Jan Starzyk - zaciągnął się do armii Andersa, brat do junaków, a ona z matką trafiła do Isfahanu.

- To była podróż z piekła do raju - opowiada 83-latka. - Ogoleni na łyso, wychudzeni albo opuchnięci z głodu rzuciliśmy się na przygotowane przez aliantów jedzenie.

Isfahan powitał zesłańców słońcem, czekoladą i brzękiem wieczornych mandolin. Zapachem zieleni, uśmiechem tubylców. Nikt nie strzelał, nie krzyczał, nie zmuszał do pracy. Tutaj wszystko mogli i nic nie musieli. No, może poza nauką, w końcu nie byli na wczasach, tylko w drodze do ukochanej Ojczyzny.

- Szach otoczył nas opieką, zapewniając pobyt dla trzech tysięcy dzieci. Isfahan był dla najmłodszych, najsłabszych, najbardziej schorowanych. Tu nas było najwięcej - wspomina pani Starzyk-Kotwińska. - Przygotowano dla nas piękne budynki, ogrody, szkoły, gimnazja, sierocińce. Trzeba było nadganiać stracony na Sybirze czas… I tylko czasem dokuczała tęsknota za ojczyzną.

Ale i na to uchodźcy znaleźli lekarstwo. W kraju na wskroś przesiąkniętym inną kulturą, gdzie ludzie mieli błyszczące czarne oczy i włosy, oni, białogłowi, znaleźli mały świat, zaścianek, w którym budowali swoją polskość. Gotowali polski bigos, obchodzili święta, pielęgnowali tradycję i śpiewali.

- Na codziennym apelu wyśpiewywaliśmy "Kiedy ranne wstają zorze", a nieopodal z minaretu dobiegały dźwięki "Allah akbar". Pieśni splatały się ze sobą i niosły echem po Isfahanie. To był ich Bóg, ale również nasz. Dla każdego inny, ale wciąż ten sam - uśmiecha się staruszka, gładząc mankiet odprasowanej "na zicher" bluzki.

Pers wyznał miłość

Siedzimy w niewielkim pokoju. Skromnie, czysto, czuć ciepłą rękę i serce pani domu. Na ścianach trzy pokolenia Starzyków. Od ukochanej babci począwszy, którą pani Romana ostatni raz widziała przed rodzinnym domem powaloną przez Ukraińców na śnieg, na wnukach skończywszy. Prawnuki czekają w kolejce na oprawienie w ramki i zaszczytne miejsce na ścianie.

W pokoju pachnie aromatyczną przyrządzoną po arabasku kawą. Pani Romana parzy ją w specjalnym przywiezionym przez ojca z Egiptu imbryku. Napój smakuje wyśmienicie i zapewne przywodzi na myśl szczenięce lata w Isfahanie i nieco doroślejsze w Bejrucie.

Z tamtych czasów oprócz zapachu kawy i wspomnień zostało też kilka pożółkłych fotografii, listy, dokumenty, stare skrzypce ojca, na których grał "Czerwone maki" i pamiętnik w perskiej oprawie z polskimi wpisami przyjaciół, znajomych, napotkanych gdzieś po drodze osób. I ukochanej matki, która w 1943 roku tak napisała swojej córce:

Módl się me dziecię/Proś Wszechmocnego o zdrowie dla matki/ Dla ojca, co gdzieś w dalekim świecie/ Żołnierskie życie pędzi tułacze…/ Módl się me dziecię/ Módl się o powrót szybki do kraju/ Bo tęsknota jak głaz ciężki gniecie/ A że nam tak daleko do tego wyraju/ Módl się me dziecię…

- O, a tutaj wpisał mi się perski znajomy, z rodziny szacha Rezy Pahlaviego! - pani Romana pokazuje jedną z pożółkłych kart, gęsto usianą perskimi znakami, które wyglądają jak plątanina kresek, kropek i ogonków. - Przez blisko 70 lat żyłam w nieświadomości, że ów Pers prawie wyznał mi miłość - śmieje się 83-latka. - Dopiero jeden z kolegów na spotkaniu po latach uparł się wpis przetłumaczyć.

Listy na uchodźstwie to była sprawa ważna. Zwłaszcza te pisane przez panienki do karpatczyków walczących na włoskim froncie. Zaczynały się mniej więcej tak: Kochany Obrońco Ojczyzny… Do erotyków było im daleko.

- Co nie znaczy, że w niektóre korespondencje nie wkradł się amor - szelmowsko mruga okiem 83-latka. - Niektóre z moich koleżanek pisały tak gorąco, że wiele małżeństw i dzieci później z tego było…

Zresztą Libańczykom i Persom do żeniaczki z niebieskookimi młodymi blondynkami też było spieszno. Egzotyczna uroda była do tego stopnia kusząca, że kilka dziewczyn, które same wypuściły się w Isfahanie na przechadzkę, nigdy już nie wróciło. Najpewniej zostały porwane. - Może dzisiaj prawnuki z tymi swoimi Persami bawią…?

Nastoletnia wówczas Romana była równie atrakcyjna jak jej szkolne koleżanki, ale jakoś do małżeństwa z obcokrajowcem nie było jej po drodze. Porwać też się nie dała. Może dlatego wybranka swojego na całe życie znalazła dopiero po powrocie do kraju. Do dziś szczęśliwie żyją i tylko czasem szanowny małżonek śmieje się ze swej piękniejszej połowy, że chomikara jest: zbiera wszystkie pamiątki, drobiazgi, papiery.

Z pamiętnika Dzieci Isfahanu:
Wydajemy pierwszy numer naszej gazetki (…). Wydajemy, bo czujemy potrzebę wypowiedzenia się, bo czujemy potrzebę samokształcenia, bo myślimy, że drukowane słowo, słowo nasze, jeszcze bardziej nas zwiąże i zespoli w jedną rodzinę polską, tu w Isfahanie…

Łaknęli wówczas polskości pod każdą postacią. Wszystko, co polskie było piękne, święte, najlepsze i jedyne. Horyzontów im to nie poszerzało, ale też i o horyzonty wówczas nie chodziło. Tylko o to, jak przetrwać z dala od domu. No i modlić się za zniewoloną, płynącą krwią Ojczyznę.

- Pamiętam sylwestrową noc 1944 roku. Magiczną noc, na myśl o której do dziś przechodzą mi ciarki po plecach - wspomina pani Romana. - Nasz ówczesny harcmistrz, Zdzisław Peszkowski urządził nam nocną zbiórkę na tak zwanej Górze Ognia, czczonej niegdyś przez hinduskich wyznawców. Rozpaliliśmy tam ognisko, przy którym, trzymając się za ręce, odśpiewaliśmy nasz hymn "O panie Boże, Ojcze nasz, w opiece swej nas miej... Ocieraliśmy ukradkiem łzy. Tęsknota za krajem nasiliła się w tym magicznym miejscu. Wiedzieliśmy, że tam za morzem czeka na nas Polska.

Wracamy do domu

A wieści nadchodzące z kraju niestety nie napawały optymizmem.
Z pamiętnika Dzieci Isfahanu:
Od tygodnia toczą się rokowania w Moskwie, tak zwany polski rząd jest tam już ustalony. Boże, jakie to wszystko straszne i smutne!

- W 1945 roku zdawaliśmy maturę. Ja małą, inni dużą - wspomina dziś mieszkanka Nysy. - W tym czasie na skutek układu jałtańskiego było wiadome już, że wschodnie ziemie nie wrócą do Polski. Powrót do rodzinnych stron stanął więc pod wielkim znakiem zapytania, a my przypuszczaliśmy, jaki ustrój szykuje się w kraju, wiedzieliśmy już o Katyniu, więc mogliśmy tylko obstawiać, co będzie dalej.
Wówczas trzeba było wynosić się do Libanu, jako jednego z nielicznych krajów, które wciąż uznawały polski rząd na emigracji. Nysanka wspomina, że tam było im nawet lepiej niż w Isfahanie: - Tam nas nie porywali, tylko podrywali - śmieje się. - No a my dalej uczyliśmy się - jedni w szkołach, inni już na uniwersytetach.

Na zdobywaniu wiedzy, nauce plecenia dywanów i inkrustowaniu metalu upływały polskiej młodzieży kolejne lata na uchodźstwie. Utkany palcami polskich dzieci patriotyczny perski dywan z białym orłem w tle powrócił z nimi do Polski i znalazł swoje miejsce na Zamku Królewskim w Warszawie.

- W 1947 roku zdałam dużą maturę, a chwilę później, po sześciu latach rozłąki, zobaczyłam się z ojcem, który wrócił z Palestyny, no i z bratem - opowiada pani Starzyk-Kotwińska. - Mimo sprzeciwu mamy, podjęliśmy decyzję, że całą rodziną wracamy do domu.

Dziś, po 64 latach, pani Romana jest przekonana, że to była jedyna słuszna decyzja. Byli szczęśliwi, chociaż w sercach czaiła się niepewność. Uprawniona, bo tuż po powrocie do kraju wszystkich wzięto na przesłuchania i okrzyknięto dezerterami z ZSRR. - Żeby nas pognębić, mówili, że nasz generał na białym koniu już nie przyjedzie…

W Nysie najlepiej

Reszta Dzieci Isfahanu rozjechała się po świecie bądź została tam, gdzie los ich zawiódł. - Dziś im wszystkim powodzi się zdecydowanie lepiej niż mnie. Mają domy, opływają w dostatek - wylicza. - Jednego tylko im brakuje. Tego, czego nie kupią i nie pozbędą się za żadne pieniądze - Ojczyzny.
A pani Romana ma swoje cztery kąty w Nysie, kawałek ogródka, gdzie rosną róże, z których płatków robi nadzienie do swoich pysznych rogalików. Ma też kochającego męża, pasję, którą jest śpiew, spotkania z rodziną i przyjaciółmi. I półki pełne najróżniejszych drobiazgów rodem z Persji, Egiptu i Libanu.

Oho! Właśnie wdrapuje się na krzesło, żeby zademonstrować jakiś przyrząd do malowania arabskich piękności. Jej 83 lata pnące się po stołku nieco przerażają, więc na wszelki wypadek przysuwam się bliżej - w razie czego będę łapać! Staruszka jednak radzi sobie wyśmienicie i przyznaje, że jedyne, czego czasem jej brakuje, to zapach libańskich cedrów: - Tych, w których cieniu Słowacki pisał "Ojca zadżumionych" - uśmiecha się, patrząc gdzieś w dal.

Z pamiętnika Dzieci Isfahanu:
A może uda mi się kiedyś przyjechać do tej czarownej krainy?... Wtedy znów was przywitam - cedry szumiące - tylko inaczej, bo już was poznałam…

Pani Romana nie powróciła ani do Libanu, ani do Isfahanu. Jakoś nie było okazji, chociaż inni tam byli. Przyjęto ich z otwartymi rękami, niektórych pamiętano, innych jak przez mgłę. Za to w rozlicznych spotkaniach swoich kolegów i koleżanek z dawnych lat uczestniczy jak tylko może najczęściej.
Za oknem zmierzcha. Ale to nie Isfahan, a swojska Nysa. Dopijamy kawę, ogarniamy stos pożółkłych fotografii. Pani Romana jeszcze umyje filiżanki, jutro znowu pójdzie pośpiewać w chórze, a później spotka się z dziećmi w szkole i po raz sto dwudziesty ósmy opowie o tułaczce, ocalonej młodości, niewygodnej niegdyś historii. Chce zrobić, powiedzieć, przekazać jak najwięcej.

By zdążyć przed Panem Bogiem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na nto.pl Nowa Trybuna Opolska